piątek, 8 maja 2015

Czterdzieści osiem

Czterdzieści osiem.
Walka

Nerwowo rozejrzałam się dookoła. Serce waliło mi jak oszalałe, płuca wydawały się palić żywym ogniem, a mięśnie pulsowały bólem od ciągłego napięcia, ale nie dbałam o to, tak jak i o wiele innych kwestii, jak chociażby to, że właśnie zostawiła wszystkich swoich bliskich oraz męża, skoncentrowana wyłącznego na próbach ratowania córki. W porządku, Edward sam zachęcał mnie do biegu, ale to i tak nie usprawiedliwiało tego, co zrobiłam i czułam się z tym okropnie.
Nie myśl o tym, nakazałam sobie stanowczo. On potrafi o siebie zadbać, zresztą sama miałaś okazję się przekonać. Tylko byś tam zawadzała, a tak przynajmniej masz okazję, żeby poszukać Renesmee.
Rany, moja podświadomości potrafiła być czasem bardziej zdecydowana i rozsądniejsza niż ja sama. Nie miałam co prawda pewności, czy oby na pewno postępowałam słusznie, decydując się zostawić Edwarda i próbować działać w pojedynkę, ale już nie było czasu na to, żeby się zastanawiać. Trwaliśmy w tym razem, ryzykując tylko i wyłącznie dla dobra Renesmee, więc tym bardziej musiałam ją stąd zabrać. Gdyby udało mi się w porę znaleźć córkę, być może mielibyśmy okazję, żeby wyrwać się z tego koszmaru nim komukolwiek stałaby się krzywda. Miałam przynajmniej nadzieję, że przynajmniej ten jeden raz dopisze nam szczęście, choć już niejednokrotnie już przekonałam się, że to dość ryzykowne podejście. Nadzieja miała to do siebie, że lubiła być złudne, niejednokrotnie niosąc ze sobą rozczarowanie, a na nie miałam pewności, czy jestem na nie gotowa.
Tak czy inaczej, przynajmniej tymczasowo mogłam chyba mówić o szczęściu. Nie miałam pojęcia czy to dobrze, czy źle, ale wszystko wskazywało na to, że udało mi się zgubić pogoń i że jestem bezpieczna, choć nawet to nie przekonało mnie do tego, żebym zwolniła, a tym bardziej zdecydowała się zatrzymać. Pędziłam przed siebie tak szybko, jak tylko było to możliwe, zdając się na wyostrzone zmysły i próbując odnaleźć się w mimo wszystko obcym sobie lesie. Nawet przez myśl mi nie przeszło, by próbować szukać moich bliskich, w zamian koncentrując się na próbach dotarcia do miasta. Choć w Volterze byłam wcześniej zaledwie trzy razy, pamiętałam dość, by mieć przynajmniej względne pojęcie tego, co i dlaczego chciałam zrobić. Zdawałam sobie sprawę z tego, że mój plan jest ryzykowny i absolutnie nieprzemyślany, ale innego nie miałam, więc jedynym, co mi pozostało, wydawała się wiara – a więc również nadzieja. O Boże, ta świadomość naprawę była okropna, ale co innego mogłam zrobić?
Jednym, co bez wątpienia mogłam przyznać Aro, było to, że mimo wszystko pozostawał dość dobrym strategiem. Mieliśmy czas przynajmniej względnie zapoznać się z terenem, więc bez większego problemu udało mi się obrać właściwy kierunek, ostatecznie docierając do skraju lasu. Zmrużyłam oczy, niepewnie spoglądając na zabarwione kolorami świtu niebo i próbując zrozumieć, jak to możliwe, że wszystko tak bardzo się skomplikowało. Spoglądałam na majaczące w oddali mury i wciąż jeszcze uśpione kamieniczki, nie mogąc pozbyć się wrażenia, iż cała ta sytuacja jest nie tylko chora, ale też całkowicie irracjonalna. Mieliśmy biały dzień, a niczego nieświadomi ludzie znajdowali się gdzieś na wyciągnięcie ręki i nawet na myśl im nie przyszło, że rzut kamieniem od centrum miasta być może właśnie dochodziło do rzezi.
Zacisnęłam usta, po czym krótko obejrzałam się przez ramię, by upewnić się, że nikt mnie nie śledzi. Nie miałam pewności, czy oby na pewno powinnam być w stanie wyczuć ewentualne zagrożenie, ale przynajmniej tymczasowo czułam się bezpieczna, co uznałam za dobry znak. Choć wszystko we mnie nadal rwało się do biegu, zmusiłam się do zachowania ludzkiego tempa, kiedy energicznym krokiem ruszyłam przed siebie, coraz bardziej oddalając się od lasu i zmierzając wprost do miejsca, które kilka miesięcy wcześniej chciałam opuścić raz na zawsze. Poranek był chłodny, a jednak nie czułam chłodu, a jedynie dziwne podekscytowanie, które sprawiało, że żołądek mi się skręcał, podczas gdy krew krążyła szybciej. Nie potrafiłam tego opisać, ale nie mogłam pozbyć się wrażenia, iż zmierzam na spotkanie czymś wielkim – być może słynnym przeznaczeniem, co chyba powinno było mnie przerazić, ale z jakiegoś powodu strach wdawał mi się irracjonalny. Być może moje ciało i myśl w instynktowny sposób pragnęły bronić się przed niechcianymi bodźcami, ale nie dbałam o to, wręcz wdzięczna za to, że byłam w stanie skoncentrować się na innym, po stokroć ważniejszym celu.
Uliczki wciąż były opustoszałe, kiedy w końcu udało mi się przedostać przez główną bramę, ale na to właśnie liczyłam. Serce przez ułamek sekundy zabiło mi szybciej, a ja byłam niemal absolutnie pewna, że ktoś zaraz mnie zaatakuje c jakiś przezornie postawiony przy bramie strażnik, którego Kajusz dla pewności oddelegował do patrolowania ulic miasta – ale wejście do Volterry przyszło mi z łatwością. To wydawało się wręcz zbyt proste, ale nie dbałam o to, nie chcąc dawać sobie czasu na wątpliwości i ciągle analizowanie kolejnych swoich kroków, tym bardziej, że takie postępowanie wydawało mi się równie bezsensowne, co i związane ze zbyt trudną do zniesienia mieszanką sprzecznych ze sobą emocji, zwłaszcza wyrzutów sumienia, a na te zdecydowanie nie zamierzałam sobie pozwolić.
Idąc opustoszałymi, nienaturalnie spokojnymi uliczkami, miałam wrażenie, iż czas nagle się cofnął, a ja po raz kolejny próbowałam uciec z tego miejsca, dokładnie tak jak po tym nieszczęsnym balu, który omal nie doprowadził do tego, żebym popełniła największy błąd w życiu – z tą tylko różnicą, że tym razem zmierzałam w przeciwnym kierunku, nie mając przy sobie żadnej z bliskich mi osób, które pozwoliłyby mi się uspokoić i uwierzyć w to, iż wszystko jeszcze może się ułożyć. Szłam przed siebie, a jedynym, co mi towarzyszyło, były ta przenikliwa cisza oraz wrażenie nienaturalnego wręcz spokoju, który przenikał mnie całą, sprawiając, że czułam się niemal jak we śnie.
Wiedziałam, gdzie chcę się znaleźć, chociaż nie byłam pewna, czy to ma sens. Wcześniej już wkradałam się do twierdzy, korzystając z dokładnie tego samego przejścia i jak do tej pory zawsze kończyło się to w co najmniej niefortunny sposób, ale właściwie jaki miałam wybór? Wątpliwości nie opuszczały mnie nawet na moment, ale nawet to nie powstrzymało mnie przed dotarciem do mieszczącej się przy samym końcu korytarza studzienki ściekowej, całkowicie niepozornej, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Czując się trochę tak, jakbym trwała we śnie, bez wahania osunęłam się na kolana, podważając palcami żelazną pokrywa i z pewnym wysiłkiem przesuwając ją na bok. Zacisnęłam zęby, krzywiąc się mimowolnie w odpowiedzi na głośny, metaliczny zgrzyt, po czym dla pewności raz jeszcze rozejrzałam się dookoła, ale uliczka wyglądała na równie opustoszałą, co i do tej pory. To musiało mi wystarczyć, zresztą nie zrezygnowałabym ze swoich planów, nawet gdyby sytuacja po raz kolejny się skomplikowała, a ja jednak zostałabym zmuszona do tego, żeby walczyć.
Chłód i ciemność otoczyły mnie, ledwo tylko ześlizgnęłam się w głąb kanału, lekko lądując na betonowej posadzce. Ugięłam nogi w kolanach, by łatwiej zamortyzować upadek, po czym zamrugałam kilkukrotnie, próbując przyzwyczaić oczy do mroku. Moje wyostrzone zmysły w jednej chwili stały się jeszcze bardziej wrażliwe, reagując na nawet najbardziej subtelny szelest, przez co cała spięłam się w odpowiedzi na odległe, bliżej nieokreślone dźwięki kapiącej wody. Sam korytarz był całkowicie opustoszały i suchy, przypominając bardziej jakieś katakumby albo długi, dawno już zapomniany tunel, wydrążony już całe lata temu. Trudno było mi potępić, czy od samego początku służył królewskim rodom wampirów jako bezpieczny łącznik centrum miasta z twierdzą, ale niezależnie od historii tego miejsca, musiałam przyznać, że jego istnienie wydawało się być prawdziwym zrządzeniem losu.
Uniosłam głowę, po czym lekko zmarszczyłam brwi, niespokojnie obserwując jaśniejący gdzieś nad moją głową, nieduży kształt, w którym teraz znajdował się otwór. Odległość od powierzchni ziemi była znacząca, a wilgoć, zwielokrotniające każdy dźwięk (łącznie z moim przyśpieszonym, zdradliwym oddechem) echo oraz brak światła sprawiały, że czułam się trochę tak, jakbym znajdowała się na samym dnie studni albo… w grobie. Ta ostatnia myśl sprawiła, że zadrżałam mimowolnie, machinalnie oplatając się ramionami i energicznie je pocierając, żeby się rozgrzać.
Wciąż drżałam, kiedy w końcu ruszyłam przed siebie, coraz bardziej oddalając się od nikłego źródła światła i zagłębiając się w ciemność. Choć starałam się poruszać z największą ostrożnością, miałam wrażenie, że każdy mój krok jest aż nadto słyszalny, podobnie jak i przyśpieszony oddech oraz tłukące się w piersi serce. Nie miałam wątpliwości, że gdybym jednak wpadła na któregokolwiek ze strażników, nie miałabym najmniejszych szans na to, żeby się ukryć, ale już nie miałam możliwości, by próbować zawrócić.
Cisza towarzyszyła mi przez całą drogę, aż do chwili dotarcia do końca korytarza. Drgnęłam niespokojnie, kiedy tuż przede mną dosłownie wyrosła solidna, metalowa krata, ale zmusiłam się do zachowania spokoju. Wysilając zmysły, zacisnęłam palce na metalowych prętach, stanowczo napierając na przeszkodę i w duchu modląc się o to, by ciężkie drzwi, które mijałam już nie raz, nie okazały się zamknięte. Gdyby tak było, to byłby koniec, a wtedy…
Och, nawet nie chciałam o tym myśleć.
Nie musiałam. Choć liczyłam się z tym, że przestarzałe zawiasy mogłyby stawiać opór, drzwi otworzyły się zaskakująco lekko i niemal bezszelestnie. W pośpiechu przemknęłam na drugą stronę, dla pewności starannie zamykając bramę i ostatni odcinek drogi pokonując niemal biegiem.
Recepcja powitała mnie jasnymi kolorami i anemicznym, przyjaznym dla moich przywykłych do mroku światłem. W milczeniu powiodłam wzrokiem dookoła, spoglądając na opustoszały kontuar i rzędy wygodnych, obitych skórą kompletów wypoczynkowych. To miejsce – lobby niczym z jakiegoś nowoczesnego, luksusowego hotelu – niezmiennie sprawiało mnie w konsternację, jakże niepasujące do zamieszkanej przez spragnione ludzkiej krwi wampiry. Zwłaszcza po wędrówce ciemnym korytarzem, ten widok wydawał się niewłaściwy i równie fałszywy, co i sami Volturi.
Nerwowo przygryzłam dolną wargę, spięta do granic możliwości. Starałam się zachowywać spokojnie i jak najbardziej rozsądnie, choć w obecnej sytuacji wydawało się to dość problematyczne. Jakby nie patrzeć, właśnie weszłam wprost do „paszczy lwa”, aż prosząc się o to, żeby spotkało mnie coś bardzo złego, a to zdecydowanie nie należało do posunięć z których powinnam być jakość szczególnie dumna. Choć miałam wrażenie, że najgorszy etap mam już za sobą, prawda była taka, że to był zaledwie początek, a ja nie miałam koncepcji na to, co powinnam zrobić dalej. Miałam przeczesywać to miejsce piętro za piętrem, na dodatek licząc na to, że nikt mnie nie zauważy? Taka możliwość nie wchodziła w grę, ale musiałam od czegoś zacząć.
Ruszyłam przed siebie, świadoma tego, że powinnam omijać salę tronową szerokim łukiem. Zamierzałam zacząć od piętra i znajdujących się tam komnat, wołać nie wyobrażać sobie tego, jak bardzo trzeba byłoby być bez serca, by zdecydować się na przetrzymywanie małego dziecka w podziemiach. Nie żebym uważała, że Renesmee jest tutaj bezpieczna, ale chciałam przynajmniej wierzyć w to, że mogła cieszyć się stosunkowo dobrymi warunkami. W innym wypadku…
Och, niezależnie od wszystkiego, miałam ochotę ich wszystkich pozabijać. Skoro Volturi tak bardzo chcieli mieć we mnie i mojej rodzinie wroga, proszę bardzo – mogłam z czystym sumieniem powiedzieć, że ich nienawidzę.
Każdy mój krok wydawał się nienaturalnie głośny, ale starałam się o tym nie myśleć, raz po raz przekonując samą siebie, że to tylko moje przewrażliwienie. Przecież wszystko było w porządku; to po prostu to miejsce i moje własne zdenerwowanie, potęgujące wszystkie odbierane przeze mnie bodźce. Musiałam się spieszyć i zdawałam sobie z tego sprawę, ale w głowie miałam pustkę, a bieg opustoszałymi korytarzami, których na dodatek nie znałam, wydawał się czystym szaleństwem. Nawet najzwyklejszy wdech przesyconego słodkim, charakterystycznym dla wampirów zapachem, kosztował mnie mnóstwo nerwów, potęgując odczuwane przeze mnie zdenerwowanie. Byłam na terytorium wroga i pewnie nawet gdybym chciała, nie byłabym  wstanie tak po prostu o tym zapomnieć.
Instynktownie ruszyłam w stronę schodów, przeskakując po kilka stopni na raz. Raz po raz oglądałam się przez ramię, chcąc upewnić się, że nikt nie czai się za mną, co wydawało się bardzo prawdopodobne, skoro recepcja stanowiła pewien rodzaj przedsionka, więc bez wątpienia była często używana. Tym bardziej niepokoiła mnie ta niepokojąca wręcz pustka i fakt, że nie wyczuwałam nikogo. Chyba pewniej czułabym się nawet musząc się bronić, gdyby nagle rzuciła się na mnie cała armia złaknionych mojej krwi wampirów. Wszystko wydawało się lepsze od niepewności, ale najwyraźniej nie miałam na co liczyć, przynajmniej tymczasowo. Gdybym chociaż wiedziała, gdzie powinnam się udać i czego się spodziewać, wtedy być może…
– Od samego początku podejrzewałam, że coś kombinujecie – doszedł mnie aż nazbyt znajomy, dziecięcy głosik, który natychmiast rozpoznałam.
Jane Volturi stała dosłownie przede mną, na samym szczycie schodów. Nie usłyszałam jej nadejścia, ale to nie miało znaczenia, skoro wampiry poruszały się bezszelestnie. Ta mała sadystka spoglądała prosto na mnie, starając się skupić na mnie wzrok i – byłam pewna – znaleźć jakiekolwiek niedoskonałości w moje tarczy. Instynktownie spięłam się, chyba nawet oczekującą paraliżującego, palącego bólu, który teraz potrafiłam sobie wyobrazić, skoro sama nie tak dawno temu doświadczyłam skutków jadu. Cierpienie nie nadchodziło, co uprzytomniło mi, że moje zdolności wciąż są wystarczające, by chronić mnie przed Jane, ale obawiałam się, że to żadna pociecha, tym bardziej, że wampirzyca wyglądała na coraz bardziej rozdrażnioną. Gdyby wzrok zabijał, bez wątpienia byłabym już martwa, choć naprawdę nie rozumiałam, czym zawiniłam jej ja czy moja rodzina, skoro zaczęła darzyć nas… To nawet nie była niechęć, ale czysta nienawiść i to odkrycie dosłownie mnie poraziło. Wampiry były zdolne do najróżniejszych, nawet najbardziej skrajnych emocji, ale jak bardzo trzeba było być okrutnym, żeby tak po prostu zacząć nienawidzić – i to aż do tego stopnia.
Zbyt późno wyczułam ruch przed sobą. Zdążyłam zaledwie poderwać głowę i spojrzeć w stronę wampirzycy, zanim ta bezceremonialnie zmaterializowała się tuż przede mną. W pośpiechu zdołałam jeszcze dotrzeć do szczytu schodów, zanim chłodne palce z siłą zacisnęły się na moim ramieniu, próbując zepchnąć mnie ze schodów. Zaskoczona, zatoczyłam się do tyłu, wpadając plecami na poręcz i instynktownie zaciskając na niej palce, by przypadkiem nie wypaść, choć gdyby mojemu przeciwnikowi naprawdę zależało na dopełnieniu ataku, nic nie byłoby w stanie mnie uratować – ani poręcz, ani ściana, gdyby akurat ta okazała się konieczną do pokonania przeszkodzą. Nie potrafiłam sobie tego wyobrazić, ale jakoś nie miałam złudzeń tego, czy moja wampirza natura na cokolwiek by się zdała, gdyby Jane zdecydowała się cisnąc mną przez mur.
W pośpiechu wyprostowałam się i odsunęłam od krawędzi, próbując wykorzystać chwilę wytchnienia, by zwiększyć dystans pomiędzy sobą a Jane. Musiałam zebrać myśli i podjąć jakąś sensowną decyzję, ale to wcale nie było takie proste. Nie chciałam walczyć, aż nazbyt świadoma tego, jak marne są moje szanse w starciu z wampirem. Co prawda wątpiłam, żeby nauczona korzystać ze swoich zdolności Jane, potrafiła walczyć, ale nawet najmniej doświadczony nieśmiertelny przewyższał mnie siłą i sprawnością fizyczną. Wbrew wszystkiemu ludzka cząstka we mnie potrafiła być prawdziwym utrapieniem, zwłaszcza kiedy musiałam się bronić. Co z tego, że potrafiłam walczyć – przynajmniej teoretycznie – skoro nie byłam w stanie w pełni wykorzystać swoich umiejętności, nie ryzykując przy tym, że przy pierwszym ciosie połamię sobie ręce?
Zacisnęłam dłonie w pięści, chcąc przynajmniej udawać, że jestem dzielna i gotowa na przyjęcie ataku. Jane uśmiechnęła się, choć sprowadzało się to zaledwie do lekkiego uniesienia kącików ust, a gest naturalnie nie objął jej lśniących, rubinowych oczu – te pozostawały zimne i niewzruszone. Czarna szata zafalowała łagodnie, mocno kontrastując z bladą cerą i posturą nastoletniej dziewczynki, sprawiając, że cała ta sytuacja wydawała mi się coraz bardziej groteskowa. Nawet gdybym chciała, nie byłabym w stanie uwierzyć, że mam przed sobą dziecko – na dodatek niezwykle urodziwe. Ta mała mogłaby wyglądać niczym uosobienie niewinności albo jak słodki cherubinek, jak te, które zdobiły niektóre kościoły i katedry, gdyby aktualnie nie zamierzała mnie zabić.
Chwilę mierzyłyśmy się wzrokiem, a potem Jane skoczyła, decydując się na kolejny błyskawiczny atak. Tym razem nawet nie próbowałam się odsuwać, niewiele myśląc wyrzucając obie ręce przed siebie, jakbym próbowała ją uderzyć, choć była o wiele za daleko i poruszała się zbyt zwinnie, bym miała choć cień szansy na to, by jej dosięgnąć. Proszę, proszę, proszę…, myślałam gorączkowo, próbując przypomnieć sobie wszystkie rady Santiego, ale nie miałam na to czasu, zresztą moje zdolności nadal były dla mnie jedną wielką niewiadomą. Udało mi się zobaczyć swoją tarczę, a po porodzie w końcu zaczęłam rozumieć swoje przeczucia, ale to wydawało się marnym pocieszeniem, skoro w tamtej chwili potrzebowałam czegoś zgoła innego.
Proszę…
Zastygłam w bezruchu, przygotowując się na ból, kiedy nareszcie to poczułam. Przypominało gwałtowną falę energii albo impuls elektryczny, który przemknął przez całe moje ciało, kierując się prosto do moich wyciągniętych rąk. Aż zatoczyłam się do tyłu, kiedy ta dziwna energia znalazła ujście, nie tyle mnie oszałamiając, co na moment dosłownie wytrącając z równowagi. Zachwiałam się niebezpiecznie i jak długa poleciałam przed siebie, boleśnie lądując na marmurowej posadzce, ale prawie nie poczułam bólu, zbyt rozemocjonowana, by zwracać na cokolwiek uwagę. Kręciło mi się w głowie, ale sama nie byłam pewna czy to sprawka targających mną emocji, czy tej dziwnej energii, której musiałam doświadczać już wcześniej, choć nie zdawałam sobie z tego sprawy.
Usłyszałam cichy okrzyk, a potem huk, kiedy Jane została odepchnięta na kilka znaczących metrów, bezceremonialnie lądując na ścianie. Jej oczy zalśniły niebezpiecznie, kiedy do głosu doszły gniew i niedowierzanie, ale nie wahała się nawet chwili przed kolejnym atakiem. Rozumiała czy nie, najwyraźniej nie widziała powodu, by zastanawiać się, co takiego zrobiłam.
– Ty suko – syknęła gniewnie; gniewnymi ruchami starając się wyplątać z fałd peleryny, rzuciła się do ataku, jeszcze bardziej zaciekła i zdecydowana w swoich działaniach.
To już nie był po prostu gniew, ale szał, którego w żaden sposób nie byłam w stanie powstrzymać. Zaklęłam w duchu, próbując zrozumieć, jak to możliwe, że telekineza – najbardziej nieprzewidywalna i nieokiełzana z moich zdolności – nie była w stanie mi pomóc, a wręcz pogarszała sytuację, podczas gdy ja…
Powinnam była uciekać, ale nie miałam nawet chwili na to, by spróbować stanąć na nogi. Zdążyłam zaledwie podeprzeć się na rękach, bezskutecznie starając się usiąść, choć moje napięte do granic możliwości mięśnie zdecydowanie protestowały przed jakimkolwiek ruchem. Jednocześnie, jakby na przekór temu, co byłam w stanie zrobić, całe moje ciało rwało się do ucieczki, potęgując wrażenie przejmującego wręcz paraliżu. Strach pojawił się nagle, tak jak i zrozumienie, a ja nie byłam w stanie zrobić niczego, by mu się przeciwstawić.
I właśnie wtedy pojawiła się Izadora.
Zauważyłam zaledwie zarys jej sylwetki, kiedy nagle zmaterializowała się pomiędzy mną a Jane. Skoczyła do przodu niczym rozjuszona kotka, zaskakując wampirzycę na tyle, by być w stanie odepchnąć ją gdzieś na bok. Obie upadły na ziemię kilka metrów ode mnie, równie wściekłe i zdeterminowane.
– Idź szukać Renesmee! Jest gdzieś tutaj – rzuciła do mnie, nawet się na mnie nie oglądając.
Spojrzałam na nią z niedowierzaniem, całkowicie wytrącona z równowagi. Chciałam zaprotestować, ale nim zdołałam otworzyć usta, Izadora nagle spojrzała w moją stronę. Nasze spojrzenia się spotkały, a mnie dosłownie poraziła determinacja w jej znajomych, czekoladowych oczach – takich samych, jak moje własne…
Coś w tym spojrzeniu zmieniło wszystko.
Zanim zdążyłam się zastanowić nad tym, co robię, po prostu poderwałam się na równe nogi i niewiele myślą, rzuciłam się w głąb korytarza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz



After We Fall
stories by Nessa