Czterdzieści osiem.
Walka
Nerwowo rozejrzałam się
dookoła. Serce waliło mi jak oszalałe, płuca wydawały się palić żywym ogniem, a mięśnie
pulsowały bólem od ciągłego napięcia, ale nie dbałam o to, tak jak i o wiele
innych kwestii, jak chociażby to, że właśnie zostawiła wszystkich swoich
bliskich oraz męża, skoncentrowana wyłącznego na próbach ratowania córki. W porządku,
Edward sam zachęcał mnie do biegu, ale to i tak nie usprawiedliwiało tego,
co zrobiłam i czułam się z tym okropnie.
Nie myśl o tym, nakazałam sobie
stanowczo. On potrafi o siebie
zadbać, zresztą sama miałaś okazję się przekonać. Tylko byś tam zawadzała, a tak
przynajmniej masz okazję, żeby poszukać Renesmee.
Rany, moja
podświadomości potrafiła być czasem bardziej zdecydowana i rozsądniejsza
niż ja sama. Nie miałam co prawda pewności, czy oby na pewno postępowałam
słusznie, decydując się zostawić Edwarda i próbować działać w pojedynkę,
ale już nie było czasu na to, żeby się zastanawiać. Trwaliśmy w tym razem,
ryzykując tylko i wyłącznie dla dobra Renesmee, więc tym bardziej musiałam
ją stąd zabrać. Gdyby udało mi się w porę znaleźć córkę, być może
mielibyśmy okazję, żeby wyrwać się z tego koszmaru nim komukolwiek stałaby
się krzywda. Miałam przynajmniej nadzieję, że przynajmniej ten jeden raz
dopisze nam szczęście, choć już niejednokrotnie już przekonałam się, że to dość
ryzykowne podejście. Nadzieja miała to do siebie, że lubiła być złudne,
niejednokrotnie niosąc ze sobą rozczarowanie, a na nie miałam pewności,
czy jestem na nie gotowa.
Tak czy
inaczej, przynajmniej tymczasowo mogłam chyba mówić o szczęściu. Nie
miałam pojęcia czy to dobrze, czy źle, ale wszystko wskazywało na to, że udało
mi się zgubić pogoń i że jestem bezpieczna, choć nawet to nie przekonało
mnie do tego, żebym zwolniła, a tym bardziej zdecydowała się zatrzymać.
Pędziłam przed siebie tak szybko, jak tylko było to możliwe, zdając się na
wyostrzone zmysły i próbując odnaleźć się w mimo wszystko obcym sobie
lesie. Nawet przez myśl mi nie przeszło, by próbować szukać moich bliskich, w zamian
koncentrując się na próbach dotarcia do miasta. Choć w Volterze byłam
wcześniej zaledwie trzy razy, pamiętałam dość, by mieć przynajmniej względne
pojęcie tego, co i dlaczego chciałam zrobić. Zdawałam sobie sprawę z tego,
że mój plan jest ryzykowny i absolutnie nieprzemyślany, ale innego nie
miałam, więc jedynym, co mi pozostało, wydawała się wiara – a więc
również nadzieja. O Boże, ta świadomość naprawę była okropna, ale co
innego mogłam zrobić?
Jednym, co
bez wątpienia mogłam przyznać Aro, było to, że mimo wszystko pozostawał dość
dobrym strategiem. Mieliśmy czas przynajmniej względnie zapoznać się z terenem,
więc bez większego problemu udało mi się obrać właściwy kierunek, ostatecznie
docierając do skraju lasu. Zmrużyłam oczy, niepewnie spoglądając na zabarwione
kolorami świtu niebo i próbując zrozumieć, jak to możliwe, że wszystko tak
bardzo się skomplikowało. Spoglądałam na majaczące w oddali mury i wciąż
jeszcze uśpione kamieniczki, nie mogąc pozbyć się wrażenia, iż cała ta sytuacja
jest nie tylko chora, ale też całkowicie irracjonalna. Mieliśmy biały dzień, a niczego
nieświadomi ludzie znajdowali się gdzieś na wyciągnięcie ręki i nawet na
myśl im nie przyszło, że rzut kamieniem od centrum miasta być może właśnie
dochodziło do rzezi.
Zacisnęłam
usta, po czym krótko obejrzałam się przez ramię, by upewnić się, że nikt mnie
nie śledzi. Nie miałam pewności, czy oby na pewno powinnam być w stanie
wyczuć ewentualne zagrożenie, ale przynajmniej tymczasowo czułam się
bezpieczna, co uznałam za dobry znak. Choć wszystko we mnie nadal rwało się do
biegu, zmusiłam się do zachowania ludzkiego tempa, kiedy energicznym krokiem
ruszyłam przed siebie, coraz bardziej oddalając się od lasu i zmierzając
wprost do miejsca, które kilka miesięcy wcześniej chciałam opuścić raz na
zawsze. Poranek był chłodny, a jednak nie czułam chłodu, a jedynie
dziwne podekscytowanie, które sprawiało, że żołądek mi się skręcał, podczas gdy
krew krążyła szybciej. Nie potrafiłam tego opisać, ale nie mogłam pozbyć się
wrażenia, iż zmierzam na spotkanie czymś wielkim – być może słynnym
przeznaczeniem, co chyba powinno było mnie przerazić, ale z jakiegoś
powodu strach wdawał mi się irracjonalny. Być może moje ciało i myśl w instynktowny
sposób pragnęły bronić się przed niechcianymi bodźcami, ale nie dbałam o to,
wręcz wdzięczna za to, że byłam w stanie skoncentrować się na innym, po stokroć
ważniejszym celu.
Uliczki
wciąż były opustoszałe, kiedy w końcu udało mi się przedostać przez główną
bramę, ale na to właśnie liczyłam. Serce przez ułamek sekundy zabiło mi
szybciej, a ja byłam niemal absolutnie pewna, że ktoś zaraz mnie
zaatakuje c jakiś przezornie postawiony przy bramie strażnik, którego
Kajusz dla pewności oddelegował do patrolowania ulic miasta – ale wejście
do Volterry przyszło mi z łatwością. To wydawało się wręcz zbyt proste,
ale nie dbałam o to, nie chcąc dawać sobie czasu na wątpliwości i ciągle
analizowanie kolejnych swoich kroków, tym bardziej, że takie postępowanie
wydawało mi się równie bezsensowne, co i związane ze zbyt trudną do
zniesienia mieszanką sprzecznych ze sobą emocji, zwłaszcza wyrzutów sumienia, a na
te zdecydowanie nie zamierzałam sobie pozwolić.
Idąc
opustoszałymi, nienaturalnie spokojnymi uliczkami, miałam wrażenie, iż czas
nagle się cofnął, a ja po raz kolejny próbowałam uciec z tego
miejsca, dokładnie tak jak po tym nieszczęsnym balu, który omal nie doprowadził
do tego, żebym popełniła największy błąd w życiu – z tą tylko
różnicą, że tym razem zmierzałam w przeciwnym kierunku, nie mając przy
sobie żadnej z bliskich mi osób, które pozwoliłyby mi się uspokoić i uwierzyć
w to, iż wszystko jeszcze może się ułożyć. Szłam przed siebie, a jedynym,
co mi towarzyszyło, były ta przenikliwa cisza oraz wrażenie nienaturalnego
wręcz spokoju, który przenikał mnie całą, sprawiając, że czułam się niemal jak
we śnie.
Wiedziałam,
gdzie chcę się znaleźć, chociaż nie byłam pewna, czy to ma sens. Wcześniej już
wkradałam się do twierdzy, korzystając z dokładnie tego samego przejścia i jak
do tej pory zawsze kończyło się to w co najmniej niefortunny sposób, ale
właściwie jaki miałam wybór? Wątpliwości nie opuszczały mnie nawet na moment,
ale nawet to nie powstrzymało mnie przed dotarciem do mieszczącej się przy
samym końcu korytarza studzienki ściekowej, całkowicie niepozornej, przynajmniej
na pierwszy rzut oka. Czując się trochę tak, jakbym trwała we śnie, bez wahania
osunęłam się na kolana, podważając palcami żelazną pokrywa i z pewnym
wysiłkiem przesuwając ją na bok. Zacisnęłam zęby, krzywiąc się mimowolnie w odpowiedzi
na głośny, metaliczny zgrzyt, po czym dla pewności raz jeszcze rozejrzałam się
dookoła, ale uliczka wyglądała na równie opustoszałą, co i do tej pory. To
musiało mi wystarczyć, zresztą nie zrezygnowałabym ze swoich planów, nawet
gdyby sytuacja po raz kolejny się skomplikowała, a ja jednak zostałabym
zmuszona do tego, żeby walczyć.
Chłód i ciemność
otoczyły mnie, ledwo tylko ześlizgnęłam się w głąb kanału, lekko lądując
na betonowej posadzce. Ugięłam nogi w kolanach, by łatwiej zamortyzować
upadek, po czym zamrugałam kilkukrotnie, próbując przyzwyczaić oczy do mroku.
Moje wyostrzone zmysły w jednej chwili stały się jeszcze bardziej
wrażliwe, reagując na nawet najbardziej subtelny szelest, przez co cała spięłam
się w odpowiedzi na odległe, bliżej nieokreślone dźwięki kapiącej wody.
Sam korytarz był całkowicie opustoszały i suchy, przypominając bardziej
jakieś katakumby albo długi, dawno już zapomniany tunel, wydrążony już całe
lata temu. Trudno było mi potępić, czy od samego początku służył królewskim
rodom wampirów jako bezpieczny łącznik centrum miasta z twierdzą, ale
niezależnie od historii tego miejsca, musiałam przyznać, że jego istnienie
wydawało się być prawdziwym zrządzeniem losu.
Uniosłam
głowę, po czym lekko zmarszczyłam brwi, niespokojnie obserwując jaśniejący gdzieś
nad moją głową, nieduży kształt, w którym teraz znajdował się otwór.
Odległość od powierzchni ziemi była znacząca, a wilgoć, zwielokrotniające
każdy dźwięk (łącznie z moim przyśpieszonym, zdradliwym oddechem) echo
oraz brak światła sprawiały, że czułam się trochę tak, jakbym znajdowała się na
samym dnie studni albo… w grobie. Ta ostatnia myśl sprawiła, że zadrżałam
mimowolnie, machinalnie oplatając się ramionami i energicznie je
pocierając, żeby się rozgrzać.
Wciąż
drżałam, kiedy w końcu ruszyłam przed siebie, coraz bardziej oddalając się
od nikłego źródła światła i zagłębiając się w ciemność. Choć starałam
się poruszać z największą ostrożnością, miałam wrażenie, że każdy mój krok
jest aż nadto słyszalny, podobnie jak i przyśpieszony oddech oraz tłukące
się w piersi serce. Nie miałam wątpliwości, że gdybym jednak wpadła na
któregokolwiek ze strażników, nie miałabym najmniejszych szans na to, żeby się
ukryć, ale już nie miałam możliwości, by próbować zawrócić.
Cisza
towarzyszyła mi przez całą drogę, aż do chwili dotarcia do końca korytarza.
Drgnęłam niespokojnie, kiedy tuż przede mną dosłownie wyrosła solidna, metalowa
krata, ale zmusiłam się do zachowania spokoju. Wysilając zmysły, zacisnęłam
palce na metalowych prętach, stanowczo napierając na przeszkodę i w duchu
modląc się o to, by ciężkie drzwi, które mijałam już nie raz, nie okazały
się zamknięte. Gdyby tak było, to byłby koniec, a wtedy…
Och, nawet
nie chciałam o tym myśleć.
Nie
musiałam. Choć liczyłam się z tym, że przestarzałe zawiasy mogłyby stawiać
opór, drzwi otworzyły się zaskakująco lekko i niemal bezszelestnie. W pośpiechu
przemknęłam na drugą stronę, dla pewności starannie zamykając bramę i ostatni
odcinek drogi pokonując niemal biegiem.
Recepcja
powitała mnie jasnymi kolorami i anemicznym, przyjaznym dla moich
przywykłych do mroku światłem. W milczeniu powiodłam wzrokiem dookoła,
spoglądając na opustoszały kontuar i rzędy wygodnych, obitych skórą
kompletów wypoczynkowych. To miejsce – lobby niczym z jakiegoś
nowoczesnego, luksusowego hotelu – niezmiennie sprawiało mnie w konsternację,
jakże niepasujące do zamieszkanej przez spragnione ludzkiej krwi wampiry.
Zwłaszcza po wędrówce ciemnym korytarzem, ten widok wydawał się niewłaściwy i równie
fałszywy, co i sami Volturi.
Nerwowo
przygryzłam dolną wargę, spięta do granic możliwości. Starałam się zachowywać
spokojnie i jak najbardziej rozsądnie, choć w obecnej sytuacji
wydawało się to dość problematyczne. Jakby nie patrzeć, właśnie weszłam wprost
do „paszczy lwa”, aż prosząc się o to, żeby spotkało mnie coś bardzo
złego, a to zdecydowanie nie należało do posunięć z których powinnam
być jakość szczególnie dumna. Choć miałam wrażenie, że najgorszy etap mam już
za sobą, prawda była taka, że to był zaledwie początek, a ja nie miałam
koncepcji na to, co powinnam zrobić dalej. Miałam przeczesywać to miejsce
piętro za piętrem, na dodatek licząc na to, że nikt mnie nie zauważy? Taka
możliwość nie wchodziła w grę, ale musiałam od czegoś zacząć.
Ruszyłam
przed siebie, świadoma tego, że powinnam omijać salę tronową szerokim łukiem.
Zamierzałam zacząć od piętra i znajdujących się tam komnat, wołać nie
wyobrażać sobie tego, jak bardzo trzeba byłoby być bez serca, by zdecydować się
na przetrzymywanie małego dziecka w podziemiach. Nie żebym uważała, że
Renesmee jest tutaj bezpieczna, ale chciałam przynajmniej wierzyć w to, że
mogła cieszyć się stosunkowo dobrymi warunkami. W innym wypadku…
Och,
niezależnie od wszystkiego, miałam ochotę ich wszystkich pozabijać. Skoro
Volturi tak bardzo chcieli mieć we mnie i mojej rodzinie wroga, proszę
bardzo – mogłam z czystym sumieniem powiedzieć, że ich nienawidzę.
Każdy mój
krok wydawał się nienaturalnie głośny, ale starałam się o tym nie myśleć,
raz po raz przekonując samą siebie, że to tylko moje przewrażliwienie. Przecież
wszystko było w porządku; to po prostu to miejsce i moje własne
zdenerwowanie, potęgujące wszystkie odbierane przeze mnie bodźce. Musiałam się
spieszyć i zdawałam sobie z tego sprawę, ale w głowie miałam
pustkę, a bieg opustoszałymi korytarzami, których na dodatek nie znałam,
wydawał się czystym szaleństwem. Nawet najzwyklejszy wdech przesyconego
słodkim, charakterystycznym dla wampirów zapachem, kosztował mnie mnóstwo
nerwów, potęgując odczuwane przeze mnie zdenerwowanie. Byłam na terytorium
wroga i pewnie nawet gdybym chciała, nie byłabym wstanie tak po prostu o tym zapomnieć.
Instynktownie
ruszyłam w stronę schodów, przeskakując po kilka stopni na raz. Raz po raz
oglądałam się przez ramię, chcąc upewnić się, że nikt nie czai się za mną, co
wydawało się bardzo prawdopodobne, skoro recepcja stanowiła pewien rodzaj
przedsionka, więc bez wątpienia była często używana. Tym bardziej niepokoiła
mnie ta niepokojąca wręcz pustka i fakt, że nie wyczuwałam nikogo. Chyba
pewniej czułabym się nawet musząc się bronić, gdyby nagle rzuciła się na mnie
cała armia złaknionych mojej krwi wampirów. Wszystko wydawało się lepsze od
niepewności, ale najwyraźniej nie miałam na co liczyć, przynajmniej tymczasowo.
Gdybym chociaż wiedziała, gdzie powinnam się udać i czego się spodziewać,
wtedy być może…
– Od samego
początku podejrzewałam, że coś kombinujecie – doszedł mnie aż nazbyt znajomy,
dziecięcy głosik, który natychmiast rozpoznałam.
Jane
Volturi stała dosłownie przede mną, na samym szczycie schodów. Nie usłyszałam
jej nadejścia, ale to nie miało znaczenia, skoro wampiry poruszały się
bezszelestnie. Ta mała sadystka spoglądała prosto na mnie, starając się skupić
na mnie wzrok i – byłam pewna – znaleźć jakiekolwiek niedoskonałości w moje
tarczy. Instynktownie spięłam się, chyba nawet oczekującą paraliżującego,
palącego bólu, który teraz potrafiłam sobie wyobrazić, skoro sama nie tak dawno
temu doświadczyłam skutków jadu. Cierpienie nie nadchodziło, co uprzytomniło
mi, że moje zdolności wciąż są wystarczające, by chronić mnie przed Jane, ale
obawiałam się, że to żadna pociecha, tym bardziej, że wampirzyca wyglądała na
coraz bardziej rozdrażnioną. Gdyby wzrok zabijał, bez wątpienia byłabym już
martwa, choć naprawdę nie rozumiałam, czym zawiniłam jej ja czy moja rodzina,
skoro zaczęła darzyć nas… To nawet nie była niechęć, ale czysta nienawiść i to
odkrycie dosłownie mnie poraziło. Wampiry były zdolne do najróżniejszych, nawet
najbardziej skrajnych emocji, ale jak bardzo trzeba było być okrutnym, żeby tak
po prostu zacząć nienawidzić – i to aż do tego stopnia.
Zbyt późno
wyczułam ruch przed sobą. Zdążyłam zaledwie poderwać głowę i spojrzeć w stronę
wampirzycy, zanim ta bezceremonialnie zmaterializowała się tuż przede mną. W pośpiechu
zdołałam jeszcze dotrzeć do szczytu schodów, zanim chłodne palce z siłą
zacisnęły się na moim ramieniu, próbując zepchnąć mnie ze schodów. Zaskoczona,
zatoczyłam się do tyłu, wpadając plecami na poręcz i instynktownie zaciskając
na niej palce, by przypadkiem nie wypaść, choć gdyby mojemu przeciwnikowi
naprawdę zależało na dopełnieniu ataku, nic nie byłoby w stanie mnie
uratować – ani poręcz, ani ściana, gdyby akurat ta okazała się konieczną do
pokonania przeszkodzą. Nie potrafiłam sobie tego wyobrazić, ale jakoś nie
miałam złudzeń tego, czy moja wampirza natura na cokolwiek by się zdała, gdyby Jane
zdecydowała się cisnąc mną przez mur.
W pośpiechu
wyprostowałam się i odsunęłam od krawędzi, próbując wykorzystać chwilę
wytchnienia, by zwiększyć dystans pomiędzy sobą a Jane. Musiałam zebrać
myśli i podjąć jakąś sensowną decyzję, ale to wcale nie było takie proste.
Nie chciałam walczyć, aż nazbyt świadoma tego, jak marne są moje szanse w starciu
z wampirem. Co prawda wątpiłam, żeby nauczona korzystać ze swoich
zdolności Jane, potrafiła walczyć, ale nawet najmniej doświadczony
nieśmiertelny przewyższał mnie siłą i sprawnością fizyczną. Wbrew
wszystkiemu ludzka cząstka we mnie potrafiła być prawdziwym utrapieniem,
zwłaszcza kiedy musiałam się bronić. Co z tego, że potrafiłam walczyć –
przynajmniej teoretycznie – skoro nie byłam w stanie w pełni
wykorzystać swoich umiejętności, nie ryzykując przy tym, że przy pierwszym
ciosie połamię sobie ręce?
Zacisnęłam
dłonie w pięści, chcąc przynajmniej udawać, że jestem dzielna i gotowa
na przyjęcie ataku. Jane uśmiechnęła się, choć sprowadzało się to zaledwie do
lekkiego uniesienia kącików ust, a gest naturalnie nie objął jej
lśniących, rubinowych oczu – te pozostawały zimne i niewzruszone. Czarna
szata zafalowała łagodnie, mocno kontrastując z bladą cerą i posturą
nastoletniej dziewczynki, sprawiając, że cała ta sytuacja wydawała mi się coraz
bardziej groteskowa. Nawet gdybym chciała, nie byłabym w stanie uwierzyć,
że mam przed sobą dziecko – na dodatek niezwykle urodziwe. Ta mała mogłaby
wyglądać niczym uosobienie niewinności albo jak słodki cherubinek, jak te,
które zdobiły niektóre kościoły i katedry, gdyby aktualnie nie zamierzała
mnie zabić.
Chwilę mierzyłyśmy
się wzrokiem, a potem Jane skoczyła, decydując się na kolejny błyskawiczny
atak. Tym razem nawet nie próbowałam się odsuwać, niewiele myśląc wyrzucając
obie ręce przed siebie, jakbym próbowała ją uderzyć, choć była o wiele za
daleko i poruszała się zbyt zwinnie, bym miała choć cień szansy na to, by
jej dosięgnąć. Proszę, proszę, proszę…,
myślałam gorączkowo, próbując przypomnieć sobie wszystkie rady Santiego, ale
nie miałam na to czasu, zresztą moje zdolności nadal były dla mnie jedną wielką
niewiadomą. Udało mi się zobaczyć swoją tarczę, a po porodzie w końcu
zaczęłam rozumieć swoje przeczucia, ale to wydawało się marnym pocieszeniem,
skoro w tamtej chwili potrzebowałam czegoś zgoła innego.
Proszę…
Zastygłam w bezruchu,
przygotowując się na ból, kiedy nareszcie to poczułam. Przypominało gwałtowną
falę energii albo impuls elektryczny, który przemknął przez całe moje ciało,
kierując się prosto do moich wyciągniętych rąk. Aż zatoczyłam się do tyłu,
kiedy ta dziwna energia znalazła ujście, nie tyle mnie oszałamiając, co na
moment dosłownie wytrącając z równowagi. Zachwiałam się niebezpiecznie i jak
długa poleciałam przed siebie, boleśnie lądując na marmurowej posadzce, ale
prawie nie poczułam bólu, zbyt rozemocjonowana, by zwracać na cokolwiek uwagę.
Kręciło mi się w głowie, ale sama nie byłam pewna czy to sprawka
targających mną emocji, czy tej dziwnej energii, której musiałam doświadczać
już wcześniej, choć nie zdawałam sobie z tego sprawy.
Usłyszałam
cichy okrzyk, a potem huk, kiedy Jane została odepchnięta na kilka
znaczących metrów, bezceremonialnie lądując na ścianie. Jej oczy zalśniły
niebezpiecznie, kiedy do głosu doszły gniew i niedowierzanie, ale nie
wahała się nawet chwili przed kolejnym atakiem. Rozumiała czy nie, najwyraźniej
nie widziała powodu, by zastanawiać się, co takiego zrobiłam.
– Ty suko –
syknęła gniewnie; gniewnymi ruchami starając się wyplątać z fałd peleryny,
rzuciła się do ataku, jeszcze bardziej zaciekła i zdecydowana w swoich
działaniach.
To już nie
był po prostu gniew, ale szał, którego w żaden sposób nie byłam w stanie
powstrzymać. Zaklęłam w duchu, próbując zrozumieć, jak to możliwe, że telekineza
– najbardziej nieprzewidywalna i nieokiełzana z moich zdolności – nie
była w stanie mi pomóc, a wręcz pogarszała sytuację, podczas gdy ja…
Powinnam
była uciekać, ale nie miałam nawet chwili na to, by spróbować stanąć na nogi.
Zdążyłam zaledwie podeprzeć się na rękach, bezskutecznie starając się usiąść,
choć moje napięte do granic możliwości mięśnie zdecydowanie protestowały przed
jakimkolwiek ruchem. Jednocześnie, jakby na przekór temu, co byłam w stanie
zrobić, całe moje ciało rwało się do ucieczki, potęgując wrażenie przejmującego
wręcz paraliżu. Strach pojawił się nagle, tak jak i zrozumienie, a ja
nie byłam w stanie zrobić niczego, by mu się przeciwstawić.
I właśnie
wtedy pojawiła się Izadora.
Zauważyłam
zaledwie zarys jej sylwetki, kiedy nagle zmaterializowała się pomiędzy mną a Jane.
Skoczyła do przodu niczym rozjuszona kotka, zaskakując wampirzycę na tyle, by
być w stanie odepchnąć ją gdzieś na bok. Obie upadły na ziemię kilka
metrów ode mnie, równie wściekłe i zdeterminowane.
– Idź szukać
Renesmee! Jest gdzieś tutaj – rzuciła do mnie, nawet się na mnie nie oglądając.
Spojrzałam na
nią z niedowierzaniem, całkowicie wytrącona z równowagi. Chciałam
zaprotestować, ale nim zdołałam otworzyć usta, Izadora nagle spojrzała w moją
stronę. Nasze spojrzenia się spotkały, a mnie dosłownie poraziła
determinacja w jej znajomych, czekoladowych oczach – takich samych, jak
moje własne…
Coś w tym
spojrzeniu zmieniło wszystko.
Zanim
zdążyłam się zastanowić nad tym, co robię, po prostu poderwałam się na równe
nogi i niewiele myślą, rzuciłam się w głąb korytarza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz