niedziela, 26 kwietnia 2015

Czterdzieści siedem

Czterdzieści siedem.
Rozłąka

W jednej chwili bieg stał się dla mnie wszystkim, co miałam – i co mogłam mieć. Rzuciłam się przed siebie na ślep, starając się dotrzymać kroku Alice, Jasperowi i Edwardowi, tym bardziej, że ten ostatni nadal trzymał mnie za rękę. Serce waliło mi jak oszalałe, jakby i ono próbowało dostosować się do narzuconego przez mojego męża tempa, a może po prostu pragnąc wyrwać mi się z piersi i uciec gdzieś daleko.
Czułam, że coś – czy też raczej ktoś, ale to w tamtej chwili wydawało się najmniej istotne – podąża za nami. Uciekaj, uciekaj, uciekaj…, tłukło się w moim umyśle i już nie miałam wątpliwości co do tego, że gdybym nagle zdecydowała się zatrzymać, stałoby się coś bardzo złego. Nie musiałam potrafić czytać w myślach, a tym bardziej nie potrzebowałam wyjątkowych przeczuć, które tak dobrze interpretowała moja siostra, by wiedzieć, że jesteśmy w niebezpieczeństwo i że właśnie się zaczęło. Nie miałam nawet chwili na to, by sprawdzić, kto właściwie nas goni, ale nie byłam na tyle zdesperowana, by kosztem życia próbować zaspokajać swoją ciekawość. Jedno było pewne: właśnie się zaczęło, a nam pozostał wyłącznie bieg oraz nadzieja na to, że w porę uda nam się ostrzec resztę.
Nie tak wyobrażałam sobie ten moment, ale jednocześnie nie potrafiłam sobie wytłumaczyć, czego tak właściwie oczekiwałam, odliczając kolejne sekundy do czekającego nas starcia. Chyba mimo wszystko chwytałam się resztek nadziei na to, że kiedy właściwy moment nadejdzie, będziemy gotowi i w zdecydowany sposób staniemy naprzeciwko tych, którzy nam zagrażali. Chciałam być silna i walczyć, niezależnie od konsekwencji, a jednak kiedy przyszło co do czego, uciekałam niczym jakiś tchórz, skoncentrowana wyłącznie na instynktownym pragnieniu, żeby ochronić życie. To było takie upokarzające, przynajmniej na pierwszy rzut oka, ale zdesperowana i wciąż oszołomiona nagłym pojawieniem się jakiejkolwiek formy zagrożenia, całkiem przestałam przejmować się tym, co działo się wokół mnie. Byłam na siebie o to zła, ale właściwie jaki inny mieliśmy wybór – w końcu martwi i tak nie mieliśmy się na co przydać, a tak…
Och, nadzieja to jednocześnie najwspanialsze i najbardziej zdradzieckie z istniejących uczuć. Sprawia, że nawet w najbardziej beznadziejnej sytuacji zaczyna się wierzyć, a to może się skończyć różnie, najczęściej jednak prowadząc do rozczarowania. Tak było i tym razem, choć chyba do ostatniej chwili próbowałam jeszcze przekonywać samą siebie, że jakieś cudowne rozwiązanie nagle spadnie nam z nieba.
– Pośpiesz się, Isabel.
Nerwowy szept męża wyrwał mnie z zamyślenia. Mocniej ścisnęłam jego dłoń, by utwierdzić go w przekonaniu, że wszystko jest w porządku, chociaż oczywiście nie było. Raz po raz potykałam się na nierównościach terenu, chyba jedynie cudem wciąż utrzymując się w pinie i będąc w stanie trzymać równe, dostatecznie szybkie tempo. Ten las był mi obcy, zresztą trudno było zważać na jakiekolwiek przeszkody, skoro nie miałam czasu na to, by patrzeć pod nogi. Pozostawał mi wyłącznie instynkt i zdecydowany instynkt prowadzącego mnie przez gęstwinę Edwarda, ale obawiałam się, że to mimo wszystko za mało, tym bardziej, że znałam już mojego partnera na tyle dobrze, by wiedzieć, że i tak w znacznym stopniu się ograniczał, dostosowując się do moich możliwości.
Nie miałam pojęcia dokąd ani dlaczego biegniemy. Byłam świadoma podążającej za nami pogodni, ale wiedziałam również, że coś się zmieniło, chociaż trudno było mi jednoznacznie określić co i w jakim stopniu. Już nie widziałam Alice i Jaspera, zakładając, że ostatecznie pobiegli przodem, chociaż nie zarejestrowałam momentu, w którym zdecydowali się nas zostawić. Tak było lepiej, a przynajmniej tak mi się wydawało, bo mieli większą szansę na to, żeby dotrzeć do pozostałych i w porę ich ostrzec. Musieli się przygotować, póki jeszcze mieli po temu okazję, choć wolałam nie wyobrażać sobie tego, co wydarzy się z chwilą, w której nasi przeciwnicy mieli napatoczyć się na armię nowonarodzonych, na dodatek pozostającą pod kontrolą Aro.
Zadrżałam mimowolnie, czym skutecznie ściągnęłam na siebie uwagę Edwarda. Nasze spojrzenia na ułamek sekundy się spotkały, a ja potrząsnęłam nieznacznie głową, próbując dać mu do zrozumienia, że ma się mną nie przejmować i robić swoje. Ha! Jakby to w ogóle było możliwe. Zwłaszcza po naszej rozmowie, zdawałam sobie sprawę z tego, że dla mnie i dla Renesmee byłby w stanie poświęcić wszystko, więc tym bardziej nie miałam co liczyć na to, że w przypadku, w którym musiałby dokonać wyboru, zadbałby o siebie. Coś ścisnęło mnie w gardle na samą myśl, ale zmusiłam się do tego, żeby wziąć się w garść i skupić na biegu, bardziej niż kiedykolwiek świadoma tego, że narażając siebie, aż prosiłam się o to, żeby mój mąż posunął się do zrobienia czegoś, czego nigdy bym sobie nie wybaczyła.
W głowie miałam pustkę, a po kilku następnych minutach szaleńczego biegu na oślep, sama już nie miałam pewności, gdzie jesteśmy. Czułam, że Edward kluczy, najpewniej próbując zgubić podążającą za nią pogoń, ale ktokolwiek za nami biegł, najwyraźniej nie zamierzał tak po prostu odpuścić. Nie podobało mi się to, a jakby tego było mało, doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że obdarzone nadludzką sprawnością fizyczną i wyostrzonymi zmysłami wampiry, były w stanie trwać w tym szaleństwie nawet całą wieczność, gdyby zaszła taka potrzeba. Nie musiały spać, a tym bardziej się nie męczyły, czego jednak nie dało się powiedzieć o mnie – w połowie ludzkiej istocie, której nawet nie dało się nazwać taką zwykłą hybrydą. Zdawałam sobie sprawę z tego, że prędzej czy później właśnie przeze mnie będziemy musieli się zatrzymać albo popełnimy błąd, a wtedy…
Moja dłoń niespokojnie drgnęła w silnym uścisku Edwarda. Już teraz bieg był dla mnie męczący, nie tylko wystawiając moje postrzępione nerwy na kolejną próbę, ale coraz bardziej obciążając mnie fizycznie. Biegłam, a z każdą następną sekundą i przebytym metrem, czułam coraz silniejsze palenie w płucach. Nie wiedziałam gdzie i w jaki sposób powinnam stawiać stopy, raz po raz zahaczając o coś, czego nawet nie potrafiłam zidentyfikować, a tym bardziej dostrzec w mroku lasu. Korzenie, kamienie i luźne gałązki – wszystko to stanowiło wręcz śmiertelnie niebezpieczną pułapkę, skryte gdzieś poza zasięgiem mojego wzroku. Czułam, jak nisko położone gałęzie raz po raz zahaczają o moje włosy albo chłostają mnie po twarzy, ale z jakiegoś powodu samo doświadczenie wcale nie wydawało mi się bolesne; nadmiar adrenaliny i narastające zdenerwowanie skutecznie ograniczały to, co byłam w stanie poczuć, przez co byłam świadoma wyłącznie uderzeń gorąca i nacisku na skórze.
– Edwardzie… – szepnęłam nerwowo, coraz bardziej spanikowana. Musieliśmy coś wymyślić, ale obawiałam się, że to wcale nie było takie proste, by nie rzecz, że wręcz beznadziejne.
– Jeszcze tylko kawałek – uspokoił mnie, ale ja nie dałam się nabrać; chociaż kłamstwo zwykle przychodziło mu w wręcz niepokojąco sprawny sposób, tym razem wyraźnie wyczuwałam w jego głosie fałsz.
Zacisnęłam usta w wąską linijkę, ale nie próbowałam się z nim kłócić. Oboje byliśmy równie bezradni, a ja dodatkowo ograniczałam jego ruchy, będąc niczym kula u nogi. Miałam ochotę potrząsnąć nim i w końcu wytłumaczyć, że musi mnie puścić i skoncentrować się na sobie – w końcu biegnąc razem, byliśmy bardziej narażeni – ale łatwiej było milczeć, tym bardziej, że aż nazbyt dobrze zdawałam sobie sprawę z tego, jaka byłaby reakcja Edwarda. Znałam go doskonale i właśnie to mnie martwiło, jakbym mało zadręczała się tym, jak bardzo samolubne miałam myśli. Gdybym musiała go zostawić, by mieć przynajmniej cień szansy na odszukanie Renesmee, nie zawahałabym się nawet chwili i ta świadomość wydawała mi się przerażająca.
To było czyste szaleństwo i doskonale zdawałam sobie z tego sprawę. Ten bieg – bezsensowny, na oślep i z góry skazany na niepowodzenie – paradoksalnie wydawał się stanowić wszystko, co mogliśmy w tamtej chwili zrobić. Pragnęłam się zatrzymać, byleby tylko być w stanie cokolwiek zmienić, ale nie potrafiłam się do tego zmusić, zresztą mąż i tak by mi na to nie pozwolił. Już nie słyszałam kroków, a tym bardziej nie miałam pewności, czy ktoś nas goni, ale to wcale mnie nie uspokajało. Był tylko las i konieczność pozostawania w ruchu, podczas gdy wszystkie moje zmysły wydawały się odmawiać mi posłuszeństwa, początkowo oszołomione nadmiarem doznań, a teraz całkowicie na nie obojętne. Być może to był rodzaj jakiejś reakcji obronnej, ale nie potrafiłam tego docenić, tym bardziej, że zwłaszcza teraz potrzebowałam swojej wampirze natury bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Ta cisza… Cisza wydawała się mnie ogłuszać, przerwana wyłącznie moim nierównym, przyśpieszonym oddechem i biciem serca. Czułam, że jestem na skraju szaleństwa i że za moment poddam mu się, jeśli natychmiast nie znajdę sposoby, żeby cokolwiek zmienić, ale w głowie miałam pustkę, tak, że kompletnie nie miałam pomysłu na to, co mogłabym zrobić. Bałam się odezwać, zresztą milczenie wydawało się rozsądniejsze, choć niczego nie wyjaśniało, a ja miałam wrażenie, że czas zatrzymał się, a może nawet w jakiś cudowny sposób zaczął cofać, chociaż taka możliwość wydawała się przeczyć prawom fizyki. Czułam, że biegniemy w kółko, tym bardziej, że nigdzie nie widziałam, a tym bardziej nie wyczuwałam pozostałych, choć od samego początku wmawiałam sobie, że to właśnie odnalezienie ich jest naszym celem. Już niczego nie rozumiałam, a Edward bynajmniej nie wyglądał na chętnego, by cokolwiek mi wytłumaczyć, choć uzasadnionym wydawał mi się fakt, że właśnie zrozumienia oczekiwałam. Wątpliwości nie opuszczały mnie nawet na moment, więc tym bardziej mogłam liczyć na to, że…
A potem poczułam, że Edward sztywnieje i gwałtownie wytraca prędkość, i wszelakie myśli ostatecznie uleciały z mojej głowy. Całkowicie oszołomiona, gwałtownie poderwałam głowę, chcąc zorientować się, co się dzieje, ale nie miałam po temu okazji, zresztą wszystko potoczyło się błyskawicznie. Jakaś postać dosłownie znikąd zmaterializowała się tuż przed nami, szybka i tak precyzyjna, że obserwując jej ruchy miałam wrażenie, iż spoglądam na jakieś niebezpieczne, dzikie zwierzę. Czarna peleryna zafurkotała, wzburzona przez pęd powietrza, w ruchu przypominając smugę cienia albo czarne skrzydła, co z jakiegoś powodu przyprawiło mnie o dreszcze. W jednej chwili widziałam już tylko ten błyskawicznie przemieszczający się czarny kształt, zlewający się z mrokiem lasu i mocno kontrastujący z bladością wampirze skóry, choć prawie nie byłam tego świadoma
Praktycznie bezwiednie wytraciłam prędkość, choć i tak musiałam przytrzymać się ramienia Edwarda, żeby ostatecznie być w stanie się zatrzymać i przypadkiem nie upaść. Jego dłonie na ułamek sekundy zacisnęły się na moich ramionach, kiedy instynktownie przygarnął mnie do siebie, nasłuchując i w pośpiechu rozglądając się na boki, kiedy śledził wzrokiem błyskawicznie przemieszczającą się postać. Nie miałam pewności z którym ze strażników Volturi mieliśmy do czynienia, zresztą nawet gdyby udało mi się zobaczyć twarz, ta wiedza i tak byłaby mi zbędna. Bez sensu wydawało się pytać śmierć o to, jak ma na imię i po co przybyła, tym bardziej, że żadne z nas tak po prostu nie zamierzało się poddać – widziałam to po zdeterminowanym wyrazie twarzy Edwarda oraz na podstawie tego, co sama czułam. Ktokolwiek zamierzał skomplikować nam życie, na pewno nie miał co liczyć na łatwe zadanie, niezależnie od tego czy miał nad nami przewagę, czy też nie.
Kątem oka zauważyłam ruch, kiedy wampir błyskawicznie wybił się w powietrze, znikając gdzieś pomiędzy gałęziami drzew. Poruszał się szybko, w ułamku sekundy przeskakując z jednej gałęzi na drugą i najwyraźniej starając się nas zmylić. Uścisk Edwarda wzmógł się, tak, ze ledwo byłam w stanie oddychać, ale praktycznie nie zwracałam na to uwagi, zdolna skupić się wyłącznie na obserwowaniu i próbach utrzymania się na nogach. Mimo wątpliwości, nie próbowałam oswobadzać się z uścisku męża, nie tylko świadoma jego troski, ale również tego, że wyłącznie współpracując mieliśmy szansę na to, by jakkolwiek się bronić; w tamtej chwili moja duma nie miała najmniejszego znaczenia, zresztą musiałam przed sobą samą przyznać się do jednej istotnej kwestii: a mianowicie tego, że się bałam.
Naprawdę się bałam i to jak jasna cholera.
Kolejny ruch sprawił, że instynktownie okręciłam się o sto osiemdziesiąt stopni, przynajmniej w miarę możliwości, bo bliskość Edwarda oraz fakt, że wampir próbował jednocześnie chronić mnie i siebie, znacznie ograniczała moje ruchy. Jeszcze bardziej napięłam mięśnie, chociaż nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, że w moim przypadku to w ogóle możliwe. Instynktownie wstrzymałam oddech, chcąc lepiej skoncentrować się nad podszeptach intuicji i tym, co podpowiadały mi wyostrzone zmysły, ale to wydawało się pozbawione sensu, a ja już nie miałam pewności, co takiego wiem naprawdę, a co jest zaledwie podszeptem mojej wyobraźni. Oczekiwanie było zdecydowanie trudniejsze od spontanicznego stanięcia do walki z ewentualnym niebezpieczeństwem, ale podejrzewałam, że właśnie o to chodziło naszemu przeciwnikowi – żeby nas zmylić i doprowadzić do tego byśmy ostatecznie stracili czujność
Nerwowo zacisnęłam dłonie w pięści. Musieliśmy coś zrobić, żeby przyjąć kontrolę nad sytuacją i nie tylko ja zdawałam sobie z tego sprawę. Czułam podenerwowanie Edwarda i mogłam się założyć, że podobnie jak i ja, zaczynał mieć dość tej cholernej zabawy w kotka i myszkę. Chciało mi się krzyczeć z frustracji, niezależnie od tego, jak bardzo dziecinne by się to nie wydawało, ale zmusiłam się do tego, by trzymać nerwy na wodzy, raz po raz powtarzając sobie, że impulsywne działanie nigdy nie jest dobre – w końcu już wielokrotnie mogłam przekonać się o tym, jak wiele błędów popełniałam, kiedy emocje przejmowały nade mną kontrolę. Zwłaszcza teraz nie mogłam sobie na to pozwolić, ale im dłużej zmuszona byłam trwać w ciągłym napięciu i czekać…
Nie było żadnego ostrzeżenia, które mogłoby uprzytomnić mi, że cokolwiek jest nie tak. Edward nagle zaklął, a chwilę później odepchnął mnie od siebie tak mocno, że aż straciłam równowagę i byłabym upadła, gdybym wcześniej nie wpadła na najbliższe drzewo. Siła uderzenia na moment mnie oszołomiła, zwłaszcza kiedy powietrze ze świstem uciekło z moich płuc, tak gwałtownie, że aż pociemniało mi przed oczami. Wyrwał mi się cichy jęk, ale dźwięk wydał się ginąć w hałasie, który nagle usłyszałam – kolejno warknięciu, uderzeniu, a na końcu ogłuszającym trzasku, który dopiero po chwili zidentyfikowałam jako dźwięk pękającego drewna. W pierwszym odruchu wręcz zapragnęłam zasłonić uszy dłońmi, by bronić się przed nienaturalnie głośnymi dźwiękami, które atakowały moje wyostrzone zmysły, ale w ostatniej chwili powstrzymałam się, w zamian zmuszając do ruszczenia się z miejsca. Spanikowana, błyskawicznie rozejrzałam się dookoła, mimo oszołomienia i świadomości tego, że wydarzyło się coś istotnego, próbując skoncentrować się na sytuacji i zrozumieć, co takiego dzieje się wokół mnie. Strach ścisnął mnie za gardło, tym bardziej, że już nie byłam pewna niczego, również tego, czy z Edwardem było wszystko w porządku, ale nim zdążyłam się nad tym zastanowić, w porę zauważyłam męża.
– Biegnij, Bello! – zawołał do mnie, ledwo tylko nasze spojrzenia się spotkały. – Jest w porządku.
Stał kilka metrów ode mnie, cały i zdrów, co samo w sobie przyniosło mi ulgę. Po jego postawie i tym, że lekko ugiął nogi, szykując się do ataku, poznałam, że jest zdenerwowany, choć wyraźnie uspokoił się, kiedy mnie zauważył. Przez cały czas niespokojnie rozglądając się dookoła, wypatrując potencjalnego niebezpieczeństwa, a kiedy powiodłam wzrokiem za jego spojrzeniem, przekonałam się, co takiego było źródłem hałasu i całego zamieszania. Mogłam się tylko domyślać, kiedy dręczący nas wcześniej wampir zdecydował się zaatakować oraz jak bardzo Edwardowi musiało zależeć mu na ochronie mnie i siebie, skoro bez wahania zdecydował się cisnąć naszym przeciwnikiem na kilka dobrych metrów, na tyle mocno, by ucierpiało na tym pierwsze drzewo które pojawiło się na drodze.
Edward był szybki, ale wampir w pelerynie nie zamierzał się tak po prostu poddać. Normalny człowiek na pewno nie przeżyłby takiego ciosu, ale nieśmiertelny prawie natychmiast poderwał się na równe nogi, z dzikim warknięciem rzucając się w stronę moją i mojego partnera. Już nie próbował bawić się z nami i mieszać nam w głowach, miotając się na wszystkie strony albo przemieszczając się górą, ale nie miałam pewności czy to dobrze, czy źle. Instynktownie przemieściłam się, gotowa zaprotestować, kiedy nieśmiertelny znowu spróbował skoczyć na Edwarda, ale nawet nie miałam okazji go powstrzymać, zresztą mój mąż zablokował atak z taką wprawą, że z wrażenia aż zawirowało mi w głowie.
Zastygłam w bezruchu, niespokojnie obserwując śmiertelny taniec dwójki nieśmiertelnych. Choć nie po raz pierwszy miałam wątpliwą przyjemność obserwowania nacierających na siebie wampirów, również tym razem nie mogłam zaprzeczyć, że samo doświadczenie było na swój sposób wyjątkowe. Mocno zaniepokojona, próbowałam nadążyć za przemieszczającym się błyskawicznie mężem, który raz po raz to uskakiwał, to znów rzucał się do ataku, próbując sięgnąć swojego przeciwnika z równym zaangażowaniem, co i członek straży jego. Patrząc na ich poczynania, miałam irracjonalne wrażenie, że wcześniej zmówili się i wcześniej wielokrotnie omawiali sposób poruszania, w efekcie uzupełniając się tak doskonale, że to wydawało się wręcz nieprawdopodobne. Nawet z wyostrzonymi zmysłami, miałam pewne trudności z nadążeniem za ich zamazującymi się, przemieszczającymi z miejsca na miejsce sylwetkami, ale jakoś zdołałam zorientować się, kiedy to Edward przejął kontrolę nad sytuacją, wydając się wyprzedzać swojego przeciwnika o ułamek sekundy. Tak najpewniej było w istocie, tym bardziej, że ze swoim darem, mój mąż bez wątpienia nie miał problemów z tym, żeby przeniknąć umysł atakującego go wampira i wystarczająco wcześnie podjąć decyzję o tym, jak powinien zareagować na jego kolejne działania. To dawało mu przewagę, a mnie uspokajało, choć nadal trudno było mi się rozluźnić i obojętnie obserwować na coś tak spektakularnego i  na swój sposób śmiertelnego, tym bardziej, że sama czułam się absolutnie bezradna i niezdolna do pomocy temu, którego kochałam.
Edward uskoczył raz jeszcze, tym razem zwiększając odległość pomiędzy sobą a rozszalałym wampirem na tyle, żeby dać sobie większe pole manewru. Ze zmierzwionymi włosami i lśniącymi, topazowymi oczami, wyglądał naprawdę niesamowicie, niczym jakiś bóg zemsty albo jakaś inna niezwykła istota, gotowa zaprowadzić na świecie sprawiedliwość. Obserwowałam go z uwagą, kątem oka jednocześnie obserwując jego przeciwnika i w końcu będąc w stanie skoncentrować się na lśniących, rubinowych oczach oraz ciemnych włosach tamtego. Nie znałam jego imienia, co z powodzeniem mogło znaczyć, że nieśmiertelny był w szeregach nowych, ale ta kwestia nie miała dla mnie żadnego znaczenia. Mnie zależało tylko i wyłącznie na mojej rodzinie, a skoro nieznajomy należał do tych, którzy zamierzali bez mrugnięcia okiem się jej pozbyć, nie zamierzałam go żałować.
– Isabel. – Edward wykorzystał chwilę wytchnienia, by zwrócić się do mnie. Mimochodem zauważyłam, że z premedytacją wymanewrował swojego przeciwnika tak, by odciągnąć go ode mnie na odległość na tyle bezpieczną, bym nie była zagrożona bezpośrednim atakiem. – Biegnij dalej. Ja sobie poradzę, a ty… – Urwał, ale coś w jego znaczącym, przenikliwym spojrzeniu podpowiedziało mi, co takiego miał na myśli.
Z wolna skinęłam głową, odrobinę tylko oszołomiona tym, że w końcu zdecydował mi się zaufać. On sobie poradzi, ja tym czas miałam okazję na to, by uciec i spróbować poszukać Renesmee. To nie było takie proste, tym bardziej, że martwiłam się o niego i pozostałych, ale byłabym głupia, gdybym właśnie teraz zmarnowała taką okazję. Kazał mi biec, a skoro tak…
Nie zastanawiając się dłużej, posłałam Edwardowi jeszcze jedno, przenikliwe spojrzenie, po czym odwróciłam się na pięcie i najzwyczajniej w świecie uciekłam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz



After We Fall
stories by Nessa