Czterdzieści siedem.
Rozłąka
W jednej chwili bieg stał
się dla mnie wszystkim, co miałam – i co mogłam mieć. Rzuciłam się przed
siebie na ślep, starając się dotrzymać kroku Alice, Jasperowi i Edwardowi,
tym bardziej, że ten ostatni nadal trzymał mnie za rękę. Serce waliło mi jak
oszalałe, jakby i ono próbowało dostosować się do narzuconego przez mojego
męża tempa, a może po prostu pragnąc wyrwać mi się z piersi i uciec
gdzieś daleko.
Czułam, że
coś – czy też raczej ktoś, ale to w tamtej chwili wydawało się najmniej
istotne – podąża za nami. Uciekaj,
uciekaj, uciekaj…, tłukło się w moim umyśle i już nie miałam
wątpliwości co do tego, że gdybym nagle zdecydowała się zatrzymać, stałoby się
coś bardzo złego. Nie musiałam potrafić czytać w myślach, a tym
bardziej nie potrzebowałam wyjątkowych przeczuć, które tak dobrze
interpretowała moja siostra, by wiedzieć, że jesteśmy w niebezpieczeństwo
i że właśnie się zaczęło. Nie miałam nawet chwili na to, by sprawdzić, kto
właściwie nas goni, ale nie byłam na tyle zdesperowana, by kosztem życia
próbować zaspokajać swoją ciekawość. Jedno było pewne: właśnie się zaczęło,
a nam pozostał wyłącznie bieg oraz nadzieja na to, że w porę uda nam
się ostrzec resztę.
Nie tak
wyobrażałam sobie ten moment, ale jednocześnie nie potrafiłam sobie
wytłumaczyć, czego tak właściwie oczekiwałam, odliczając kolejne sekundy do
czekającego nas starcia. Chyba mimo wszystko chwytałam się resztek nadziei na
to, że kiedy właściwy moment nadejdzie, będziemy gotowi i w zdecydowany
sposób staniemy naprzeciwko tych, którzy nam zagrażali. Chciałam być silna
i walczyć, niezależnie od konsekwencji, a jednak kiedy przyszło co do
czego, uciekałam niczym jakiś tchórz, skoncentrowana wyłącznie na instynktownym
pragnieniu, żeby ochronić życie. To było takie upokarzające, przynajmniej na
pierwszy rzut oka, ale zdesperowana i wciąż oszołomiona nagłym pojawieniem
się jakiejkolwiek formy zagrożenia, całkiem przestałam przejmować się tym, co
działo się wokół mnie. Byłam na siebie o to zła, ale właściwie jaki inny
mieliśmy wybór – w końcu martwi i tak nie mieliśmy się na co przydać,
a tak…
Och,
nadzieja to jednocześnie najwspanialsze i najbardziej zdradzieckie z istniejących
uczuć. Sprawia, że nawet w najbardziej beznadziejnej sytuacji zaczyna się
wierzyć, a to może się skończyć różnie, najczęściej jednak prowadząc do
rozczarowania. Tak było i tym razem, choć chyba do ostatniej chwili
próbowałam jeszcze przekonywać samą siebie, że jakieś cudowne rozwiązanie nagle
spadnie nam z nieba.
– Pośpiesz
się, Isabel.
Nerwowy
szept męża wyrwał mnie z zamyślenia. Mocniej ścisnęłam jego dłoń, by
utwierdzić go w przekonaniu, że wszystko jest w porządku, chociaż
oczywiście nie było. Raz po raz potykałam się na nierównościach terenu, chyba
jedynie cudem wciąż utrzymując się w pinie i będąc w stanie
trzymać równe, dostatecznie szybkie tempo. Ten las był mi obcy, zresztą trudno
było zważać na jakiekolwiek przeszkody, skoro nie miałam czasu na to, by
patrzeć pod nogi. Pozostawał mi wyłącznie instynkt i zdecydowany instynkt
prowadzącego mnie przez gęstwinę Edwarda, ale obawiałam się, że to mimo
wszystko za mało, tym bardziej, że znałam już mojego partnera na tyle dobrze,
by wiedzieć, że i tak w znacznym stopniu się ograniczał, dostosowując
się do moich możliwości.
Nie miałam
pojęcia dokąd ani dlaczego biegniemy. Byłam świadoma podążającej za nami
pogodni, ale wiedziałam również, że coś się zmieniło, chociaż trudno było mi
jednoznacznie określić co i w jakim stopniu. Już nie widziałam Alice
i Jaspera, zakładając, że ostatecznie pobiegli przodem, chociaż nie
zarejestrowałam momentu, w którym zdecydowali się nas zostawić. Tak było
lepiej, a przynajmniej tak mi się wydawało, bo mieli większą szansę na to,
żeby dotrzeć do pozostałych i w porę ich ostrzec. Musieli się
przygotować, póki jeszcze mieli po temu okazję, choć wolałam nie wyobrażać
sobie tego, co wydarzy się z chwilą, w której nasi przeciwnicy mieli
napatoczyć się na armię nowonarodzonych, na dodatek pozostającą pod kontrolą
Aro.
Zadrżałam
mimowolnie, czym skutecznie ściągnęłam na siebie uwagę Edwarda. Nasze
spojrzenia na ułamek sekundy się spotkały, a ja potrząsnęłam nieznacznie
głową, próbując dać mu do zrozumienia, że ma się mną nie przejmować i robić
swoje. Ha! Jakby to w ogóle było możliwe. Zwłaszcza po naszej rozmowie,
zdawałam sobie sprawę z tego, że dla mnie i dla Renesmee byłby
w stanie poświęcić wszystko, więc tym bardziej nie miałam co liczyć na to,
że w przypadku, w którym musiałby dokonać wyboru, zadbałby o siebie.
Coś ścisnęło mnie w gardle na samą myśl, ale zmusiłam się do tego, żeby
wziąć się w garść i skupić na biegu, bardziej niż kiedykolwiek
świadoma tego, że narażając siebie, aż prosiłam się o to, żeby mój mąż
posunął się do zrobienia czegoś, czego nigdy bym sobie nie wybaczyła.
W głowie
miałam pustkę, a po kilku następnych minutach szaleńczego biegu na oślep,
sama już nie miałam pewności, gdzie jesteśmy. Czułam, że Edward kluczy,
najpewniej próbując zgubić podążającą za nią pogoń, ale ktokolwiek za nami
biegł, najwyraźniej nie zamierzał tak po prostu odpuścić. Nie podobało mi się
to, a jakby tego było mało, doskonale zdawałam sobie sprawę z tego,
że obdarzone nadludzką sprawnością fizyczną i wyostrzonymi zmysłami
wampiry, były w stanie trwać w tym szaleństwie nawet całą wieczność,
gdyby zaszła taka potrzeba. Nie musiały spać, a tym bardziej się nie
męczyły, czego jednak nie dało się powiedzieć o mnie – w połowie
ludzkiej istocie, której nawet nie dało się nazwać taką zwykłą hybrydą.
Zdawałam sobie sprawę z tego, że prędzej czy później właśnie przeze mnie
będziemy musieli się zatrzymać albo popełnimy błąd, a wtedy…
Moja dłoń
niespokojnie drgnęła w silnym uścisku Edwarda. Już teraz bieg był dla mnie
męczący, nie tylko wystawiając moje postrzępione nerwy na kolejną próbę, ale
coraz bardziej obciążając mnie fizycznie. Biegłam, a z każdą następną
sekundą i przebytym metrem, czułam coraz silniejsze palenie w płucach.
Nie wiedziałam gdzie i w jaki sposób powinnam stawiać stopy, raz po raz
zahaczając o coś, czego nawet nie potrafiłam zidentyfikować, a tym
bardziej dostrzec w mroku lasu. Korzenie, kamienie i luźne gałązki –
wszystko to stanowiło wręcz śmiertelnie niebezpieczną pułapkę, skryte gdzieś
poza zasięgiem mojego wzroku. Czułam, jak nisko położone gałęzie raz po raz
zahaczają o moje włosy albo chłostają mnie po twarzy, ale z jakiegoś
powodu samo doświadczenie wcale nie wydawało mi się bolesne; nadmiar adrenaliny
i narastające zdenerwowanie skutecznie ograniczały to, co byłam w stanie
poczuć, przez co byłam świadoma wyłącznie uderzeń gorąca i nacisku na
skórze.
–
Edwardzie… – szepnęłam nerwowo, coraz bardziej spanikowana. Musieliśmy coś
wymyślić, ale obawiałam się, że to wcale nie było takie proste, by nie rzecz,
że wręcz beznadziejne.
– Jeszcze
tylko kawałek – uspokoił mnie, ale ja nie dałam się nabrać; chociaż kłamstwo
zwykle przychodziło mu w wręcz niepokojąco sprawny sposób, tym razem
wyraźnie wyczuwałam w jego głosie fałsz.
Zacisnęłam
usta w wąską linijkę, ale nie próbowałam się z nim kłócić. Oboje
byliśmy równie bezradni, a ja dodatkowo ograniczałam jego ruchy, będąc
niczym kula u nogi. Miałam ochotę potrząsnąć nim i w końcu
wytłumaczyć, że musi mnie puścić i skoncentrować się na sobie – w końcu
biegnąc razem, byliśmy bardziej narażeni – ale łatwiej było milczeć, tym
bardziej, że aż nazbyt dobrze zdawałam sobie sprawę z tego, jaka byłaby
reakcja Edwarda. Znałam go doskonale i właśnie to mnie martwiło, jakbym
mało zadręczała się tym, jak bardzo samolubne miałam myśli. Gdybym musiała go
zostawić, by mieć przynajmniej cień szansy na odszukanie Renesmee, nie
zawahałabym się nawet chwili i ta świadomość wydawała mi się przerażająca.
To było
czyste szaleństwo i doskonale zdawałam sobie z tego sprawę. Ten bieg –
bezsensowny, na oślep i z góry skazany na niepowodzenie – paradoksalnie
wydawał się stanowić wszystko, co mogliśmy w tamtej chwili zrobić.
Pragnęłam się zatrzymać, byleby tylko być w stanie cokolwiek zmienić, ale
nie potrafiłam się do tego zmusić, zresztą mąż i tak by mi na to nie
pozwolił. Już nie słyszałam kroków, a tym bardziej nie miałam pewności,
czy ktoś nas goni, ale to wcale mnie nie uspokajało. Był tylko las i konieczność
pozostawania w ruchu, podczas gdy wszystkie moje zmysły wydawały się
odmawiać mi posłuszeństwa, początkowo oszołomione nadmiarem doznań, a teraz
całkowicie na nie obojętne. Być może to był rodzaj jakiejś reakcji obronnej,
ale nie potrafiłam tego docenić, tym bardziej, że zwłaszcza teraz potrzebowałam
swojej wampirze natury bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.
Ta cisza…
Cisza wydawała się mnie ogłuszać, przerwana wyłącznie moim nierównym,
przyśpieszonym oddechem i biciem serca. Czułam, że jestem na skraju
szaleństwa i że za moment poddam mu się, jeśli natychmiast nie znajdę
sposoby, żeby cokolwiek zmienić, ale w głowie miałam pustkę, tak, że
kompletnie nie miałam pomysłu na to, co mogłabym zrobić. Bałam się odezwać,
zresztą milczenie wydawało się rozsądniejsze, choć niczego nie wyjaśniało,
a ja miałam wrażenie, że czas zatrzymał się, a może nawet w jakiś
cudowny sposób zaczął cofać, chociaż taka możliwość wydawała się przeczyć
prawom fizyki. Czułam, że biegniemy w kółko, tym bardziej, że nigdzie nie
widziałam, a tym bardziej nie wyczuwałam pozostałych, choć od samego
początku wmawiałam sobie, że to właśnie odnalezienie ich jest naszym celem. Już
niczego nie rozumiałam, a Edward bynajmniej nie wyglądał na chętnego, by
cokolwiek mi wytłumaczyć, choć uzasadnionym wydawał mi się fakt, że właśnie
zrozumienia oczekiwałam. Wątpliwości nie opuszczały mnie nawet na moment, więc
tym bardziej mogłam liczyć na to, że…
A potem
poczułam, że Edward sztywnieje i gwałtownie wytraca prędkość, i wszelakie
myśli ostatecznie uleciały z mojej głowy. Całkowicie oszołomiona,
gwałtownie poderwałam głowę, chcąc zorientować się, co się dzieje, ale nie
miałam po temu okazji, zresztą wszystko potoczyło się błyskawicznie. Jakaś
postać dosłownie znikąd zmaterializowała się tuż przed nami, szybka i tak
precyzyjna, że obserwując jej ruchy miałam wrażenie, iż spoglądam na jakieś
niebezpieczne, dzikie zwierzę. Czarna peleryna zafurkotała, wzburzona przez pęd
powietrza, w ruchu przypominając smugę cienia albo czarne skrzydła, co
z jakiegoś powodu przyprawiło mnie o dreszcze. W jednej chwili
widziałam już tylko ten błyskawicznie przemieszczający się czarny kształt,
zlewający się z mrokiem lasu i mocno kontrastujący z bladością
wampirze skóry, choć prawie nie byłam tego świadoma
Praktycznie
bezwiednie wytraciłam prędkość, choć i tak musiałam przytrzymać się
ramienia Edwarda, żeby ostatecznie być w stanie się zatrzymać i przypadkiem
nie upaść. Jego dłonie na ułamek sekundy zacisnęły się na moich ramionach,
kiedy instynktownie przygarnął mnie do siebie, nasłuchując i w pośpiechu
rozglądając się na boki, kiedy śledził wzrokiem błyskawicznie przemieszczającą
się postać. Nie miałam pewności z którym ze strażników Volturi mieliśmy do
czynienia, zresztą nawet gdyby udało mi się zobaczyć twarz, ta wiedza i tak
byłaby mi zbędna. Bez sensu wydawało się pytać śmierć o to, jak ma na imię
i po co przybyła, tym bardziej, że żadne z nas tak po prostu nie
zamierzało się poddać – widziałam to po zdeterminowanym wyrazie twarzy Edwarda
oraz na podstawie tego, co sama czułam. Ktokolwiek zamierzał skomplikować nam
życie, na pewno nie miał co liczyć na łatwe zadanie, niezależnie od tego czy
miał nad nami przewagę, czy też nie.
Kątem oka
zauważyłam ruch, kiedy wampir błyskawicznie wybił się w powietrze,
znikając gdzieś pomiędzy gałęziami drzew. Poruszał się szybko, w ułamku
sekundy przeskakując z jednej gałęzi na drugą i najwyraźniej starając
się nas zmylić. Uścisk Edwarda wzmógł się, tak, ze ledwo byłam w stanie
oddychać, ale praktycznie nie zwracałam na to uwagi, zdolna skupić się
wyłącznie na obserwowaniu i próbach utrzymania się na nogach. Mimo
wątpliwości, nie próbowałam oswobadzać się z uścisku męża, nie tylko
świadoma jego troski, ale również tego, że wyłącznie współpracując mieliśmy
szansę na to, by jakkolwiek się bronić; w tamtej chwili moja duma nie
miała najmniejszego znaczenia, zresztą musiałam przed sobą samą przyznać się do
jednej istotnej kwestii: a mianowicie tego, że się bałam.
Naprawdę się
bałam i to jak jasna cholera.
Kolejny
ruch sprawił, że instynktownie okręciłam się o sto osiemdziesiąt stopni,
przynajmniej w miarę możliwości, bo bliskość Edwarda oraz fakt, że wampir
próbował jednocześnie chronić mnie i siebie, znacznie ograniczała moje
ruchy. Jeszcze bardziej napięłam mięśnie, chociaż nawet nie zdawałam sobie
sprawy z tego, że w moim przypadku to w ogóle możliwe.
Instynktownie wstrzymałam oddech, chcąc lepiej skoncentrować się nad
podszeptach intuicji i tym, co podpowiadały mi wyostrzone zmysły, ale to
wydawało się pozbawione sensu, a ja już nie miałam pewności, co takiego
wiem naprawdę, a co jest zaledwie podszeptem mojej wyobraźni. Oczekiwanie
było zdecydowanie trudniejsze od spontanicznego stanięcia do walki z ewentualnym
niebezpieczeństwem, ale podejrzewałam, że właśnie o to chodziło naszemu
przeciwnikowi – żeby nas zmylić i doprowadzić do tego byśmy ostatecznie
stracili czujność
Nerwowo
zacisnęłam dłonie w pięści. Musieliśmy coś zrobić, żeby przyjąć kontrolę
nad sytuacją i nie tylko ja zdawałam sobie z tego sprawę. Czułam
podenerwowanie Edwarda i mogłam się założyć, że podobnie jak i ja,
zaczynał mieć dość tej cholernej zabawy w kotka i myszkę. Chciało mi
się krzyczeć z frustracji, niezależnie od tego, jak bardzo dziecinne by
się to nie wydawało, ale zmusiłam się do tego, by trzymać nerwy na wodzy, raz
po raz powtarzając sobie, że impulsywne działanie nigdy nie jest dobre –
w końcu już wielokrotnie mogłam przekonać się o tym, jak wiele błędów
popełniałam, kiedy emocje przejmowały nade mną kontrolę. Zwłaszcza teraz nie
mogłam sobie na to pozwolić, ale im dłużej zmuszona byłam trwać w ciągłym
napięciu i czekać…
Nie było
żadnego ostrzeżenia, które mogłoby uprzytomnić mi, że cokolwiek jest nie tak.
Edward nagle zaklął, a chwilę później odepchnął mnie od siebie tak mocno,
że aż straciłam równowagę i byłabym upadła, gdybym wcześniej nie wpadła na
najbliższe drzewo. Siła uderzenia na moment mnie oszołomiła, zwłaszcza kiedy
powietrze ze świstem uciekło z moich płuc, tak gwałtownie, że aż pociemniało
mi przed oczami. Wyrwał mi się cichy jęk, ale dźwięk wydał się ginąć w hałasie,
który nagle usłyszałam – kolejno warknięciu, uderzeniu, a na końcu
ogłuszającym trzasku, który dopiero po chwili zidentyfikowałam jako dźwięk
pękającego drewna. W pierwszym odruchu wręcz zapragnęłam zasłonić uszy
dłońmi, by bronić się przed nienaturalnie głośnymi dźwiękami, które atakowały
moje wyostrzone zmysły, ale w ostatniej chwili powstrzymałam się, w zamian
zmuszając do ruszczenia się z miejsca. Spanikowana, błyskawicznie
rozejrzałam się dookoła, mimo oszołomienia i świadomości tego, że
wydarzyło się coś istotnego, próbując skoncentrować się na sytuacji i zrozumieć,
co takiego dzieje się wokół mnie. Strach ścisnął mnie za gardło, tym bardziej,
że już nie byłam pewna niczego, również tego, czy z Edwardem było wszystko
w porządku, ale nim zdążyłam się nad tym zastanowić, w porę
zauważyłam męża.
– Biegnij,
Bello! – zawołał do mnie, ledwo tylko nasze spojrzenia się spotkały. – Jest
w porządku.
Stał kilka
metrów ode mnie, cały i zdrów, co samo w sobie przyniosło mi ulgę. Po
jego postawie i tym, że lekko ugiął nogi, szykując się do ataku, poznałam,
że jest zdenerwowany, choć wyraźnie uspokoił się, kiedy mnie zauważył. Przez
cały czas niespokojnie rozglądając się dookoła, wypatrując potencjalnego
niebezpieczeństwa, a kiedy powiodłam wzrokiem za jego spojrzeniem,
przekonałam się, co takiego było źródłem hałasu i całego zamieszania.
Mogłam się tylko domyślać, kiedy dręczący nas wcześniej wampir zdecydował się
zaatakować oraz jak bardzo Edwardowi musiało zależeć mu na ochronie mnie
i siebie, skoro bez wahania zdecydował się cisnąć naszym przeciwnikiem na
kilka dobrych metrów, na tyle mocno, by ucierpiało na tym pierwsze drzewo które
pojawiło się na drodze.
Edward był
szybki, ale wampir w pelerynie nie zamierzał się tak po prostu poddać.
Normalny człowiek na pewno nie przeżyłby takiego ciosu, ale nieśmiertelny
prawie natychmiast poderwał się na równe nogi, z dzikim warknięciem
rzucając się w stronę moją i mojego partnera. Już nie próbował bawić
się z nami i mieszać nam w głowach, miotając się na wszystkie
strony albo przemieszczając się górą, ale nie miałam pewności czy to dobrze,
czy źle. Instynktownie przemieściłam się, gotowa zaprotestować, kiedy
nieśmiertelny znowu spróbował skoczyć na Edwarda, ale nawet nie miałam okazji
go powstrzymać, zresztą mój mąż zablokował atak z taką wprawą, że z wrażenia
aż zawirowało mi w głowie.
Zastygłam
w bezruchu, niespokojnie obserwując śmiertelny taniec dwójki
nieśmiertelnych. Choć nie po raz pierwszy miałam wątpliwą przyjemność
obserwowania nacierających na siebie wampirów, również tym razem nie mogłam
zaprzeczyć, że samo doświadczenie było na swój sposób wyjątkowe. Mocno
zaniepokojona, próbowałam nadążyć za przemieszczającym się błyskawicznie mężem,
który raz po raz to uskakiwał, to znów rzucał się do ataku, próbując sięgnąć
swojego przeciwnika z równym zaangażowaniem, co i członek straży
jego. Patrząc na ich poczynania, miałam irracjonalne wrażenie, że wcześniej
zmówili się i wcześniej wielokrotnie omawiali sposób poruszania, w efekcie
uzupełniając się tak doskonale, że to wydawało się wręcz nieprawdopodobne.
Nawet z wyostrzonymi zmysłami, miałam pewne trudności z nadążeniem za
ich zamazującymi się, przemieszczającymi z miejsca na miejsce sylwetkami,
ale jakoś zdołałam zorientować się, kiedy to Edward przejął kontrolę nad
sytuacją, wydając się wyprzedzać swojego przeciwnika o ułamek sekundy. Tak
najpewniej było w istocie, tym bardziej, że ze swoim darem, mój mąż bez
wątpienia nie miał problemów z tym, żeby przeniknąć umysł atakującego go
wampira i wystarczająco wcześnie podjąć decyzję o tym, jak powinien
zareagować na jego kolejne działania. To dawało mu przewagę, a mnie
uspokajało, choć nadal trudno było mi się rozluźnić i obojętnie obserwować
na coś tak spektakularnego i na swój sposób śmiertelnego, tym bardziej,
że sama czułam się absolutnie bezradna i niezdolna do pomocy temu, którego
kochałam.
Edward
uskoczył raz jeszcze, tym razem zwiększając odległość pomiędzy sobą a rozszalałym
wampirem na tyle, żeby dać sobie większe pole manewru. Ze zmierzwionymi włosami
i lśniącymi, topazowymi oczami, wyglądał naprawdę niesamowicie, niczym
jakiś bóg zemsty albo jakaś inna niezwykła istota, gotowa zaprowadzić na
świecie sprawiedliwość. Obserwowałam go z uwagą, kątem oka jednocześnie
obserwując jego przeciwnika i w końcu będąc w stanie skoncentrować
się na lśniących, rubinowych oczach oraz ciemnych włosach tamtego. Nie znałam
jego imienia, co z powodzeniem mogło znaczyć, że nieśmiertelny był w szeregach
nowych, ale ta kwestia nie miała dla mnie żadnego znaczenia. Mnie zależało
tylko i wyłącznie na mojej rodzinie, a skoro nieznajomy należał do
tych, którzy zamierzali bez mrugnięcia okiem się jej pozbyć, nie zamierzałam go
żałować.
– Isabel. –
Edward wykorzystał chwilę wytchnienia, by zwrócić się do mnie. Mimochodem
zauważyłam, że z premedytacją wymanewrował swojego przeciwnika tak, by
odciągnąć go ode mnie na odległość na tyle bezpieczną, bym nie była zagrożona
bezpośrednim atakiem. – Biegnij dalej. Ja sobie poradzę, a ty… – Urwał,
ale coś w jego znaczącym, przenikliwym spojrzeniu podpowiedziało mi, co
takiego miał na myśli.
Z wolna
skinęłam głową, odrobinę tylko oszołomiona tym, że w końcu zdecydował mi
się zaufać. On sobie poradzi, ja tym czas miałam okazję na to, by uciec i spróbować
poszukać Renesmee. To nie było takie proste, tym bardziej, że martwiłam się
o niego i pozostałych, ale byłabym głupia, gdybym właśnie teraz
zmarnowała taką okazję. Kazał mi biec, a skoro tak…
Nie
zastanawiając się dłużej, posłałam Edwardowi jeszcze jedno, przenikliwe
spojrzenie, po czym odwróciłam się na pięcie i najzwyczajniej
w świecie uciekłam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz