środa, 13 maja 2015

Czterdzieści dziewięć

Czterdzieści dziewięć.
Gniew

Izadora nie zawahała się. Błyskawicznie skoczyła przed siebie, próbując dostać się do Jane i powalić ją na posadzkę, co jednak okazało się o wiele trudniejsze niż mogłaby podejrzewać. Gniew popychał ją do przodu, wyzwalając w niej emocje, których nie zaznała od bardzo dawna i które nawet w obecnej sytuacji wydały jej się czymś nieprawdopodobnym. Nie zamierzała obojętnie przyglądać się temu, jak ktokolwiek próbuje skrzywdzić jej siostrę, a już zwłaszcza ta mała sadystka, która od samego początku wydawała się życzyć Belli jak najgorzej.
Odetchnęła w duchu, kiedy Isabel ją usłuchała, chcą nie chcąc zostawiając ją samą. Izadora wypuściła powietrze ze świstem, po części uspokojona tym, że została sama. Jej bliźniaczka już chwilę wcześniej zniknęła jej z oczu, więc teraz pozostawało jej liczyć na to, że dziewczynie uda się znaleźć Nessie i razem uciekną, póki jeszcze istniała szansa na powstrzymanie tego całego szaleństwa. Już od dłuższego czasu towarzyszyły jej najgorsze z możliwych odczuć, a niechciane myśli i emocje wracały niczym bumerang, dręcząc ją i stopniowo doprowadzając do szaleństwa. Martwiła się przez cały ten czas, już od chwili, w której musiała wraz z Oliverem odegrać swoją rolę, mając nadzieję, że plan Aro w istocie okaże się skuteczny, a Kajusz oddeleguje swoją świtę do lasu. Perspektywa walki wciąż wzbudzała w niej najgorsze obawy, ale lepiej było, by do starcia doszło z daleka od miasta i siedziby, tym bardziej, że w opustoszałej twierdzy łatwiej miało być znaleźć Renesmee, by później zapewnić jej bezpieczeństwo. Izadora chciała przynajmniej wierzyć w to, że to w istocie takie proste i nikt nie ucierpi, oczywiście pomijając kwestię tego, że…
Nie, nie będzie o tym myślała. Los był przewrotny i często bezlitosny, a niektóre wydarzenia po prostu musiały być miejsce, niezależnie od tego, jak bardzo bolesne i przerażające potrafiły być. Czasami nienawidziła swojego daru za to, że musiała wiedzieć, choć często przeczucia nie równały się zrozumieniu. Tym razem również czuła, że wydarzy się coś okropnego, ale nie próbowała się przed tym bronić, zdając się na ślepy los i przyszłość, która już i tak została postanowiona. Gdyby Alice była w stanie zobaczyć ją albo Bellę w swoich wizjach, być może wszystko stałoby się jasne, ale tak…
Martwiła się tylko o Olivera. Na samo wspomnienie ich wspólnej nocy i tego, że ta nagle jej się oświadczył, wciąż chciało jej się płakać albo rzucić mu w ramiona i błagać go o to, by jednak uciekli. Nie mogła mu powiedzieć, zresztą jak mogłaby, skoro sama nie była w stanie wszystkiego zrozumieć? Być może jeszcze nic nie zostało przesądzone, a ona źle zrozumiała swoje przeczucia, nie po raz pierwszy zresztą, ale to w gruncie rzeczy nie miało znaczenia. Cokolwiek miało się wydarzyć, musiała się na to przygotować i liczyć z nawet najgorszym scenariuszem. Ucieczka nigdy nie rozwiązywała problemu, a ona uciekała już zbyt wiele razy, czy to przed miłością życia, czy też znów przed krwią, nie będąc w stanie zwalczyć tego najbardziej przejmującego strachu, który zwłaszcza w jej przypadku wydawał się irracjonalny. Skoro udało jej się uratować Bellę, kiedy ta z takim trudem wydała na świat dziecko, równie dobrze mogła spróbować zawalczyć raz jeszcze, niezależnie od konsekwencji, które mogła nieść ze sobą ta konkretna decyzja.
– Izadora! – usłyszała i nagle go zobaczyła, wyraźnie zmartwionego. Oliver pędził w jej stronę, a jego rubinowe oczy lśniły niebezpiecznie, zwłaszcza kiedy zauważył Jane.
Wampirzyca jak na zawołanie zwróciła się w jego stronę. Już z chwilą, w której jej usta wykrzywił nieprzyjemny, pozbawiony jakiejkolwiek wesołości uśmiech, do Izadory dotarło, co takiego się wydarzy. Ostatnie wspomnienia wróciły z mocą, kiedy wróciła pamięcią do tego, co wydarzył się w dniu, w którym Kajusz przejął władzę. Pamiętała Jane i krzyk Olivera – a także to, jak sama zaczęła wrzeszczeć, co najmniej jakby to ją, a nie jego torturowano. Kolejny raz nie zamierzała tego przechodzić i to niezależnie od sytuacji.
Gniew sięgnął zenitu, nagle przysłaniając wszystko inne. Cały świat w ułamku sekundy skurczył się do tego ciasnego korytarza, Jane i Olivera, choć i ich obecność straciła znaczenie, przysłaniając wszystko inne. Krawędzie wyostrzyły się, atakując jej wyostrzone zmysły i sprawiając, że wszystko nagle zaczęło jarzyć się czerwienią – drażniącą, nienaturalną, wzbudzającą w niej najgorsze emocje. Zadrżała mimowolnie, mocno zaciskając dłonie w pięści i mając wrażenie, że grunt usuwa się jej spod nóg. Z chwilą, w której z dzikim warknięciem rzuciła się przed siebie, strach zniknął, a ona była w stanie myśleć już tylko i wyłącznie na tym paraliżującym gniewie, całkowicie wytrącając ją z równowagi.
Aż zabrakło jej tchu, kiedy z impetem wpadła na Jane. Wampirzyca najwyraźniej nawet nie spodziewała się tego, że ktokolwiek spróbuje ją zaatakować, a może po prostu nie przyszło jej do głowy, że Izadora mogłaby posunąć się do czegoś aż do tego stopnia szalonego. Obie wylądowały na ziemi, tocząc się po posadzce, aż uderzyły w ścianę tunelu. Jane warknęła gniewnie i szarpnęła się, bez większego wysiłku strącając z siebie zaskoczoną Izadorę. Dziewczyna jęknęła, porażona silnym ciosem w klatkę piersiową, po czym skrzywiła się, mając wrażenie, że jej żebra palą żywym ogniem. Prawie natychmiast poczuła, jak ból zaczyna ustępować, zamieniając się w delikatne pulsowanie i nieprzyjemne mrowienie, kiedy jej całe ciało samo z siebie zaczęło się regenerować, ale praktycznie nie zwróciła na to uwagi. Wszystko w niej aż rwało się do dalszej walki, popychając do ataku i do tego, by natychmiast poderwała się na równe nogi, a później…
Nie zauważyła, kiedy Oliver pojawił się u jej boku. Nagle przemknął tuż obok niej, w porę rzucając się pomiędzy nią a Izadorę. Szybkim, sprawnym ruchem odepchnął Jane, w porę powstrzymując ją przed kolejnym atakiem. Dora jęknęła, wspierając się na rękach i próbując podnieść, choć całe jej ciało wydawało się pulsować bólem, stanowczo odmawiając jej posłuszeństwa. Żebra wciąż paliły, tak jak i płuca, co całkiem wytrąciło ją z równowagi i jednocześnie sprawiło, że uprzytomniła sobie, iż nieświadomie wstrzymuje oddech. Natychmiast nabrała powietrza do płuc, próbując zmusić się do zachowania spokoju i odzyskania kontroli nad sytuacją i własnym ciałem, ale wszystko było nie tak, a ona ledwo była w stanie zapanować nad emocjami. Wszystko działo się bardzo szybko, oszołamiając ją i sprawiając, że już sama nie była pewna, co takiego działo się wokół niej i jak powinna zapanować nad wszystkim tym, co niezmiennie wydawało się ją przytłaczać.
Lekko zachwiała się, kiedy tylko udało jej się poderwać na równe nogi. Kiedy powiodła wzrokiem dookoła, przekonała się, że Oliver i Jane trwali w jakimś szalonym, śmiertelnym tańcu, na zmianę doskakując i odskakując od siebie. Wrażenie było takie, jakby już wcześniej przećwiczyli każdy kolejny ruch, celowo poruszając się w tak harmonijny i jednocześnie na swój sposób drapieżny sposób. Dawno nie widziała czegoś takiego i ten widok na moment wytrącił ją z równowagi, sprawiając, że była w stanie tylko stać i patrzeć przed siebie, prawie jak urzeczona. Nie pojmowała, dlaczego Jane do tej pory nie wykorzystała swoich zdolności, by powalić Olivera na kolana, ale najwyraźniej zbytnio skoncentrowała się na walce wręcz, by znaleźć chwilę na wyładowanie swojej frustracji w postaci przenikliwego, paraliżującego bólu. To chyba powinno było ją uspokoić, ale kiedy widziała, jak Oliver – jej kochany, jasnowłosy Oliver – raz po raz musi unikać ataków niebezpiecznej wampirzycy, zmuszony do ciągłego pozostawania w ruchu. Choć niepozorna, Jane okazała się zaskakująco sprawna i niebezpieczna, co prawda wciąż nie atakując, ale wydajać się wyraźnie dominować nad swoim przeciwnikiem, nie dając mu nawet chwili na podjecie jakiegokolwiek konkretnego działania.
Izadora nerwowo zacisnęła dłonie na poręczy schodów. Wciąż czuła gniew, teraz dodatkowo zmieszany z coraz silniejszych strachem, kiedy pomyślała o tym, że na jej oczach… Nie, to zdecydowanie nie wchodziło w grę. Nie wyobrażała sobie tego, ale to w tamtej chwili wydawało się najmniej istotne. Musiała coś zrobić, niezależnie od możliwych konsekwencji i…
Zamarła, kiedy Jane nagle odskoczyła na znaczną odległość, zastygając w bezruchu. Jej śliczną, dziecięcą twarz wykrzywił gniewny grymas, zdradzający coraz większe rozdrażnienie. Oliver zastygł kilka metrów dalej, przyczajony w cieniu i na lekko ugiętych nogach, jasno świadczących o tym, że powoli przygotowywał się do kolejnego ataku. Jasne włosy miał w nieładzie, a jego klatka piersiowa falowała tak szybko i gwałtownie, że pewnie gdyby był człowiekiem, już dawno straciłby przytomność, niezdolny do złapania tchu. Zagniewany i niebezpieczny, w tamtej chwili wyglądał jak prawdziwy wampir albo niebezpieczny anioł zemsty i zniszczenia, który z jakiegoś powodu zdecydował się zstąpić na ziemię, by zaprowadzić ład i porządek.
Serce Izadory zabiło szybciej, kiedy na lekko drżących nogach ruszyła w stronę walczących. Zachwiała się nieznacznie i musiała przytrzymać poręczy schodów. Zaniepokojona, z wolna przesunęła się w głąb korytarza, wciąż niebezpiecznie blisko stromych stopni. W jakimś stopniu pragnęła rzucić się do ucieczki, ale nie wyobrażała sobie tego, by mogła choć na moment zostawić Olivera, zwłaszcza wtedy, gdy…
Jej partner nagle zaatakował, warcząc gniewnie i próbując rzucić się Jane do gardła. Mała wampirzyca przemieściła się błyskawicznie i uskoczywszy na bok, gwałtownie okręciła się na pięcie, by spojrzeć wprost w rubinowe oczy Olivera. Tym razem już nawet nie zastanawiała się nad tym, co powinna zrobić. Zaatakowała z całą mocą, samym tylko spojrzeniem sprawiając, że chłopak krzyknął i nagle osunął się na kolana, chwytając się za głowę i kuląc na posadzce. Izadora usłyszała głośny okrzyk protestu, dopiero po chwili uprzytomniając sobie, że wrzask wyrwał się z jej gardła. Natychmiast skoczyła przed siebie, próbując odepchnąć Jane – zrobić cokolwiek, by jakkolwiek ją powstrzymać – ale tym razem wampirzyca była na to przygotowana.
Kolejny precyzyjny, silny cios, omal nie zwalił Izadory z nóg. Zatoczyła się do tyłu, odrzucona na znaczną odległość, po czym… z impetem uderzyła plecami w barierkę schodów.
Ciszę, która nagle zapadła, przerwał głośny, przenikliwy trzask. Poręcz pękła pod jej ciężarem, a Izadora jak długo poleciała do tyłu. Poczuła przenikliwy ból, kiedy odłamki pękającego drewna wpiły się w jej wrażliwą, na wpół ludzką skórę, ale prawie nie była tego świadoma.
Poczuła jeszcze, że traci równowagę i zaczyna spadać, niezdolna jakkolwiek powstrzymać tego, co działo się z jej obolałym ciałem. Spodziewała się nieopisanego wręcz cierpienia – czegoś gwałtownego, oszałamiającego i równie porażającego, co i wszystkie jej przeczucia, ale nic podobnego nie miało miejsca.
Nie była pewna, kiedy upadła. Z chwilą, w której otoczyły ją cisza i ciemność, zmieniło się wszystko.

Czułam, że coś jest nie tak, ale starałam się o tym nie myśleć. Znowu to zrobiłaś! Znowu!, krzyczałam na siebie w duchu, ogarnięta nieopisanymi wręcz wyrzutami sumienia, ale nie byłam w stanie ich powstrzymać. Jakaś część mnie pragnęła zawrócić i pomóc Izadorze, ale stanowczo odrzuciłam od siebie myśl o tym, uparcie przekonując samą siebie, że moja siostra sobie poradzi. Dora wiedziała, co robi, poza tym miała rację, a ja miałam coś ważnego do zrobienia. Jeśli z kolei faktycznie byłam bliska celu, tym bardziej musiałam postarać się o to, by zrobić wszystko, byleby tylko w porę znaleźć Renesmee i ją stąd zabrać. Tylko świadomość tego, iż moja córeczka wciąż była zagrożona, trzymała nas wszystkich w Volterze, zmuszając do trwania w całym tym szaleństwie.
Korytarz był opustoszały, ale wcale nie czułam się z tego powodu lepiej. Byłam roztrzęsiona i ledwo łapałam oddech, skoncentrowana tylko i wyłącznie na biegu, choć zdawałam sobie sprawę z tego, że w ten sposób niczego nie osiągnę. Wszystkie drzwi wyglądały tak samo, a Renesmee mogła być dosłownie wszędzie. Czułam, że powinnam się zatrzymać i przynajmniej spróbować zebrać myśli, ale nie byłam w stanie się do tego zmusić, wciąż jeszcze przejęta pojawienie się Jane. Skoro ona wiedziała, że tutaj jestem, mogłam spodziewać się wszystkiego, łącznie ze wszczęciem jakiegoś alarmu, który ostatecznie wpakowałby mnie w kłopoty. Bałam się, że mogę zaszkodzić nie tylko Izadorze, ale również Nessie, gdyby mała była ze mną, ale właściwie jaki miałam wybór? Gdybym przynajmniej wiedziała, gdzie…
Właśnie wtedy ją wyczułam. Nie byłam pewna czy to ten słynny wampirzy instynkt, serce matki, moje przeczucia czy coś jeszcze innego. To w gruncie rzeczy nie miało znaczenia, a ja poczułam się tak, jakbym nagle wpadła na ścianę albo równie solidną przeszkodę. Natychmiast przystanęłam wpół kroku, nerwowo rozglądając się na boki, po czym – węsząc i kierując się swoimi wyostrzonymi zmysłami, obojętnie jak irracjonalnie by to nie brzmiało – gwałtownie zawróciłam, w ułamku sekundy dopadając do niczym niewyróżniających się drzwi jednej z komnat. Szarpnęłam za klamkę, niemal spodziewając się tego, że będę musiała zmierzyć się z zamkiem, ale wystarczyło lekkie pchnięcie, bym dostała się do środka. W efekcie omal nie wyrwałam konstrukcji z zawiasów, z impetem wpadając do środka i chyba jedynie cudem będąc w stanie utrzymać równowagę.
Na moment zamarłam w bezruchu, nerwowo wodząc wzrokiem na prawo i lewo. Poraziły mnie wielobarwne zdobienia, drogie meble oraz wystrój komnaty, tym bardziej, że zdążyłam już zapomnieć o tym, z jakim przepychem urządzone zostały wszystkie komnaty w Volterze. Serce waliło mi jak oszalałe, a na samą myśl o tym, że mogłabym się spóźnić albo pomylić, albo…
– Mama!
Z wrażenia omal nie upadłam, całkowicie wytrącona z równowagi nagłym pojawieniem się Renesmee. Dosłownie zmaterializowała się przede mną, natychmiast rzucając się w moją stronę, by wpaść mi w ramiona. W porę otrząsnęłam się na tyle, by ruszyć się z miejsca i rozłożyć ręce, porywając córeczkę na ręce i mocno przygarniając do siebie. Jej ciepłe ciałko zaciążyło mi w przyjemny sposób, a ja przez kilka następnych sekund po prostu stałam, machinalnie tuląc ją do siebie i próbując zrozumieć, dlaczego trzęsłam się na całym ciele, mając wrażenie, że za chwilę rozpadnę się na kawałeczki.
– Nessie… – szepnęłam praktycznie bezwiednie, wplatając palce w gęste loki córeczki. Pogładziłam ją delikatnie po głowie, początkowo ostrożnie i jakby z wahaniem, mając irracjonalne wrażenie, że nie jest prawdziwa. Dopiero po chwili była w tanie otrząsnąć się na tyle, by zrobić cokolwiek sensownego, kiedy dotarło do mnie, że ona naprawdę tutaj jest, a ja trzymam ją w ramionach – żywą, całą i jak najbardziej zdrową. – Renesmee, kochanie…
Głos drżał mi w równym stopniu, co i mięśnie, kiedy na chwiejnych nogach ruszyłam przed siebie, dopadając do zajmującego centralne miejsce w komnacie łóżka. Ciężko opadłam na materac, sadzając sobie Renesmee na kolanach i lekko odchylając ją w swoich objęciach, by w końcu móc jej się przyjrzeć. Wciąż byłam roztrzęsiona, chyba nawet bardziej od małej, choć natychmiast zauważyłam, że zaczęła płakać. Sama zresztą nie byłam lepsza, choć praktycznie nie zwracałam uwagi na cisnące mi się do oczu łzy oraz na to, że ledwo byłam w stanie łapać oddech. Jakaś część mnie zdawała sobie sprawę z tego, że jak najszybciej powinnam zabrać małą i rzucić się wraz z nią do ucieczki, ale nie była w stanie od razu ruszyć się w miejsca. Jak urzeczona wpatrywałam się w moją małą, wodząc wzrokiem po całym jej ciałku i już na samym wstępie zauważając, że kilka dni rozłąki wpłynęło na moją małą. Chyba nawet człowiek zauważyłby, że zmieniła się, przynajmniej odrobinę, choć utracony czas był dla mnie najmniej istoty, a ja byłam w stanie skoncentrować się tylko i wyłącznie na jej bliskości i tym, by upewnić się, że mała była zdrowa.
Zaniepokojona, pogładziłam ją po policzku, ścierając łzy i zachęcając do tego, żeby spojrzała mi w oczy. Wyglądała dość dobrze, rozkosznie zarumieniona i żywa, co w znacznym stopniu mnie zaniepokoiło, choć dla pewności i tak sprawdziłam, czy przypadkiem nie miała gorączki. Mimochodem zauważyłam, że jej ciemne loczki urosły, a ciałko wyciągnęło się i stało się bardziej smukłe. Na sobie miała ładną, czystą niebieską sukieneczkę, co w równym stopniu mnie ucieszyło, co i na swój sposób… rozdrażniło. Oczywiście, cieszyłam się tym, że traktowano ją dobrze, ale chyba łatwiej byłoby mi zaakceptować sytuację, gdybym mogła w pełni znienawidzić naszych wrogów za to, że w ogóle ośmielili się jakkolwiek ją skrzywdzić.
– Nic ci nie jest, kochanie? – zapytałam cicho, sadzając ją na materacu i kucając tuż naprzeciwko niej. Zauważyłam, że drgnęła niespokojnie, kiedy tylko się poruszyłam, dlatego natychmiast w uspokajającym geście ujęłam jej za rączki. – Mamusia już nigdzie nie idzie. Niedługo wrócimy do domu – obiecałam jej uspokajającym tonem.
– Obiecujesz? – Natychmiast przysunęła się do mnie, więc w pośpiechu otoczyłam ją ramionami. Ukryła twarz w moich włosach, jak zawsze, gdy czuła się zagrożona i chciała poczuć się bezpieczniej. W ramach odpowiedzi ucałowałam ją w czoło, by się uspokoiła. – Gdzie jest tatuś?
Westchnęłam, choć mogłam spodziewać się tego pytania. Jedynie przytuliłam ją mocniej, ostrożnie biorąc na ręce i z wolna stając na nogi. Nessie objęła mnie rączkami za szyję, co w pewnym sensie utrudniało mi oddychanie, ale właściwie nie zwróciłam na to uwagi, zbyt skoncentrowana na jej bliskości. Zakołysałam nią lekko, chyba naiwnie wierząc w to, że w ten sposób będę w stanie ją uśpić albo jakkolwiek niknąć odpowiedzi, ale w głowie miałam pustkę, a moja mała już nie była na tyle naiwna, bym zbyła ją milczeniem albo fałszywymi zapewnieniami.
– Też jest tutaj – powiedziałam cicho, bo to właściwie była prawa. – Nie martw się. Za chwilę go poszukamy… – dodałam uspokajającym tonem. W gruncie rzeczy do tego sprowadzał się plan, a ja chciałam wierzyć, że to w istocie okaże się aż takie proste. – Nic cię nie boli? – upewniłam się, rzucając jej zatroskane spojrzenie.
– Już nie – zapewniła, a ja zdenerwowałam się jeszcze bardziej, niepewna, jak powinnam zinterpretować jej słowa.
Westchnęłam cicho, decydując się zachować pytania na później. Tak czy inaczej, zamierzałam poprosić Carlisle’a, by później dokładniej małą przebadał, by mieć pewność, że nie stała jej się żadna krzywda. Mimo wszystko po części była człowiekiem, choć wolałam wierzyć, że skończy się co najwyżej na strachu, wymęczeniu i ewentualnym pragnieniu, bo nie miałam pewności, czy Nessie miała dostęp do chociażby odrobiny nawet ludzkiej krwi.
– Już nie? – powtórzyłam w zamyśleniu, gładząc ją po policzku. – Nieważne, kochanie. Już jesteś bezpieczna – ucięłam, z wolna obracając się w stronę drzwi.
A potem zamarłam, z opóźnieniem uprzytomniając sobie, że nie jesteśmy z Nessie same.
W drzwiach stała niska, odziana na czarno postać. Natychmiast cała zesztywniałam i instynktownie cofnęłam się o krok; z mojego gardła wyrwało się przeciągłe, ostrzegawcze warknięcie, kiedy machinalnie spięłam mięśnie, nie rzucając się do ataku tylko i wyłącznie przez wzgląd na to, że na rękach wciąż miałam Renesmee. Zdecydowanie nie zamierzałam pozwolić na to, by ktoś zwłaszcza teraz próbował skrzywdzić mnie albo moją córkę. Nie obchodziło mnie to, czy mam jakiekolwiek szanse w ewentualnej walce, bo jeśli w grę wchodziło bezpieczeństwo mojej małej Renesmee…
Z tym, że Nessie wcale nie wyglądała na zaniepokojoną. Moja córeczka nagle wyprostowała się niczym struna, z zaciekawieniem spoglądając na intruza, a na jej ślicznej twarzyczce pojawił się szczery, promienny uśmiech.
– Alec! – pisnęła, nagle zaczynając wyrywać się w jego stronę.
Z niedowierzaniem spojrzałam najpierw na małą, a później na zastygłego w progu bliźniaka Jane. Że co…?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz



After We Fall
stories by Nessa