Czterdzieści sześć.
Świt
Pierwsze promienie słońca
zabarwiły horyzont. Zamarłam w bezruchu, niespokojnie obserwując powiększającą
się, rzucającą w oczy jaśniejącą łunę. Serce zabiło mi szybciej, a wszystkie
dotychczasowe lęki skumulowały i przybrały na sile, mieszając się ze sobą i sprawiając,
że ledwo byłam w stanie o własnych nogach utrzymać się w pionie. Chociaż
podświadomie wiedziałam, że prędzej czy później będzie musiało do tego dość,
kiedy nadszedł ten moment, zapragnęłam w jakiś cudowny sposób zniknąć. Gdyby
nie to, że gra była warta świeczki, już dawno poddałabym się, bez chwili
wahania opuszczając to miejsce i zostawiając za sobą wszystko, co wzbudzało we
mnie te najgorsze uczucia – a zwłaszcza strach, który w jednej chwili wydał się
przysłaniać wszystko inne, sprawiając, że ledwo byłam w stanie złapać oddech.
Dotychczas
wydawało mi się, że to niepewność i czekanie, stanowią najbardziej wymagającą i
wyczerpującą kwestię. Tak było w istocie, ale w jakiś pokrętny sposób nadejście
świtu jedynie wzmogło odczuwane przeze mnie obawy, zwłaszcza wątpliwości i…
strach.
Tak, strach
był wszystkim, czego tak naprawdę mogłam być pewna – i właśnie to przerażało
mnie najbardziej.
Chodne
palce zacisnęły się na moim nadgarstku, by po chwili przesunąć się niżej.
Westchnęłam cicho, pozwalając żeby Edward ujął mnie za rękę i machinalnie zwracając
się w jego stronę. Wydawał się spokojny, a przy tym w niepokojący sposób
odległy, za wszelką cenę usiłując ukryć własne emocje, by jeszcze bardziej mnie
nie martwić. No cóż, efekt był dość marny, bo aż nazbyt dobrze zdawałam sobie
sprawę z tego, że on również się bał, nawet jeśli nie chciał tego przed samym sobą
przyznać. Czekaliśmy, trzymając się razem, ale czułam się trochę tak, jakbyśmy
w rzeczywistości znajdowali się gdzieś daleko od siebie. Samotność w tłumie, przeszło mi przez myśl, a ja zadrżałam
mimowolnie, przesuwając się bliżej męża. Otoczył mnie ramieniem, wplatając
palce w moje włosy i lekko muskając wargami czubek mojej głowy, by jakkolwiek
mnie uspokoić, ale pewnie nawet gdyby stanął na głowie, nie byłby w stanie tego
dokonać. Czas właśnie nam się skończył i musiał być tego równie świadom, co i
ja.
– Martwię
się o Izadorę i Olivera – wyznałam pod wpływem impulsu, po czym prawie
natychmiast zamilkłam, lekko oszołomiona wydźwiękiem własnych słów. W panującej
ciszy brzmiały nienaturalnie głośno i jakby nierzeczywiście, przez co nie
mogłam się pozbyć wrażenia, że nakłóciła jakąś niezwykle kruchą równowagę tego
nowego, obcego mi świata.
Edward
spojrzał na mnie z wahaniem, dłuższą chwilę milcząc i najpewniej zastanawiając
się, w jaki sposób powinien mi odpowiedzieć. Nie oczekiwałam kłamstwa, chociaż
jednocześnie łaknęłam nawet najbardziej naciąganego frazesu – czegoś w stylu „Na
pewno nic im nie jest” albo „Nie martw się kochane, wszystko będzie w porządku”.
Drażniła mnie ta niepewność i moje własne rozchwianie emocjonalne, ciągnące się
za mną od chwili porwania Renesmee. Presja mnie przytłaczała, a ja już zupełnie
nie byłam sobą, zachowując się w tak irracjonalny i momentami niewybaczalny
sposób, że samej siebie nie poznawałam. Niezmiennie wprawiałam się w
konsternację własnym postępowaniem i myślami – tymi niespójnymi, miejscami
niepokojącymi myślami, które…
Dość.
Musiałam wziąć się w garść, zwłaszcza teraz, kiedy rozwiązanie było tak blisko.
Niemal widziałam przed oczami jakiś wyimaginowany, elektroniczny zegar, który
teraz wskazywał trzy pary olbrzymich, czerwonych zer, jednoznacznie dających mi
do zrozumienia, że już nie było czasu na jakiekolwiek przemyślenia albo zmianę
decyzji. O ile się nie pomyliliśmy, a mojej siostrze i Oliverowi udało się
poprawnie wywiązać z powierzonego im zadania, wszystko było kwestią minut, a
później… No cóż, później pozostawało nam walczyć i modlić się o to, żeby
wszystko jakimś cudem się ułożyło. Wtedy już jakiekolwiek przemyślenia
wątpliwości nie miały mieć racji bytu, zaś w zamian należało działać – i to
szybko, precyzyjnie i bez zastanowienia. Cena błędu była zbyt wysoka, a ja
nawet nie chciałam zastanawiać się nad tym, co mogłoby się stać, gdybym nie
podołała. Już i tak drżałam o życie córki i byłam poświęcić dosłownie wszystko,
byleby tylko ją odzyskać. Ta myśl mnie prześladowała, tak jak i świadomość
tego, jak bardzo samolubne z mojej strony wydawało się takie postępowanie.
– Izadora
wie, co robi – usłyszałam i zamrugałam nieco nieprzytomnie, natychmiast
zwracając uwagę na Edwarda. Jego szept był przyjemnie cichy i na swój sposób
kojący, chociaż nie sądziłam, że cokolwiek może być w stanie na mnie wpłynąć. –
W porządku? Prawie nie spałaś, ale…
– Nie
mogłabym tak po prostu zasnąć – przerwałam mu i z cichym
westchnieniem spróbowałam podnieść się na równe nogi. Zdecydowanie nie miałam
przywyknąć do sypiania w lesie, po wszystkim czując się w nieznośny sposób
zesztywniała i obolała. – Boję się… Zresztą świta, a wiesz, co to oznacza –
dodałam.
Jedynie
skinął głową, wciąż obserwując mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
Nienawidziłam tej jego beznamiętnej maski odkąd tylko sięgałam pamięcią, ale
tym razem nie miałam mu tego za złe. W zasadzie sama żałowałam, że nie byłam w
stanie w ten sposób odciąć się od wszystkiego, co działo się wokół mnie, przed
moimi bliskimi udając silną, zdeterminowaną i gotową na wszystko. Nie chciałam
okazywać strachu, a tym bardziej raz po raz swoim zachowaniem udowadniać, że w
rzeczywistości nie nadaję się do niczego, ale to było ponad moje siły. Sytuacja
mnie przerastała, a ja miałam coraz większe trudności z zapanowaniem nad sobą,
swoimi emocjami i tym, czego tak naprawdę chciałam. Teraz za wszelka cenę
próbowałam wszystko naprawić, bardziej niż kiedykolwiek żałując tych dni ciszy
i wątpliwości, które kładły się cieniem na związek mój Edwarda, ale obawiałam
się, że już było za późno.
Przeciągnęłam
się, nerwowo krążąc dookoła i próbując doprowadzić się do porządku i jakoś
rozruszać po długiej, bezsennej nocy. Ten jeden raz byłam w stanie docenić
fakt, że tak sporadycznie potrzebowałam snu, by być w stanie normalnie
funkcjonować. Byłam wyjątkowo pobudzona, nawet mimo psychicznego zmęczenia,
które niezmiennie dawało mi się we znaki. Nie mogłam powiedzieć, żebym była
pogodzona z każdym możliwym scenariuszem, którego mogliśmy oczekiwać, ale ten
stan był dobry, do pewnego stopnia mnie motywując i sprawiając, że chciałam
przynajmniej próbować walczyć. Cokolwiek by się nie wydarzyło, byłam na to
gotowa, nawet jeśli wciąż brakowało mi pewności siebie i czegoś, co pozwoliłoby
mi uwierzyć, że mamy jakiekolwiek szanse.
Przystanęłam
w miejscu, nerwowo obejmując się ramionami i rozglądając na boki. Nie
zorientowałam się, w którym momencie Edward zdecydował się ruszyć z miejsca,
ale nagle zmaterializował się u mojego boku, po raz kolejny biorąc mnie w
ramiona. W pierwszym odruchu chciałam po prostu tak stać i pozwalać, by trzymał
mnie w ramionach, ale wampir najwyraźniej miał inne plany, bo bez słowa okręcił
mnie w taki sposób, bym musiała spojrzeć mu w oczy. Nagle zaniepokojona, posłusznie
uniosłam głowę, a kiedy ujął moją twarz w dłonie, poddałam się temu bez protestów,
nerwowo przygryzając wargę. Gdyby mnie teraz pocałował, nie wzbraniałabym się,
choć towarzyszyło mi niepokojące wrażenie, że podświadomie próbujemy się ze
sobą żegnać, a tego zdecydowanie nie zamierzałam tak po prostu zaakceptować.
– Bello…
Isabel – wyszeptał, bo pełna wersja mojego imienia, zwłaszcza wypowiedziana tak
poważnym tonem, nie mogła wróżyć dobrze. – Posłuchaj…
– Nie rób
tego – przerwałam mu zdławionym głosem.
Edward
zmarszczył brwi.
– Czego? –
zapytał, wyraźnie zmartwiony. Spojrzał na mnie z obawą, jakby spodziewając się,
że nagle wyrwę się z jego objęć albo spróbuję go od siebie odepchnąć.
– Nie
żegnaj się ze mną – oznajmiłam z naciskiem. – Czuję, co chcesz zrobić. Nie chcę
tego, nawet jeśli faktycznie… – zaczęłam i zaraz urwałam, energicznie
potrząsając głową, by odgonić od siebie niechciane myśli. – Po prostu przestań,
Edwardzie. Sam przez tyle czasu zapewniałeś mnie, że coś wymyślimy, więc proszę
bardzo: jesteśmy tutaj i mamy plan. Musi być dobrze – wyrecytowałam na wydechu,
wręcz przesadnie entuzjastycznym tonem, przez co moje słowa zabrzmiały pusto i bardzo
sztucznie.
Mój mąż nie
odpowiedział od razu, przez dłuższą chwilę po prostu na mnie spoglądając.
Oczywistym było, że nawet nie wziął moich słów pod uwagę, tak jak i ja nie
potrafiłam dodać sobie otuchy czymś, co z góry wydawało mi się skazane na
niepowodzenie. Prawda była taka, że była nas garstka, nie licząc całej bandy
rozszalałych, trudnych do opanowania i skoncentrowanych wyłącznie na pragnieniu
krwi wampirów, które niezmiennie próbowały wybijać siebie nawzajem. Jeśli dodać
do tego wszystkiego brak zaufania do planów i zapewnień Aro, nasza sytuacja
prezentowała się co najmniej marnie, a jakiekolwiek wątpliwości wydawały się jak
najbardziej uzasadnione.
Na moment
przymknęłam oczy, pamięcią wracając do rudowłosej, młodej dziewczyny, której
obraz prześladował mnie aż do tej pory. Ten głód i szaleństwo w jej oczach,
kiedy mnie zobaczyła…
– Jeśli coś
pójdzie nie tak, chcę żebyś skoncentrowała się na znalezieniu Renesmee.
Zabieraj małą i stąd uciekajcie – powiedział cicho Edward, a ja cała
zesztywniałam, nagle czując się tak, jakby poraził mnie prąd. Natychmiast
poderwałam głowę, spoglądając wprost w jego poważne, pociemniałe ze zmartwienia
topazowe tęczówki. Próbowałam nakłonić go do krótkiego polowania, póki jeszcze
mieliśmy po temu okazję, ale nie chciał słyszeć o zostawieniu mnie choć na
moment, mnie z kolei żołądek zaczynał buntować się na samą myśl o tym, że
mogłabym cokolwiek przełknąć. – Rozumiesz, co mówię, Isabel? Nie ważne, co
będzie ze mną albo z pozostałymi. Ważne jest to, żeby zabrać stąd Nessie i…
– Obiecuję –
przerwałam mu bez zastanowienia, dopiero po chwili uprzytomniając sobie, co
robię, ale nawet nie próbowałam się wycofywać.
Edward
skinął głową, nawet słowem nie komentując złożonej przeze mnie obietnicy.
Staliśmy naprzeciwko siebie, on wciąż wpatrzony we mnie, trzymając moją twarz w
dłoniach i praktycznie bezwiednie gładząc mnie kciukiem po policzku. Zaczęłam
lekko drżeć, ale sama nie byłam już pewna czy to sprawa lodowatego dotyku, czy
może nadmiar kumulujących się we mnie emocji, które jednak za żadne skarby nie
były w stanie znaleźć ujścia, przyczyna zresztą wydawała się w obecnej sytuacji
najmniej istotna.
Spuściłam
wzrok, co było o tyle trudne, że nie mogłam tak po prostu odwrócić głowy albo
się odsunąć. Czułam, że szkarłatny rumieniec wkrada się na moje policzki, ale
choć Edward bez wątpienia to zauważył, również tę kwestię zdecydował się
przemilczeć. Dotykał mnie, a ja miałam wrażenie, że to jedna z najbardziej słodko-gorzkich
chwil, jakiekolwiek przeżyłam. Był tu, tak blisko mnie, darząc mnie tym
wyjątkowym rodzajem miłości, o której niegdyś tylko mogłam pomarzyć, a na którą
zdecydowanie nie zasłużyłam, zwłaszcza w ostatnim czasie, na zmianę łaknąć
bliskości i jednocześnie odpychając tych, którzy powinni mieć dla mnie
jakiekolwiek znaczenie.
A teraz
jeszcze to – obietnica, którą złożyłam bez chwili wahania, a która w równym
stopniu mnie zszokowała, co i przyniosła nieopisaną wręcz ulgę. Już nie
chodziło o sam wydźwięk tych słów – perspektywę tego, że mogłabym poświęcić
tych, których kochałam, wyłącznie po to, by ratować siebie i córkę – ale
świadomość tego, że w ogóle mógłby mi to zaprotestować, na dodatek teraz, kiedy
sama raz po raz się nad tym zastanawiałam. Nie miałam odwagi przyznać mu się do
tego, jak bardzo samolubna byłam i jak wiele mogłabym poświęcić, jednak z chwilą,
w której spojrzałam mu w oczy, pojęłam, że w jakiś niezwykły sposób zdawał
sobie sprawę z tego, co chodziło mi po głowie. Znał mnie lepiej niż ktokolwiek
inny, a jakby tego było mało, nawet nie potępiał tego, co chciałam zrobić,
zupełnie jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie…
Zupełnie
jak…
– Wiesz o
tym, że cię kocham – powiedział cicho, szybkim ruchem przygarniając mnie do
siebie i składając na moich ustach krótki, ale namiętny pocałunek. Jego wargi w
niemal tęskny sposób wpiły się w moje, a mnie aż zawirowało w głowie, kiedy z
pełnym zaangażowaniem odwzajemniłam pieszczotę, nagle czując się tak, jakbyśmy
przebywali ze sobą po raz pierwszy. Pragnęłam go, a kiedy mnie dotykał, czułam
się tak, jakby wszystko w istocie było na swoim miejscu, chociaż zdawałam sobie
sprawę z tego, że to niemożliwe. Być może już nigdy nie miało być, ale kiedy
myślałam o nas i o tej jednej, pamiętnej nocy przed wyjazdem, kiedy
choć przez moment czułam się naprawdę spełniona, nawet w tym całym szaleństwie…
– Równie mocno kocham Renesmee i właśnie dlatego nie zamierzam pozwolić na to,
by którejkolwiek z was stała się krzywda. Teraz jestem spokojniejszy – dodał, a
ja spuściłam głowę.
– Też cię
kocham – zapewniłam go, ale z jakiegoś powodu zabrzmiało to jak kłamstwo.
Gdyby tak
było, nie obiecałabym mu… Gdyby naprawdę tak było, przez ostatnie dni
zachowywałabym się inaczej…
Chłodne
palce musnęły moje policzki, a ja uświadomiłam sobie, że jestem bliska płaczu.
Zamrugałam pośpiesznie, stanowczo powstrzymując łzy i zmuszając się do tego, by
wziąć się w garść. Jeśli to jednak miało być nasze pożegnanie, nie chciałam,
żeby zapamiętał mnie płaczącą i załamującą ręce. Ja również pragnęłam zachować
w pamięci coś więcej, aniżeli chłód i dystans, który przez większość czasu
trwał pomiędzy nami. Chciałam czegoś więcej, a skoro już nie mieliśmy
możliwości, by zacząć budować wszystko od nowa…
W milczeniu
odsunęłam się, po czym zacisnęłam obie dłonie w pięści, tak mocno, że paznokcie
wbiły mi się w skórę. Czułam na sobie przenikliwe spojrzenie męża, jednak kiedy
uniosłam głowę i był w stanie zlustrować wzrokiem moją twarz, jedynie skinął
głową. W tamtej chwili jakiekolwiek słowa okazały się zbędne, bo wszystko to,
co było potrzebne, zostało powiedziane. W jakiś pokrętny sposób przynosiło mi
to ulgę, choć nadal czułam się niezwykle daleka tego, by poczuć jakże upragnione
ukojenie. Determinację i owszem, podobne jak nieopisany wręcz spokój, który
nagle wypełnił mnie całą, sprawiając, że przez moment poczułam się tak, jakby
wszystko działo się gdzieś poza mną, zupełnie mnie nie dotycząc, ale nie
ukojenie…
Usłyszałam
ciche kroki, a chwilę później spomiędzy drzew wyłonili się Alice i Jasper. Nie
miałam pojęcia, jakie wrażenie sprawiałam po nocy w lesie, ale podejrzewałam,
że daleko było mi do świeżości, która biła od tej dwójki. Zarówno moja
szwagierka, jak i jej mąż, wydawali się gotowi i zdeterminowani, chociaż w
przypadku wampirów trudno było mieć jakąkolwiek pewność. Instynktownie
spojrzałam na szwagra, próbując ocenić, czy zmiany w moim nastroju mają
jakikolwiek z jego obecnością, ale trudno było mi jednoznacznie określić, czy
mam rację. Zwłaszcza w przypadku tego konkretnego wampira wyciągnięcie jakichś
konkretnych, sensownych wniosków, było trudne, a sam Jasper pozostawał dla mnie
zagadką, której chyba nigdy nie miałam być w stanie rozwiązać.
– Wszystko
w porządku? – zapytała Alice, spoglądając to na mnie, to na brata. Lekko
zmarszczyła brwi, ale nawet jeśli podejrzewała, że przeszkodziła nam w czymś
ważnym, nie dała tego po sobie poznać. – Aro chce, żebyśmy wszyscy pojawili się
w umówionym miejscu w co najwyżej kwadrans. Nie podoba mi się to, ale skoro już
z nim współpracujemy…
– Nie
jesteśmy tutaj po to, żeby mógł odzyskać władzę – sprostowałam gniewnie, nie
mogąc się powstrzymać. – Po prostu mamy podobne cele, jak sam stwierdził.
Dziewczyna
spojrzała na mnie z powątpieniem, zaskoczona moją reakcją. Zdawałam sobie
sprawę z tego, że nie miała niczego złego na myśli, ale kwestia naszej
współpracy z Aro, niezmiennie podnosiła mi ciśnienie – tak jak i jego sugestia
na temat tego, że moglibyśmy być do siebie pod jakimkolwiek względem podobni.
– Oczywiście
– zapewniła mnie pośpiesznie. – Ale to nie zmienia faktu, że musimy się
dogadać. Teraz już i tak nie mamy innego wyboru – westchnęła, a ja chcąc nie chcąc
przyznałam jej rację.
– Miałaś
jaką wizję? – zapytał rzeczowym tonem Edward, decydując się zmienić temat.
– Trudno to
nazwać wizjami. Mam w głowie taki mentlik, że sama już nie jestem pewna, jak
się nazywam – sprostowała i skrzywiła się mimowolnie. – Widziałam zamieszanie,
a to niedobrze. Coś się stanie i to dzisiaj, ale trudno jest mi jednoznacznie
ocenić sytuację. Po pierwsze, oni dobrze wiedzą, jak funkcjonuje mój dar. A po
drugie…
– Izadora i
ja, tak? – dopowiedziałam, chociaż jakakolwiek odpowiedź wydawała się zbędna.
Przecież doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że obecność moja i mojej
siostry w znacznym stopniu ograniczała zdolności Alice, czym skutecznie
komplikowała nam życie.
Wampirzyca
w milczeniu skinęła głową. Edward bez słowa podszedł do mnie i otoczył mnie
ramionami w pasie, po czym krótko ucałował mnie w kark. Zadrżałam, czując
muśnięcie lodowatych warg na skórze, ale nie próbowałam się odsuwać, w zamian
wręcz przywierając do niego jeszcze mocniej.
– Coś
wymyślimy. Byliśmy przygotowani na to, że najpewniej będziemy musieli działać
na oślep – przypomniał nam ze spokojem, którego mnie brakowało. – Mnie też nie
uśmiecha się poleganie na Aro, ale tutaj już niczego nie zmienimy. Teraz
najważniejsze jest to, że mamy jednego wroga… Co naturalnie nie znaczy, że mamy
mu ufać.
Zacisnęłam
usta, nie kryjąc sceptycznego podejścia. Miałam złe przeczucia, ale bałam się
wypowiedzieć je na głos, tym bardziej, że niedobre podejrzenia i myśli w moim
przypadku zwykle nie wiązały się z niczym dobrym. Bałam się tego, co mogło
nadejść, poza tym sama już nie byłam pewna, czy niepokój, który mi towarzyszył,
miał jakikolwiek związek z moim darem, czy też naturalnymi obawami, związanymi
z całą tą sytuacją. W zasadzie chyba wolałam nie wiedzieć jaka jest prawda, ale
gdy chociaż brałam pod uwagę to, że cokolwiek złego mogłoby przytrafić się
mojej córce…
Energicznie
potrząsnęłam głową, stanowczo odrzucając od siebie niechciane myśli. Cokolwiek
by się nie stało, najważniejsze było teraz to, żeby walczyć do końca. Łatwiej
było założyć, że jednak byliśmy zdani na siebie, tym bardziej, że mimo nawet
najbardziej szczerych chęci, nie byłam w stanie tak po prostu uwierzyć w to, że
zamiary Aro są jakkolwiek dobre.
– Alice? –
Nerwowy głos męża wyrwał mnie z zamyślenia. Natychmiast przeniosłam wzrok na
dziewczynę, momentalnie orientując się, że wampirzyca zastygła w bezruchu,
wydając się pustym wzrokiem spoglądać w przestrzeń pomiędzy drzewami. – Al… –
zaczął raz jeszcze, próbując zwrócić na siebie uwagę siostry.
Otworzyłam
usta, sama gotowa zapytać o to, co się dzieje, ale nim udało mi się chociażby
sformułować właściwe pytanie w myślach, Edward bezceremonialnie chwycił mnie za
rękę i odciągnął do tyłu. Kiedy nagle rzucił się do biegu, zmuszając mnie do
tego samego, natychmiast podążyłam za nim, ledwo łapiąc oddech i czując się tak
zdezorientowana, jak chyba nigdy dotąd.
W pośpiechu
zdążyłam zarejestrować trzy rzeczy, niemal w tym samym momencie, przez co
trudno było mi stwierdzić, która z nich jest najważniejsza albo najmniej
istotna. W zasadzie to wydawało się najmniej istotne, tym bardziej, że wniosek,
który nasunął się, kiedy udało mi się połączyć wszystkie fakty w całość,
wydawał się przysłaniać wszystko inne.
Po
pierwsze, Alice wcale nie miała wizji. Spoglądała pomiędzy drzewa, bo coś istotnego
przykuło jej uwagę – z tym, że zanim w pełni to pojęła, Edward już zmuszał nas
do tego, byśmy uciekali.
Po drugie,
choć nie odważyłam się na to, by zwolnić i obejrzeć się za siebie, nie miałam
najmniejszych nawet wątpliwości co do tego, że nie jesteśmy sami. Ktoś nas
gonił, a to znaczyło, że…
I w końcu
po trzecie: zadanie Izadory i Olivera zakończyło się sukcesem, choć do samego
końca nie byłam pewna, czy wszystko pójdzie zgodnie z planem. Nadal nie mogłam
jednoznacznie tego stwierdził, gorączkowo myśląc nad tym, czy byli cali, ale to
w tamtej chwili było najmniej istotne.
Nie, kiedy
się zaczęło…
Nie, kiedy
w każdej chwili mogliśmy zginąć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz