środa, 15 kwietnia 2015

Czterdzieści sześć

Czterdzieści sześć.
Świt

Pierwsze promienie słońca zabarwiły horyzont. Zamarłam w bezruchu, niespokojnie obserwując powiększającą się, rzucającą w oczy jaśniejącą łunę. Serce zabiło mi szybciej, a wszystkie dotychczasowe lęki skumulowały i przybrały na sile, mieszając się ze sobą i sprawiając, że ledwo byłam w stanie o własnych nogach utrzymać się w pionie. Chociaż podświadomie wiedziałam, że prędzej czy później będzie musiało do tego dość, kiedy nadszedł ten moment, zapragnęłam w jakiś cudowny sposób zniknąć. Gdyby nie to, że gra była warta świeczki, już dawno poddałabym się, bez chwili wahania opuszczając to miejsce i zostawiając za sobą wszystko, co wzbudzało we mnie te najgorsze uczucia – a zwłaszcza strach, który w jednej chwili wydał się przysłaniać wszystko inne, sprawiając, że ledwo byłam w stanie złapać oddech.
Dotychczas wydawało mi się, że to niepewność i czekanie, stanowią najbardziej wymagającą i wyczerpującą kwestię. Tak było w istocie, ale w jakiś pokrętny sposób nadejście świtu jedynie wzmogło odczuwane przeze mnie obawy, zwłaszcza wątpliwości i… strach.
Tak, strach był wszystkim, czego tak naprawdę mogłam być pewna – i właśnie to przerażało mnie najbardziej.
Chodne palce zacisnęły się na moim nadgarstku, by po chwili przesunąć się niżej. Westchnęłam cicho, pozwalając żeby Edward ujął mnie za rękę i machinalnie zwracając się w jego stronę. Wydawał się spokojny, a przy tym w niepokojący sposób odległy, za wszelką cenę usiłując ukryć własne emocje, by jeszcze bardziej mnie nie martwić. No cóż, efekt był dość marny, bo aż nazbyt dobrze zdawałam sobie sprawę z tego, że on również się bał, nawet jeśli nie chciał tego przed samym sobą przyznać. Czekaliśmy, trzymając się razem, ale czułam się trochę tak, jakbyśmy w rzeczywistości znajdowali się gdzieś daleko od siebie. Samotność w tłumie, przeszło mi przez myśl, a ja zadrżałam mimowolnie, przesuwając się bliżej męża. Otoczył mnie ramieniem, wplatając palce w moje włosy i lekko muskając wargami czubek mojej głowy, by jakkolwiek mnie uspokoić, ale pewnie nawet gdyby stanął na głowie, nie byłby w stanie tego dokonać. Czas właśnie nam się skończył i musiał być tego równie świadom, co i ja.
– Martwię się o Izadorę i Olivera – wyznałam pod wpływem impulsu, po czym prawie natychmiast zamilkłam, lekko oszołomiona wydźwiękiem własnych słów. W panującej ciszy brzmiały nienaturalnie głośno i jakby nierzeczywiście, przez co nie mogłam się pozbyć wrażenia, że nakłóciła jakąś niezwykle kruchą równowagę tego nowego, obcego mi świata.
Edward spojrzał na mnie z wahaniem, dłuższą chwilę milcząc i najpewniej zastanawiając się, w jaki sposób powinien mi odpowiedzieć. Nie oczekiwałam kłamstwa, chociaż jednocześnie łaknęłam nawet najbardziej naciąganego frazesu – czegoś w stylu „Na pewno nic im nie jest” albo „Nie martw się kochane, wszystko będzie w porządku”. Drażniła mnie ta niepewność i moje własne rozchwianie emocjonalne, ciągnące się za mną od chwili porwania Renesmee. Presja mnie przytłaczała, a ja już zupełnie nie byłam sobą, zachowując się w tak irracjonalny i momentami niewybaczalny sposób, że samej siebie nie poznawałam. Niezmiennie wprawiałam się w konsternację własnym postępowaniem i myślami – tymi niespójnymi, miejscami niepokojącymi myślami, które…
Dość. Musiałam wziąć się w garść, zwłaszcza teraz, kiedy rozwiązanie było tak blisko. Niemal widziałam przed oczami jakiś wyimaginowany, elektroniczny zegar, który teraz wskazywał trzy pary olbrzymich, czerwonych zer, jednoznacznie dających mi do zrozumienia, że już nie było czasu na jakiekolwiek przemyślenia albo zmianę decyzji. O ile się nie pomyliliśmy, a mojej siostrze i Oliverowi udało się poprawnie wywiązać z powierzonego im zadania, wszystko było kwestią minut, a później… No cóż, później pozostawało nam walczyć i modlić się o to, żeby wszystko jakimś cudem się ułożyło. Wtedy już jakiekolwiek przemyślenia wątpliwości nie miały mieć racji bytu, zaś w zamian należało działać – i to szybko, precyzyjnie i bez zastanowienia. Cena błędu była zbyt wysoka, a ja nawet nie chciałam zastanawiać się nad tym, co mogłoby się stać, gdybym nie podołała. Już i tak drżałam o życie córki i byłam poświęcić dosłownie wszystko, byleby tylko ją odzyskać. Ta myśl mnie prześladowała, tak jak i świadomość tego, jak bardzo samolubne z mojej strony wydawało się takie postępowanie.
– Izadora wie, co robi – usłyszałam i zamrugałam nieco nieprzytomnie, natychmiast zwracając uwagę na Edwarda. Jego szept był przyjemnie cichy i na swój sposób kojący, chociaż nie sądziłam, że cokolwiek może być w stanie na mnie wpłynąć. – W porządku? Prawie nie spałaś, ale…
– Nie mogłabym tak po prostu zasnąć – przerwałam mu i z cichym westchnieniem spróbowałam podnieść się na równe nogi. Zdecydowanie nie miałam przywyknąć do sypiania w lesie, po wszystkim czując się w nieznośny sposób zesztywniała i obolała. – Boję się… Zresztą świta, a wiesz, co to oznacza – dodałam.
Jedynie skinął głową, wciąż obserwując mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Nienawidziłam tej jego beznamiętnej maski odkąd tylko sięgałam pamięcią, ale tym razem nie miałam mu tego za złe. W zasadzie sama żałowałam, że nie byłam w stanie w ten sposób odciąć się od wszystkiego, co działo się wokół mnie, przed moimi bliskimi udając silną, zdeterminowaną i gotową na wszystko. Nie chciałam okazywać strachu, a tym bardziej raz po raz swoim zachowaniem udowadniać, że w rzeczywistości nie nadaję się do niczego, ale to było ponad moje siły. Sytuacja mnie przerastała, a ja miałam coraz większe trudności z zapanowaniem nad sobą, swoimi emocjami i tym, czego tak naprawdę chciałam. Teraz za wszelka cenę próbowałam wszystko naprawić, bardziej niż kiedykolwiek żałując tych dni ciszy i wątpliwości, które kładły się cieniem na związek mój Edwarda, ale obawiałam się, że już było za późno.
Przeciągnęłam się, nerwowo krążąc dookoła i próbując doprowadzić się do porządku i jakoś rozruszać po długiej, bezsennej nocy. Ten jeden raz byłam w stanie docenić fakt, że tak sporadycznie potrzebowałam snu, by być w stanie normalnie funkcjonować. Byłam wyjątkowo pobudzona, nawet mimo psychicznego zmęczenia, które niezmiennie dawało mi się we znaki. Nie mogłam powiedzieć, żebym była pogodzona z każdym możliwym scenariuszem, którego mogliśmy oczekiwać, ale ten stan był dobry, do pewnego stopnia mnie motywując i sprawiając, że chciałam przynajmniej próbować walczyć. Cokolwiek by się nie wydarzyło, byłam na to gotowa, nawet jeśli wciąż brakowało mi pewności siebie i czegoś, co pozwoliłoby mi uwierzyć, że mamy jakiekolwiek szanse.
Przystanęłam w miejscu, nerwowo obejmując się ramionami i rozglądając na boki. Nie zorientowałam się, w którym momencie Edward zdecydował się ruszyć z miejsca, ale nagle zmaterializował się u mojego boku, po raz kolejny biorąc mnie w ramiona. W pierwszym odruchu chciałam po prostu tak stać i pozwalać, by trzymał mnie w ramionach, ale wampir najwyraźniej miał inne plany, bo bez słowa okręcił mnie w taki sposób, bym musiała spojrzeć mu w oczy. Nagle zaniepokojona, posłusznie uniosłam głowę, a kiedy ujął moją twarz w dłonie, poddałam się temu bez protestów, nerwowo przygryzając wargę. Gdyby mnie teraz pocałował, nie wzbraniałabym się, choć towarzyszyło mi niepokojące wrażenie, że podświadomie próbujemy się ze sobą żegnać, a tego zdecydowanie nie zamierzałam tak po prostu zaakceptować.
– Bello… Isabel – wyszeptał, bo pełna wersja mojego imienia, zwłaszcza wypowiedziana tak poważnym tonem, nie mogła wróżyć dobrze. – Posłuchaj…
– Nie rób tego – przerwałam mu zdławionym głosem.
Edward zmarszczył brwi.
– Czego? – zapytał, wyraźnie zmartwiony. Spojrzał na mnie z obawą, jakby spodziewając się, że nagle wyrwę się z jego objęć albo spróbuję go od siebie odepchnąć.
– Nie żegnaj się ze mną – oznajmiłam z naciskiem. – Czuję, co chcesz zrobić. Nie chcę tego, nawet jeśli faktycznie… – zaczęłam i zaraz urwałam, energicznie potrząsając głową, by odgonić od siebie niechciane myśli. – Po prostu przestań, Edwardzie. Sam przez tyle czasu zapewniałeś mnie, że coś wymyślimy, więc proszę bardzo: jesteśmy tutaj i mamy plan. Musi być dobrze – wyrecytowałam na wydechu, wręcz przesadnie entuzjastycznym tonem, przez co moje słowa zabrzmiały pusto i bardzo sztucznie.
Mój mąż nie odpowiedział od razu, przez dłuższą chwilę po prostu na mnie spoglądając. Oczywistym było, że nawet nie wziął moich słów pod uwagę, tak jak i ja nie potrafiłam dodać sobie otuchy czymś, co z góry wydawało mi się skazane na niepowodzenie. Prawda była taka, że była nas garstka, nie licząc całej bandy rozszalałych, trudnych do opanowania i skoncentrowanych wyłącznie na pragnieniu krwi wampirów, które niezmiennie próbowały wybijać siebie nawzajem. Jeśli dodać do tego wszystkiego brak zaufania do planów i zapewnień Aro, nasza sytuacja prezentowała się co najmniej marnie, a jakiekolwiek wątpliwości wydawały się jak najbardziej uzasadnione.
Na moment przymknęłam oczy, pamięcią wracając do rudowłosej, młodej dziewczyny, której obraz prześladował mnie aż do tej pory. Ten głód i szaleństwo w jej oczach, kiedy mnie zobaczyła…
– Jeśli coś pójdzie nie tak, chcę żebyś skoncentrowała się na znalezieniu Renesmee. Zabieraj małą i stąd uciekajcie – powiedział cicho Edward, a ja cała zesztywniałam, nagle czując się tak, jakby poraził mnie prąd. Natychmiast poderwałam głowę, spoglądając wprost w jego poważne, pociemniałe ze zmartwienia topazowe tęczówki. Próbowałam nakłonić go do krótkiego polowania, póki jeszcze mieliśmy po temu okazję, ale nie chciał słyszeć o zostawieniu mnie choć na moment, mnie z kolei żołądek zaczynał buntować się na samą myśl o tym, że mogłabym cokolwiek przełknąć. – Rozumiesz, co mówię, Isabel? Nie ważne, co będzie ze mną albo z pozostałymi. Ważne jest to, żeby zabrać stąd Nessie i…
– Obiecuję – przerwałam mu bez zastanowienia, dopiero po chwili uprzytomniając sobie, co robię, ale nawet nie próbowałam się wycofywać.
Edward skinął głową, nawet słowem nie komentując złożonej przeze mnie obietnicy. Staliśmy naprzeciwko siebie, on wciąż wpatrzony we mnie, trzymając moją twarz w dłoniach i praktycznie bezwiednie gładząc mnie kciukiem po policzku. Zaczęłam lekko drżeć, ale sama nie byłam już pewna czy to sprawa lodowatego dotyku, czy może nadmiar kumulujących się we mnie emocji, które jednak za żadne skarby nie były w stanie znaleźć ujścia, przyczyna zresztą wydawała się w obecnej sytuacji najmniej istotna.
Spuściłam wzrok, co było o tyle trudne, że nie mogłam tak po prostu odwrócić głowy albo się odsunąć. Czułam, że szkarłatny rumieniec wkrada się na moje policzki, ale choć Edward bez wątpienia to zauważył, również tę kwestię zdecydował się przemilczeć. Dotykał mnie, a ja miałam wrażenie, że to jedna z najbardziej słodko-gorzkich chwil, jakiekolwiek przeżyłam. Był tu, tak blisko mnie, darząc mnie tym wyjątkowym rodzajem miłości, o której niegdyś tylko mogłam pomarzyć, a na którą zdecydowanie nie zasłużyłam, zwłaszcza w ostatnim czasie, na zmianę łaknąć bliskości i jednocześnie odpychając tych, którzy powinni mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie.
A teraz jeszcze to – obietnica, którą złożyłam bez chwili wahania, a która w równym stopniu mnie zszokowała, co i przyniosła nieopisaną wręcz ulgę. Już nie chodziło o sam wydźwięk tych słów – perspektywę tego, że mogłabym poświęcić tych, których kochałam, wyłącznie po to, by ratować siebie i córkę – ale świadomość tego, że w ogóle mógłby mi to zaprotestować, na dodatek teraz, kiedy sama raz po raz się nad tym zastanawiałam. Nie miałam odwagi przyznać mu się do tego, jak bardzo samolubna byłam i jak wiele mogłabym poświęcić, jednak z chwilą, w której spojrzałam mu w oczy, pojęłam, że w jakiś niezwykły sposób zdawał sobie sprawę z tego, co chodziło mi po głowie. Znał mnie lepiej niż ktokolwiek inny, a jakby tego było mało, nawet nie potępiał tego, co chciałam zrobić, zupełnie jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie…
Zupełnie jak…
– Wiesz o tym, że cię kocham – powiedział cicho, szybkim ruchem przygarniając mnie do siebie i składając na moich ustach krótki, ale namiętny pocałunek. Jego wargi w niemal tęskny sposób wpiły się w moje, a mnie aż zawirowało w głowie, kiedy z pełnym zaangażowaniem odwzajemniłam pieszczotę, nagle czując się tak, jakbyśmy przebywali ze sobą po raz pierwszy. Pragnęłam go, a kiedy mnie dotykał, czułam się tak, jakby wszystko w istocie było na swoim miejscu, chociaż zdawałam sobie sprawę z tego, że to niemożliwe. Być może już nigdy nie miało być, ale kiedy myślałam o nas i o tej jednej, pamiętnej nocy przed wyjazdem, kiedy choć przez moment czułam się naprawdę spełniona, nawet w tym całym szaleństwie… – Równie mocno kocham Renesmee i właśnie dlatego nie zamierzam pozwolić na to, by którejkolwiek z was stała się krzywda. Teraz jestem spokojniejszy – dodał, a ja spuściłam głowę.
– Też cię kocham – zapewniłam go, ale z jakiegoś powodu zabrzmiało to jak kłamstwo.
Gdyby tak było, nie obiecałabym mu… Gdyby naprawdę tak było, przez ostatnie dni zachowywałabym się inaczej…
Chłodne palce musnęły moje policzki, a ja uświadomiłam sobie, że jestem bliska płaczu. Zamrugałam pośpiesznie, stanowczo powstrzymując łzy i zmuszając się do tego, by wziąć się w garść. Jeśli to jednak miało być nasze pożegnanie, nie chciałam, żeby zapamiętał mnie płaczącą i załamującą ręce. Ja również pragnęłam zachować w pamięci coś więcej, aniżeli chłód i dystans, który przez większość czasu trwał pomiędzy nami. Chciałam czegoś więcej, a skoro już nie mieliśmy możliwości, by zacząć budować wszystko od nowa…
W milczeniu odsunęłam się, po czym zacisnęłam obie dłonie w pięści, tak mocno, że paznokcie wbiły mi się w skórę. Czułam na sobie przenikliwe spojrzenie męża, jednak kiedy uniosłam głowę i był w stanie zlustrować wzrokiem moją twarz, jedynie skinął głową. W tamtej chwili jakiekolwiek słowa okazały się zbędne, bo wszystko to, co było potrzebne, zostało powiedziane. W jakiś pokrętny sposób przynosiło mi to ulgę, choć nadal czułam się niezwykle daleka tego, by poczuć jakże upragnione ukojenie. Determinację i owszem, podobne jak nieopisany wręcz spokój, który nagle wypełnił mnie całą, sprawiając, że przez moment poczułam się tak, jakby wszystko działo się gdzieś poza mną, zupełnie mnie nie dotycząc, ale nie ukojenie…
Usłyszałam ciche kroki, a chwilę później spomiędzy drzew wyłonili się Alice i Jasper. Nie miałam pojęcia, jakie wrażenie sprawiałam po nocy w lesie, ale podejrzewałam, że daleko było mi do świeżości, która biła od tej dwójki. Zarówno moja szwagierka, jak i jej mąż, wydawali się gotowi i zdeterminowani, chociaż w przypadku wampirów trudno było mieć jakąkolwiek pewność. Instynktownie spojrzałam na szwagra, próbując ocenić, czy zmiany w moim nastroju mają jakikolwiek z jego obecnością, ale trudno było mi jednoznacznie określić, czy mam rację. Zwłaszcza w przypadku tego konkretnego wampira wyciągnięcie jakichś konkretnych, sensownych wniosków, było trudne, a sam Jasper pozostawał dla mnie zagadką, której chyba nigdy nie miałam być w stanie rozwiązać.
– Wszystko w porządku? – zapytała Alice, spoglądając to na mnie, to na brata. Lekko zmarszczyła brwi, ale nawet jeśli podejrzewała, że przeszkodziła nam w czymś ważnym, nie dała tego po sobie poznać. – Aro chce, żebyśmy wszyscy pojawili się w umówionym miejscu w co najwyżej kwadrans. Nie podoba mi się to, ale skoro już z nim współpracujemy…
– Nie jesteśmy tutaj po to, żeby mógł odzyskać władzę – sprostowałam gniewnie, nie mogąc się powstrzymać. – Po prostu mamy podobne cele, jak sam stwierdził.
Dziewczyna spojrzała na mnie z powątpieniem, zaskoczona moją reakcją. Zdawałam sobie sprawę z tego, że nie miała niczego złego na myśli, ale kwestia naszej współpracy z Aro, niezmiennie podnosiła mi ciśnienie – tak jak i jego sugestia na temat tego, że moglibyśmy być do siebie pod jakimkolwiek względem podobni.
– Oczywiście – zapewniła mnie pośpiesznie. – Ale to nie zmienia faktu, że musimy się dogadać. Teraz już i tak nie mamy innego wyboru – westchnęła, a ja chcąc nie chcąc przyznałam jej rację.
– Miałaś jaką wizję? – zapytał rzeczowym tonem Edward, decydując się zmienić temat.
– Trudno to nazwać wizjami. Mam w głowie taki mentlik, że sama już nie jestem pewna, jak się nazywam – sprostowała i skrzywiła się mimowolnie. – Widziałam zamieszanie, a to niedobrze. Coś się stanie i to dzisiaj, ale trudno jest mi jednoznacznie ocenić sytuację. Po pierwsze, oni dobrze wiedzą, jak funkcjonuje mój dar. A po drugie…
– Izadora i ja, tak? – dopowiedziałam, chociaż jakakolwiek odpowiedź wydawała się zbędna. Przecież doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że obecność moja i mojej siostry w znacznym stopniu ograniczała zdolności Alice, czym skutecznie komplikowała nam życie.
Wampirzyca w milczeniu skinęła głową. Edward bez słowa podszedł do mnie i otoczył mnie ramionami w pasie, po czym krótko ucałował mnie w kark. Zadrżałam, czując muśnięcie lodowatych warg na skórze, ale nie próbowałam się odsuwać, w zamian wręcz przywierając do niego jeszcze mocniej.
– Coś wymyślimy. Byliśmy przygotowani na to, że najpewniej będziemy musieli działać na oślep – przypomniał nam ze spokojem, którego mnie brakowało. – Mnie też nie uśmiecha się poleganie na Aro, ale tutaj już niczego nie zmienimy. Teraz najważniejsze jest to, że mamy jednego wroga… Co naturalnie nie znaczy, że mamy mu ufać.
Zacisnęłam usta, nie kryjąc sceptycznego podejścia. Miałam złe przeczucia, ale bałam się wypowiedzieć je na głos, tym bardziej, że niedobre podejrzenia i myśli w moim przypadku zwykle nie wiązały się z niczym dobrym. Bałam się tego, co mogło nadejść, poza tym sama już nie byłam pewna, czy niepokój, który mi towarzyszył, miał jakikolwiek związek z moim darem, czy też naturalnymi obawami, związanymi z całą tą sytuacją. W zasadzie chyba wolałam nie wiedzieć jaka jest prawda, ale gdy chociaż brałam pod uwagę to, że cokolwiek złego mogłoby przytrafić się mojej córce…
Energicznie potrząsnęłam głową, stanowczo odrzucając od siebie niechciane myśli. Cokolwiek by się nie stało, najważniejsze było teraz to, żeby walczyć do końca. Łatwiej było założyć, że jednak byliśmy zdani na siebie, tym bardziej, że mimo nawet najbardziej szczerych chęci, nie byłam w stanie tak po prostu uwierzyć w to, że zamiary Aro są jakkolwiek dobre.
– Alice? – Nerwowy głos męża wyrwał mnie z zamyślenia. Natychmiast przeniosłam wzrok na dziewczynę, momentalnie orientując się, że wampirzyca zastygła w bezruchu, wydając się pustym wzrokiem spoglądać w przestrzeń pomiędzy drzewami. – Al… – zaczął raz jeszcze, próbując zwrócić na siebie uwagę siostry.
Otworzyłam usta, sama gotowa zapytać o to, co się dzieje, ale nim udało mi się chociażby sformułować właściwe pytanie w myślach, Edward bezceremonialnie chwycił mnie za rękę i odciągnął do tyłu. Kiedy nagle rzucił się do biegu, zmuszając mnie do tego samego, natychmiast podążyłam za nim, ledwo łapiąc oddech i czując się tak zdezorientowana, jak chyba nigdy dotąd.
W pośpiechu zdążyłam zarejestrować trzy rzeczy, niemal w tym samym momencie, przez co trudno było mi stwierdzić, która z nich jest najważniejsza albo najmniej istotna. W zasadzie to wydawało się najmniej istotne, tym bardziej, że wniosek, który nasunął się, kiedy udało mi się połączyć wszystkie fakty w całość, wydawał się przysłaniać wszystko inne.
Po pierwsze, Alice wcale nie miała wizji. Spoglądała pomiędzy drzewa, bo coś istotnego przykuło jej uwagę – z tym, że zanim w pełni to pojęła, Edward już zmuszał nas do tego, byśmy uciekali.
Po drugie, choć nie odważyłam się na to, by zwolnić i obejrzeć się za siebie, nie miałam najmniejszych nawet wątpliwości co do tego, że nie jesteśmy sami. Ktoś nas gonił, a to znaczyło, że…
I w końcu po trzecie: zadanie Izadory i Olivera zakończyło się sukcesem, choć do samego końca nie byłam pewna, czy wszystko pójdzie zgodnie z planem. Nadal nie mogłam jednoznacznie tego stwierdził, gorączkowo myśląc nad tym, czy byli cali, ale to w tamtej chwili było najmniej istotne.
Nie, kiedy się zaczęło…
Nie, kiedy w każdej chwili mogliśmy zginąć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz



After We Fall
stories by Nessa