Czterdzieści dwa.
‘Jeden cel’
To było istne szaleństwo.
Słuchałam, ale poszczególne słowa do mnie nie docierały. Do diabła, byłam
gotowa naprawdę na wiele, byleby tylko ratować tych, których kochałam – a zwłaszcza
moją córkę, ale plan, który przedstawiał nam Aro, przeszedł moje najśmielsze
oczekiwania.
Co on
wyrabiał? To jedno pytanie nie dawało mi spokoju, ale nie zadałam go, doskonale
zdając sobie sprawę z tego, że i tak nie mam co liczyć na jakąkolwiek
szczerą odpowiedź. Mogłabym pomyśleć, że oszalał, jednak i to nie
wchodziło w grę, bo w pewnym sensie przeczuwałam, co takiego się
dzieje. Co więcej, jakaś cześć mnie zdawała sobie sprawę z tego, że w rzeczywistości
żadne z nas nie ma wyboru – i to nie tylko dlatego, że Aro spokojnie
mógł nam wszystkim zaszkodzić, gdyby jednak stwierdził, że mu zagrażamy. Już i tak
jechaliśmy na jednym wózku, a ten nieustannie przyśpieszał, powoli
zbliżając się do tego, co nieuniknione – a więc do katastrofy.
– Santiego,
byłbyś tak dobry i zabrał ich w jakieś… bezpieczniejsze miejsce? – zapytał
cicho Aro, choć w zasadzie brzmiało to niczym rozkaz, a nie prośba. –
Nie chcemy, żeby coś złego spotkało Isabel, prawda?
Nie
widziałam wyrazu twarzy wampira, ale łatwo było mi wyobrazić sobie jej wyraz.
Wzdrygnęłam się, kiedy tuż obok mnie zmaterializował się Edward, ale nie
zaprotestowałam, kiedy wziął mnie w ramiona. Bez słowa wtuliłam się w niego,
po części kryjąc twarz w jego koszuli i kątem oka obserwując
sytuację. Było coś kojącego w słodkim, odurzającym zapachu mojego męża, ale
to i tak nie wystarczyło, bym rozluźniła się w pełni.
Nie miałam
najmniejszych wątpliwości, że jedynie dary mojego ojca oraz Jaspera trzymały
nowonarodzonych w ryzach. Moje spojrzenie raz po raz uciekało w stronę
rudowłosej dziewczyny, która omal mnie nie zaatakowała, a która teraz
siedziała na ziemi, kołysząc się nerwowo w przód i w tył.
Widziałam ziemię za jej paznokciami i na palcach, kiedy raz po raz wbijała
palce w glebę, szukając czegoś, czego w takich warunkach na pewno nie
miała odnaleźć – równowagi. Nie znałam jej imienia i z jakiegoś powodu
doprowadzało mnie to do szału, chociaż sama nie potrafiłam sobie wyjaśnić,
dlaczego to takie ważne i co by się zmieniło, gdybym jednak wiedziała o pogrążonej
w rozpaczy dziewczynie coś więcej.
Nie znałam
żadnego z nich. Wodziłam wzrokiem po bladych twarzach, zwracałam uwagę na
te zdezorientowane, błędne z powodu iluzji spojrzenia… I czułam się
okropnie, choć to nie ja doprowadziłam do tego, co ich spotkało. Nie byłam w stanie
pomóc żadnemu z nich i ta myśl była dla mnie nie do zniesienia, choć
irracjonalnym wydawało się, że mogłabym obwiniać się o to, co się z nimi
stało. To nie ja odebrałam im człowieczeństwo, nie ja wyrwałam ich z dotychczasowego
życia i nie ja skazałam na szaleństwo, którego doświadczały wszystkie
młode wampiry. Nie ja.
A jednak
tych kilkanaście istnień nie dawało mi spokoju. Widziałam obce twarze i podświadomie
czułam, że nigdy nie będę miała okazji nawet poznać ich imion, ponieważ…
– Przecież
to samobójstwo – powiedział cicho Santiego, dosłownie wyjmując mi to z ust.
– Ale to twój wybór… A od moich córek lepiej trzymaj się z daleka – dodał
lodowatym tonem.
Odczekał
chwilę, być może chcąc udowodnić Aro, że żaden z jego rozkazów nie robi
już na nim wrażenia i dopiero wtedy oddalił się szybkim krokiem, nawet nie
rozglądając się, ani nie zaszczyciwszy byłego władcy choć krótkim spojrzeniem.
Widziałam, że Mary nerwowo krąży i raz po raz spogląda z niepokojem
na męża, tym bardziej spięta, kiedy zniknął nam z oczu. Cokolwiek
pokazywał nowonarodzonym, najwyraźniej wystarczyło, żeby nie tylko nad nimi
zapanować, ale również przymusić do tego, żeby posłusznie ruszyli za moim
ojcem. Została jedynie ta ruda dziewczyna, wciąż skulona na ziemi i jakby
oderwana od rzeczywistości.
Edward
machinalnie objął mnie mocniej, po czym lekko pociągnął do tyłu na wypadek,
gdyby wpływ Santiego osłabł z powodu odległości. Pozostali Cullenowie
także przesunęli się bliżej mnie, próbując mnie chronić i choć częściowo
zamaskować zapach mojej krwi.
– Więcej
niż tylko samobójstwo – sprostował cicho Jasper. Wyczułam, że on – a więc
ktoś, kto doskonale panował nad emocjami innych – nie był w stanie
poradzić sobie z tym, co sam czuł. Uznałabym to za ironię, gdyby nie
świadomość tego, jak trudną ta sytuacja była dla nas wszystkich. – Zakazaliście
tego. Na przestrzeni lat niejedna taka armia przestała istnieć. Wasi strażnicy
rozniosą ich bez większego problemu – zaoponował, potrząsając z niedowierzaniem
głową. – W ten sposób nie odzyskasz władzy! Jak możesz być tak zaślepiony?
– zapytał wprost.
– Nie
zapomniałem o twoim doświadczeniu, Jasperze – zapewnił go ze spokojem Aro,
puszczając uwagi mojego szwagra mimo uszu. – Sądzę nawet, że mógłbyś nam pomóc.
W końcu już to robiłeś, czyż nie?
– Porzucił
to. Odszedł dawno temu i od tamtego czasu nie ma z tym nic wspólnego.
– Głos Alice był cichy, ale dobrze słyszalny, zwłaszcza w ciszy, która
zapadła. Widziałam, jak kurczowo tuli się do męża, ale nie tak, jakby szukała
pocieszenia i bezpieczeństwa w jego ramionach, ale jakby chciała…
bronić jego. – Życie w armii to już przeszłość – dodała i odniosłam
wrażenie, że mówi nie tyle do Aro, co do Jaspera.
Wydawała mi
się bledsza niż zwykle, choć w przypadku wampira nie powinno być to
możliwe. Zwłaszcza w jego objęciach wyglądała niczym porcelanowa laleczka,
drobna i taka… delikatna. Miałam wrażenie, że drży, choć równie dobrze
mogło mieć to związek ze mną i tym, jak bardzo roztrzęsiona się czułam.
Sama ledwo byłam w stanie ustać w miejscu, choć jednocześnie miałam
wrażenie, że w pionie utrzymują mnie wyłącznie ramiona obejmującego mnie
Edwarda.
To nie
powinno być tak. Czułam, że wszystko niszczę i że do pewnego stopnia to ja
odpowiadałam za to, że ostatecznie znaleźliśmy się w tym miejscu. Już i tak
dość dla mnie zaryzykowali, a teraz po raz kolejny mogliśmy zginąć i to
znów była moja wina. Gdyby nie Renesmee, nigdy nie znaleźlibyśmy się w tej
sytuacji… Nie, zdecydowanie nic nie mogło zmusić mnie do tego, żebym pożałowała
decyzji o urodzeniu córki, ale myśl o przepowiedni, moim pojawieniu
się oraz o tym, jaką rolę do tej pory odegrałam w życiu Cullenów,
nieustannie mnie dręczyła, sprawiając, że czułam się coraz gorzej.
Uciekłam
wzrokiem gdzieś w bok, mocniej wtulając się w tors męża. Nie byłam w stanie
dłużej spoglądać na Alice ani na Jaspera, nie wspominając o tym, że bliscy
na pewno zorientowaliby się, że jestem nie tyle zaniepokojona sytuacją, co
wręcz śmiertelnie przerażona. Z drugiej strony… Kto by nie był? Strach
wydawał się czymś naturalnym, zwłaszcza w obecnej sytuacji, ale poczucie
winy to było zupełnie coś innego. Musiałam się z tym uporać i to
szybko, tym bardziej, że już nie miałam złudzeń co do tego, czy dojdzie do
walki i ile mamy czasu – zwłaszcza, że tego drugiego nie mieliśmy już
wcale. Czułam, że rozwiązanie jest dosłownie na wyciągnięcie ręki, tak blisko,
że nie pozostało mi już nic innego, jak podjąć decyzję, która dręczyła mnie już
od dłuższego czasu.
Jeśli będę
miała okazję, nie zawaham się. Jeśli jedynym, co będę mogła zrobić, będzie
zabranie Renesmee i natychmiastowa ucieczka…
Wiedziałam,
że niezależnie od wszystkiego byłabym zdolna do tego, by zostawić wszystkich i odejść.
– Oni
wszyscy zginą, Aro – powiedział cicho Edward. Usłyszałam go tym wyraźniej, że
wciąż trzymał mnie w ramionach, tak bardzo poważny i… niespokojny. – A my
razem z nimi. Jasper ma rację i ty to wiesz.
– Wiem do
czego zdolni są moi strażnicy, a do czego te wampiry – padło w odpowiedzi.
– Jesteś inteligentny, Edwardzie. Zastanów się chwilę… Jak sądzisz, dlaczego
zdecydowałem się ich wykorzystać? – zwrócił się do mojego męża, ale to mnie
jego słowa najbardziej poraziły.
Wykorzystać…
Zadrżałam i wyprostowałam
się w objęciach męża. Puścił mnie niechętnie, ale prawie tego nie
zarejestrowałam, skupiona przede wszystkim na Aro. W jednej chwili dotarło
do mnie to, co się dzieje – i z niedowierzaniem uprzytomniłam sobie, że to
od samego początku było do przewidzenia.
– Ty nie
zamierzasz liczyć ani na nas, ani na armię – wyszeptałam praktycznie
bezwiednie. – Żywa przynęta, tak? Zginął, a w tym czasie ty będziesz miał
okazję do tego, żeby zrobić swoje. W zasadzie istnieją tylko po to, żeby
dać ci okazję… – Urwałam, bo coś ścignęło mnie w gardle i już nie
byłam w stanie dokończyć. – My też. Nas też w gruncie rzeczy nie
potrzebujesz.
Aro bez
jakichkolwiek emocji spojrzał mi w oczy. Ani nie zaprzeczył, ani tym
bardziej nie przytaknął, ale to było w tamtej chwili najmniej istotne.
– W gruncie
rzeczy wszyscy mamy jeden cel – powiedział w końcu, ostrożnie dobierając
słowa. – Wszystko inne zależy od nas… Czyż nie, moja mała?
Poczułam
się trochę tak, jakby mnie spoliczkował. Po raz kolejny myślami uciekłam do
tego, co dręczyło mnie od jakiegoś czasu, próbując stwierdzić, czy to możliwe,
żeby Aro wiedział jak daleko jestem w stanie się posunąć, żeby chronić
Renesmee – a więc dziecko o które tyle czasu walczyłam. Nie
potrafiłam przyznać tego przed samą sobą, ale gdyby trzeba było, poświęciłabym
wszystko i wszystkich, byleby tylko zapewnić jej bezpieczeństwo…
Jeden cel.
Czy miałam przez to rozumieć, że właśnie porównywał mnie do siebie? Nie
chciałam nawet myśleć o tym, że mogłabym w czymkolwiek być do niego
podobna, ale z drugiej strony…
Bo w gruncie
rzeczy wszyscy mieliśmy jeden cel.
Zapadło
nieprzeniknione, pełne napięcia milczenie, jednak żadne z nas nie zwróciło
na to uwagi. Jedynie Aro – poważny i obojętny – wydawał się niemal ze
stoickim spokojem podchodzić do sytuacji, jakby wszystko było w porządku.
Cóż, z jego perspektywy było; wszystko toczyło się zgodnie z jego
planem, a nawet jeśli sprawy miały się skomplikować… Jeśli dopisałoby mu
szczęście, po prostu poniósłby porażkę, ale nie stracił życia, czego nie można
było powiedzieć o wszystkich innych, łącznie ze mną i moją rodziną.
– Teraz
pozostaje ustalić jeszcze jedną, istotną kwestię – podjął po chwili
zastanowienia, upewniwszy się, że już więcej żadne z nas nie zamierza
zaprotestować. – Jak już wspominałem, walka nie może odbyć się w mieście,
a więc to nie my zaatakujemy pierwsi. To z kolei znaczy, że mój brat
musi dowiedzieć się, że jesteśmy tutaj.
– Chcesz
się ujawnić. – Edward nie tyle zapytał, co stwierdził fakty, ale wampir i tak
skinął głową.
– Tak.
Kiedy tutaj przyjdą, będziemy gotowi. Potem wszystko zależy od tego, jak
potoczą się walki…
Zacisnęłam
dłonie w pięści. Mówił o tym tak spokojnie…
– A co
z Renesmee? – zapytałam pod wpływem impulsu. Musiałam go zaintrygować, bo
w końcu na mnie spojrzał, trochę jakby od niechcenia. – Co z moją
córką? – powtórzyłam z naciskiem.
Uśmiechnął
się smutno; gest nawet w niewielkim stopniu nie objął jego lśniących,
rubinowych oczu.
– Pod tym
względem daję ci wolną rękę, Bello – odparł spokojnie. – Kiedy rozpęta się
zamieszanie, oboje będziemy mogli odzyskać to, czego najbardziej pragniemy.
Przysługa za przysługę – dodał i zawahał się na moment. – Wejdziemy do
miasta… Ale najpierw musimy doprowadzić do tego, żeby Kajusz podjął decyzję o ataku.
Nie wiem, czy…
– Ja się
tym zajmę – wtrącił się ktoś nowy.
Głos
Izadory zaskoczył nas wszystkich, tak jak i jej pojawienie się. Kiedy
poderwałam głowę, zauważyłam moją siostrę pomiędzy drzewami. Nie usłyszeliśmy
nadejścia jej ani Olivera, choć po minach tej dwójki widać było, że usłyszeli z naszej
rozmowy dość, żeby aż nazbyt dobrze zdawać sobie sprawę z tego, co się
dzieje. Co więcej, to była Izadora; ona zawsze czuła i wiedziała dużo
więcej niż którekolwiek z nas, co niejednokrotnie mnie przerażało.
Zawahałam
się, nagle zaniepokojona. Czy wiedziała wcześniej – już na długo przed tym, jak
rozpętało się piekło? Pamiętałam jak bardzo była niespokojna, a po chwili
w pamięci zamajaczyła mi dziwna rozmowa, którą przeprowadziłyśmy krótko po
pojawieniu się Renesmee. „A co z przyszłością? Wizję Alice się zmieniają,
ale nasze przeczucia nie, prawda? Powiedz mi, siostrzyczko, czy uważasz, że
niektóre rzeczy po prostu powinny się wydarzyć, a my powinniśmy pozwolić
toczyć się wydarzeniom, nie ingerując w nie?” – zapytała mnie wtedy, tak
bardzo przygnębiona i smutna. Już wtedy jej słowa przyprawiły mnie o gęsią
skórkę, ale to było niczym w porównaniu z lękiem, który poczułam w chwili,
w której zdecydowałam się spojrzeć jej w oczy.
Izadora
podeszła bliżej, piękna i pozornie opanowana, choć zdawałam sobie sprawę z tego,
że to wyłącznie pozory. Tym razem nawet nie próbowała manipulować przy sowim
wyglądzie, więc powinnyśmy wyglądać identycznie, a jednak spoglądając na
jej ciemne oczy i długie do pasa loki, miałam wrażenie, że pomiędzy nami
jest olbrzymia przepaść, której ja nigdy nie będę w stanie pokonać.
Byłyśmy w tym samym wieku, a jednak w mojej siostrze dostrzegłam
coś… Pewnego rodzaju doświadczenia, którego mnie brakowało, a które jej
wydawało się dodawać lat. Miałam wrażenie, że kiedy zdecydowałabym się spojrzeć
jej w oczy, dostrzegłabym w nich wieczność, choć to jednocześnie
wydawało mi się czymś niemożliwym.
Spojrzałam
na nią i mimowolnie zadrżałam, nagle zaniepokojona. Tak bardzo odległa…
Nie miałam pojęcia, co takiego powinnam myśleć o jej zachowaniu, ale nie
podobało mi się to. Miałam złe przeczucia, chociaż sama nie byłam już pewna czy
to moje przewrażliwienie, czy może po raz kolejny moje przeczucia dawały o sobie
znać. Wciąż nie rozumiałam swojego daru, dopiero ucząc się interpretować
podszepty intuicji, w moim przypadku zarezerwowane wyłącznie do Renesmee –
a przynajmniej tak mi się wydawało do tej pory. Z drugiej strony,
niejednokrotnie wcześniej podświadomie wiedziałam, kiedy coś niedobrego groziło
moim bliskim, a chociaż Izadora wytłumaczyła to jako powolne
przystosowywanie się moich zdolności i to, że wyczuwałam wszystko to, co
mogło uniemożliwić pojawienie się Nessie, kiedy patrzyłam na moją siostrę teraz…
– Doro… –
powiedziałam cicho, właściwie bezwiednie.
Nawet na
mnie nie spojrzała.
– Mam
pomysł – podjęła z powagą, podchodząc bliżej i zwracając się przede
wszystkim do Aro. Teraz tym bardziej byłam pewna tego, że jest blada jak papier
i spięta; wyglądała na chorą, choć to w naszym przypadku wydawało się
być niemożliwe.
– Co chcesz
zrobić? – zapytał natychmiast wampir, wyraźnie zadowolony z takiego obrotu
spraw.
Miałam
ochotę go uderzyć.
Izadora
spokojnie zniosła spojrzenie krwistych tęczówek, po czym lekko pokręciła głową.
Gdyby nie to, że zdążyłam ją poznać, dzięki czemu w tamtej chwili byłam w stanie
czytać z niej jak z otwartej księgi, może nawet uwierzyłabym, że w rzeczywistości
była w stanie ze spokojem odnaleźć się w tej sytuacji.
– Hm… Na
początek poprosić o odrobinę zaufania – odparła wymijająco, uciekając
wzrokiem gdzieś w bok. – Jak powiedziałam, zajmę się tym. Wy po prostu
bądźcie gotowi, kiedy nadejdzie świt.
Po jej słowach
zapadła cisza tak nieprzenikniona, że miałam wrażenie, iż za moment oszaleję.
Dziewczyna stała spokojnie, obojętna na wszystkie spojrzenia i jakby
wycofana. Nigdy nie widziałam Izadory aż tak przygaszonej, to zresztą, że na co
dzień zachowywała się w tak niezwykle radosny sposób, jedynie uwypuklało
zmianę, która w niej zaszła. Miałam wrażenie, że wkrótce wydarzy się coś
niedobrego – i że wkrótce wszyscy przekonamy się, że walka jest w rzeczywistości
najmniej istotnym problemem do rozwiązania.
Zadrżałam
mimowolnie, coraz bardziej niespokojna. Edward objął mnie mocniej, jednocześnie
lekko odchylając w swoich ramionach, by rzucić mi pytające spojrzenie.
Jego oczy błyszczały niespokojnie, zdradzając tak wiele sprzecznych emocji, a przede
wszystkim gniew i niepokój, które w efekcie dawały dość nietypową mieszankę, wydając się dodatkowo
wzmagać to, co sama w tym czasie czułam.
„Później” –
przekazałam mu wspomnieniem, choć sama nie byłam pewna, co takiego mogłabym mu
powiedzieć, gdybyśmy zostali sami. Nie byłam w stanie nawet w pełni
stwierdzić, co takiego działo się w mojej głowie, więc jak mogłabym
uspokoić jego? Martwiłam się o Renesmee, zadręczając się wszystkimi tymi
sprzecznymi myślami, które już od dłuższego czasu chodziły mi po głowie, a które
coraz częściej dawały o sobie znać, zaś teraz, kiedy tak obserwowałam
Izadorę…
Wszystko
się sypało, a ja nie byłam w stanie zrobić nic, żeby to zatrzymać.
Zauważyłam,
że Izadora – uznając wymowne milczenie i nasze przenikliwe spojrzenia za
rodzaj niewerbalnej zgody – odwróciła się na pięcie, zamierzając odejść. Oliver
czekał na nią przy skraju lasu, niemal równie zagubiony i niespokojny, co
i ja. Musiał wyczuć, że na niego patrzę, bo na moment poderwał głowę,
spoglądając mi w oczy swoimi już w znamienitej większości złocistymi
tęczówkami, choć w niektórych miejscach wciąż jeszcze byłam w stanie
doszukać się rubinowych cętek, które zostały mu od momentu przemiany i późniejszego
krwawego porodu. Wciąż nie nabrał wprawy, którą mogli poszczycić się
Cullenowie, przez co pozorny spokój sprawiał, że wampir wyglądał niczym
marmurowa, nadludzko piękna i nienaturalnie spokojna rzeźba. Kiedy mnie
zauważył, wysilił się na coś, co od biedy można byłoby uznać za próbę uśmiechu,
ale gest był tak sztuczny i wymuszony, że nawet nie byłam w stanie
udawać, że jestem w stanie go odwzajemnić.
– Izadoro,
zaczekaj! – zawołałam w ostatniej chwili, wyswobadzając się z objęć
Edwarda i robiąc kilka niepewnych kroków w jej stronę, ale nawet się
nie zatrzymała. Uparcie szła przed siebie, niemal jak tamtej pamiętnej nocy,
kiedy przyszła do mnie, pogrążona w transie, raz po raz powtarzając, że
powinnam za nią pójść. Tym razem nie odezwała się nawet słowem i to było
jeszcze gorsze. – Dora!
– Wiem, co
robię – odparła cicho, nagle przystając. Stała zaledwie dwa metry od Olivera,
zwrócona do mnie plecami; miałam wrażenia, że drżą jej ramiona, ale nie miałam
możliwości, by się upewnić, bo w tym samym momencie obejrzała się na mnie.
Jej spojrzenie było puste. – Po prostu mi zaufaj, Isabel – poprosiła cicho.
Otworzyłam
usta, chcąc zaprotestować, ale nie dała mi po temu okazji. Pozwoliłam jej
odejść, choć wszystko we mnie aż rwało się do tego, żeby ją zatrzymać, chwycić
za ramiona i siłą zmusić do tego, żeby w końcu na mnie spojrzała.
Chciałam, żeby w końcu wzięła się w garść, żeby znowu zaczęła się zachowywać
jak moja siostra, żeby… i… i…
Machinalnie
zacisnęłam dłonie w pięści, coraz bardziej zdenerwowana. Izadora i Oliver
zniknęli pomiędzy drzewami, tak szybko, że nawet gdybym chciała, nie byłabym w stanie
ich dogonić – i to zwłaszcza teraz, kiedy drżałam, ledwo będąc w stanie
utrzymać się na nogach. Oddychałam spazmatycznie, wytrącona z równowagi
chyba nawet bardziej niż wtedy, gdy uświadomiłam sobie, że dom Cullenów nie
tylko stanął w płomieniach, ale właśnie odebrano mi kogoś za kogo
bezpieczeństwo byłabym w stanie oddać życie – i to nie tylko swoje,
ale i wszystkich wokół.
– Coś jest
nie tak… – wyszeptałam drżącym głosem. Kiedy nikt nie zareagował, w pośpiechu
odwróciłam się na wokół własnej osi; rozszerzonymi do granic możliwości oczami
spojrzałam na Edwarda. – Coś jest nie tak! – powtórzyłam głośnie. – Co…?
Spojrzał mi
w oczy; jego tęczówki wydawały się równie poważne i zaniepokojone, co
w moim przypadku.
– Nie mam
pojęcia, Bello – przyznał zgodnie z prawdą.
Zamknęłam
oczy i padłam mu w ramiona, czując narastające z każdą sekundą
poczucie beznadziejności. Słowa Izadory dźwięczały mi w uszach, wzmagając strach
i bezradność, które już od dłuższego czasu mi towarzyszyły.
Nie
sądziłam, że kiedykolwiek to przyznam, ale w tamtej chwili chyba
wolałabym, żeby mnie okłamał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz