Trzydzieści pięć.
Pragnienia
Była tam.
Czułam ją wyraźniej – lśniącą i pulsująco lekko, tuż na wyciągnięcie ręki.
Zaraz po tym ją zobaczyłam, co było najdziwniejszym i jednocześnie
najcudowniejszych doświadczeniem, jakie w ostatnim czasie miało miejsce w mojej
egzystencji. Zbyt pochłonięta zmartwieniami, nie zwracałam uwagi na nic innego,
a jednak w tamtej chwili zachwyt na ułamek sekundy przysłonił
wszystko inne, a ja wręcz zachłysnęłam się nadmiarem mocy, która przecież
należała do mnie.
Tarcza
wydawała się emitować łagodną, posrebrzaną poświatę. Przypominała drugą skórę
albo mgiełkę, która otaczała moje ciało, dopasowując się do mojej sylwetki.
Nigdy wcześniej nie doświadczyłam czegoś podobnego, a jednak nie czułam
strachu. To było trochę tak, jakbym podświadomie od samego początku wiedziała,
że ona tam jest – i że należy do mnie. W tamtej chwili naprawdę ją
poczułam i to było o wiele intensywniejsze niż przebłyski, których
doświadczyłam, kiedy próbowałam zapanować nad zdolnościami pod okiem Eleazara.
Tym razem byłam w pełni świadoma swoich zdolności, swojej tarczy, a jedynym,
co musiałam zrobić, było wykorzystanie tego, czym dysponowałam i odpowiednie
wykorzystanie tych niezwykłych zdolności.
Czujesz
ją, prawda?, usłyszałam, ale tym razem głos Santiego brzmiał inaczej, jakby
rozbrzmiewając we wnętrzu mojej głowy.
To również
wydało mi się czymś naturalnym.
Tak,
odpowiedziałam bez wahania i wtedy dotarła do mnie jego satysfakcja, może
nawet duma. Teoretycznie nie obchodziło mnie to, co o mnie myślał, ale i tak
poczułam się mile połechtana tym, że mnie doceniał. Och... Siedzisz w mojej
głowie?, zapytałam, nagle skonsternowana i zaniepokojona tym, jak
łatwo przyszło mu przeniknąć przez otaczającą mnie osłonę.
Iluzja,
odparł spokojnie. Ale tak, teoretycznie siedzę w twojej głowie. Co
oczywiście nie znaczy, że mogę czytać ci w myślach. Sama mi je
udostępniasz.
Odetchnęłam
w duchu, bo ostatnim, czego potrzebowałam, był Santiego ze zdolnościami
mojego męża. Nawet Edward nie znał wszystkich moich myśli, więc tym bardziej
nie miałam ochoty na to, żeby udostępnić je komuś, kto w zasadzie
był mi obcy. Przywykłam do tego, że moja głowa należy wyłącznie do mnie, a jednak
mój własny ojciec jakimś cudem był w stanie obalić wszystko to, w co
do tej pory wierzyłam.
Takie myślenie
i powracające obawy skutecznie mnie rozproszyły, ale nie wróciłam do
rzeczywistości jakoś szczególnie gwałtownie. Bardzo powoli otworzyłam oczy,
wciąż lekko skonsternowana, ale przede wszystkim zaskoczona tym, co nadal
czułam. Już nie widziałam otaczającego mnie blasku mentalnej tarczy, ale byłam
jej świadoma, a przynajmniej tak mi się wydawało. Nie potrafiłam tego
opisać, ale to było trochę tak, jakby możliwość zobaczenia mojego własnego
mechanizmu obronnego, umożliwiła mi zapanowanie nad nim. W końcu zyskałam
to, czego potrzebowałam od samego początku: punkt podparcia. Nie byłam jeszcze
pewna, co takiego mi to daje, ale uznałam to za dobry znak.
Zatrzepotałam
powiekami, po czym bardzo powoli spojrzałam przed siebie. Czułam obecność
Santiego, ale nie od razu zamierzałam odwrócić się w jego stronę. Jak się
okazało, nawet nie musiałam tego robić, bo po dłuższej chwili milczenia wampir
podniósł się bezszelestnie i obszedłszy mnie, przykucnął tuż naprzeciwko,
żeby móc spojrzeć mi w oczy. Jego własne błyszczały intensywnie, a przy
tym sprawiały wrażenie niezwykle poważnych i w pełni skoncentrowanych na
mnie.
– Wkrótce
zrozumiesz – obiecał mi, jakimś cudem doskonale zdając sobie sprawę z tego,
co takiego czułam i co mnie dręczyło. – To przez cały czas było i jest
w tobie. Spróbuj to zaakceptować, a potem wykorzystać, tak jak
wykorzystujesz wzrok czy słuch.
– Cały czas
to akceptuję – zaprotestowałam, ale z jakiegoś powodu mój głos zabrzmiał
zdecydowanie bardziej niepewnie niż chciałam.
Santiego
uśmiechnął się z odrobiną cynizmu.
– Próbujesz
oszukać niewłaściwą osobę – stwierdził spokojnie, podnosząc się. Aż uniosłam
brwi ku górze, zaskoczona.
– To znaczy
ciebie?
Nawet się
nie obejrzał.
– Nie –
powiedział i zabrzmiało to niemal pogodnie. – Siebie.
Pokręciłam
z niedowierzaniem głową. A co to niby miało znaczyć?
Minęło
kilka minut, nim uświadomiłam sobie, że Santiego nie zamierza wrócić i najzwyczajniej
w świecie zostawił mnie w lesie. To zdekoncentrowało mnie jeszcze
bardziej, jednocześnie mnie drażniąc, co i wprawiając w konsternację.
Jak ja niby miałam rozumieć jego zachowanie? Najpierw na mnie naciskał,
zamierzając mnie uczyć, a już w następnej chwili jak gdyby nigdy nic
zostawiał mnie samą, na dodatek tak skołowaną, że sama nie byłam pewna, co
powinnam o jego zachowaniu myśleć. Gdzie był sens w jego
postępowaniu?
Teoretycznie
miałam okazję, żeby wrócić do domu, ale nie podjęłam decyzji o powrocie od
razu. Las był spokojny, poza tym cisza w końcu zaczęła mi się udzielać,
wpływając na mnie w niemal kojący sposób, a przecież właśnie tego
potrzebowałam. Do tej pory byłam przekonana, że wiem czego chcę i że to
właśnie chwila spokoju jest szczytem moich marzeń, ale cała ta sytuacja z Santiego
oraz chwila, którą spędziłam w samotności, dały mi do myślenia. Czułam się
rozbita i już sama nie byłam w stanie określić własnych emocji, może
pomijając wciąż odczuwaną gorycz i wszechogarniające zmęczenie. Słowa ojca
nie dawały mi spokoju, dręcząc mnie tym bardziej, że w głowie miałam
pustkę i nie byłam w stanie się nad nimi zastanowić.
Oszukuję
siebie? W pierwszym odruchu chciałam zaprzeczyć, ale kiedy się nad tym
zastanowiłam, musiałam zgodzić się z tym, że coś w tym jest. Nigdy
nie lubiłam przyznawać się do błędu, poza tym nadal czułam się poirytowana tym,
że to Santiego udzielał mi jakichkolwiek rad – na dodatek dobrych rad! – ale
moje własne sumienie nie dawało mi spokoju. Wątpliwości doszły do głosu i ostatecznie
zaczęłam się zadręczać również tym, jak potraktowałam Edwarda, chociaż do tej
pory próbowałam przekonywać samą siebie, iż nie zrobiłam niczego, co powinno
mnie teraz dręczyć. Do diabła, przecież to była również jego wina – a także
tego, że uparcie traktował mnie tak, jakbym nadal była kruchym,
niedoświadczonym człowiekiem. Co więcej, przez cały czas próbował obchodzić się
ze mną jak z jajkiem, a ja tego nie chciałam. Dlaczego miałam mieć do
siebie pretensje o to, że to mój mąż nie potrafił zrozumieć, że ja…?
Och, kogo
ja właściwie chciałam oszukać?
Szybko
odrzuciłam tę i jej podobne myśli, bo w pamięci zamajaczyła mi odpowiedź
Santiego. Sfrustrowana, biegiem ruszyłam w drogę powrotną, chociaż nawet
nie próbowałam się wysilać, stawiając na tempo, które spokojnie można by uznać
za ludzkie. Pęd miał w sobie coś kojącego, nawet jeśli daleko było mi do
poruszania w błyskawiczny, typowy dla nieśmiertelnej sposób. Chciałam
przeciągnąć konieczność powrotu w czasie i jednocześnie coś ciągnęło
mnie do jedynego miejsca, gdzie mogłam poczuć się bezpiecznie. Co prawda trudno
było mówić w tamtej chwili o domu – już przekonałam się, że znajome
mury nie są w stanie powstrzymać naszych wrogów – ale o samą obecność
osób, które nade wszystko kochałam. Fakt, że najpewniej na miejscu miałam
zastać Aro, Sulpicię i Marissę podsycał moją niechęć, ale tak naprawdę
niczego nie zmieniał. Ta trójka nie miała znaczenia, przynajmniej jeśli wziąć
pod uwagę uczucia jakimi darzyłam moją rodzinę. Jeśli nie Cullenowie, kto tak
naprawdę miał być w stanie zrozumieć to, co czułam i przymknąć oko na
momenty, kiedy zachowywałam się jak jakaś idiotka?
Zawahałam
się, kiedy w końcu znalazłam się przed domkiem. W milczeniu
spojrzałam na miejsce, które do tej pory stanowiło dla mnie coś intymnego, być
może dlatego, że po zachodzie słońca zawsze byliśmy tam tylko we trójkę –
Renesmee, Edward i ja. Coś ścisnęło mnie w gardle, kiedy
przypomniałam sobie, że ten wieczór będzie inny i to nie tylko dlatego, że
mieliśmy tak wielu nieproszonych gości. Oczywiście, kochałam swoją rodzinę, ale
domek był mały, a w tak licznym towarzystwie zaczynałam się czuć
klaustrofobicznie. Nade wszystko chciałam, żeby wszystko było tak, jak zawsze,
a więc wziąć Nessie w ramiona, bezpiecznie położyć ją do łóżeczka, a potem
znaleźć ukojenie w sypialni, tuż u boku Edwarda. Co prawda podczas
ciąży kłóciliśmy się często, ale odkąd mój mąż poszedł po rozum do głowy, nie
miałam mu niczego do zarzucenia – wręcz przeciwnie: nie miałam wątpliwości, że
robił wszystko, byleby wynagrodzić mnie i małej to, jak się zachowywał.
Tym bardziej nie byłam pewna, dlaczego potraktowałam go tak chłodno po powrocie
z lasu, ale czułam się tak bardzo rozbita… Martwiłam się, a troska,
którą okazywał mi z tego powodu, zaczynała być uciążliwa.
Podeszłam
bliżej, z opóźnieniem uświadamiając sobie, że w domu jest wręcz
zaskakująco spokojnie. W przypływie niepokoju ruszyłam w stronę
drzwi, a serce omal nie wyskoczyło mi z piersi, tak bardzo
zdenerwowana się czułam. Nigdy nie byłam jakoś szczególnie przewrażliwiona,
nawet kiedy mieliśmy uzasadnione powody, żeby obawiać się ataku ze strony
Volturi, ale po tym, co się wydarzyło, byłam gotowa na wszystko i najdrobniejsze
odstępstwo od normy wytrącało mnie z równowagi. To, że nikogo nie
wyczuwałam, bynajmniej mnie nie uspokajało, zwłaszcza, że kiedy wychodziłam,
wszyscy siedzieli w salonie i nikt nie wyglądał na chętnego
gdziekolwiek się ruszać.
Nie
musiałam sprawdzać w salonie, żeby wiedzieć, że nikogo tam nie zastanę. Od
razu pobiegłam na piętro, chociaż i tam nie wyczuwałam nikogo – ani
wampira, ani zmiennokształtnego. Coraz bardziej zaniepokojona, udałam się prosto
do sypialni, od razu kierując się w stronę łóżka i nawet nie
zawracając sobie głowy zapalaniem światła. W ciemnościach czułam się
lepiej, co było dość ironiczne, bo to właśnie mrok zwykle wzbudzał niepokój.
Jako dziecko również bałam się ciemności, ale przemiana w nieśmiertelną i wszystko
to, czego doświadczyłam w ciągu minionych miesięcy, skutecznie utwierdziły
mnie w przekonaniu, że są rzeczy o wiele bardziej niepokojące od
braku światła. Jako pół-wampir zresztą czułam się bardziej związana ze światem
nocy niż blaskiem dnia, chociaż nigdy wcześniej nawet nie zwracałam uwagi na
to, którą porę dnia preferuję.
Opadłam na
łóżko, układając się na plecach i wbijając wzrok w sufit. Nie czułam
się tak źle, żeby moja ludzka natura przeważyła i zmroczył mnie sen, ale i tak
zamknęłam oczy, wyczerpana przede wszystkim psychicznie. Powinnam była wstać i poszukać
kogokolwiek, kto wyjaśniłby mi, co się dzieje, ale jednocześnie głos zdrowego
rozsądku przekonywał mnie, że natychmiast zorientowałabym się, gdyby cokolwiek
było nie tak. Od mojego rozstania z Santiego nie minęło znów tak wiele
czasu, poza tym ostatni atak Volturi zakończył się pożarem, a w domku
wszystko było w jak najlepszym porządku – przynajmniej na pierwszy rzut
oka. Cokolwiek się wydarzyło…
Właściwie wyczułam
niż usłyszałam, że nie jestem sama. Instynktownie uniosłam powieki, po czym
poderwałam się do pozycji siedzącej, natychmiast zwracając się w stronę
drzwi balkonowych. Mimowolnie zadrżałam, kiedy chłodne, wieczorne powietrze
wdarło się do pokoju, wprawiając w ruch firanki i przenikając przez
ubranie, które miałam na sobie. W pierwszym odruchu napięłam mięśnie i przyczaiłam
się, gotowa do obrony, jednak po chwili rozpoznałam znajomy zapach i sylwetkę,
która zamajaczyła w pobliżu okna.
– Wszyscy
wyszli na polowanie i w… hm, ważnych sprawach – uświadomił mnie spokojnie
Edward. Zachowywał się tak, jakby nie wyczuł mojego wcześniejszego dystansu,
chociaż coś w wyrazie jego złocistych tęczówek wydało mi się niewłaściwe.
– Chcę
wiedzieć, co to za ważne sprawy? – zapytałam, decydując się na równie uprzejmy,
spokojny ton.
Jeszcze
kiedy mówiłam, rozluźniłam mięśnie i ponownie opadłam na materac. Kątem
oka obserwowałam męża, świadoma jego obecności tym bardziej, że podszedł bliżej
i teraz widziałam go w całej okazałości. Jeszcze godzinę wcześniej
pewnie warknęłabym na niego za to, że nie zamierzał rozwinąć tematu, ale teraz
sama nie byłam zainteresowana „ważnymi sprawami”, które rzekomo mieli
pozostali. Ulżyło mi, że nic złego ich nie spotkało, poza tym nie dało się
ukryć, że byłam zadowolona mając dom tylko dla siebie, przynajmniej tymczasowo.
–
Niekoniecznie – stwierdził Edward.
Zastygł w miejscu
i już tylko obserwował mnie, jakby sam nie był pewien czy powinien wyjść,
czy raczej nie będę miała nic przeciwko temu, żeby ze mną został.
Westchnęłam
w duchu, równie oszołomiona, co i… Hm, nawet nie potrafiłam opisać tego,
co czułam. Wiedziałam jedynie, że nieświadomie stworzyłam pomiędzy nami dystans
i że ta przepaść powiększała się z każdą kolejną sekundą. Nie chciałam
tego, a jednak zachowanie Edwarda utwierdziło mnie w przekonaniu, że
jednak robimy coś nie tak. Cokolwiek mówiłam, potrzebowałam go zwłaszcza teraz
i dopiero zaczynało to do mnie docierać.
Obrzuciłam
go przeciągłym spojrzeniem spod na wpół przymkniętych powiek. Poraziła mnie
maska, którą przybrał, a która uniemożliwiła mi określenie, jakie targają
nim emocje. Przygryzłam dolną wargę, nie po raz pierwszy wyklinając w myślach
to, że z jakiegokolwiek powodu zachowywał się tak względem mnie.
Ostrożność mnie nie dziwiła, ale na swój sposób raniła, chociaż sama to
zapoczątkowałam, naskakując na niego właściwie bez większego powodu… No,
dobrze. Wtedy miałam powody, a przynajmniej tak mi się wydawało, bo leżąc
na łóżku i obserwując go, nie byłam w stanie przypomnieć sobie
żadnego z argumentów, których wcześniej użyłam, żeby usprawiedliwić się
przed samą sobą.
Dotychczasowa
irytacja, zmęczenie i strach w jednej chwili zlały się w jedno,
wprawiając mnie w jakiś dziwny stan, którego nie rozumiałam i który
mnie zaskoczył. W ułamku sekundy dotarło do mnie, że nie chcę być dłużej
sama, że musze zrobić… cokolwiek. To diametralnie przeczyło temu, czego do tej
pory zdawałam się pragnąć, ale nie dbałam o to.
Wciąż pełna
sprzeczności, powoli usiadłam i podwinąwszy kolana pod brodę, spojrzałam
wprost w topazowe tęczówki Edwarda.
– Gniewasz
się na mnie? – wypaliłam, czym skutecznie wprawiłam go w konsternację.
Uniósł brwi
i spojrzał na mnie zaskoczony.
– A powinienem?
– mruknął i chociaż początkowo zabrzmiało to w ten przesadnie uprzejmy,
pozbawiony emocji sposób, już w następnej sekundzie zmaterializował się u mojego
boku. Usiadł na skraju materaca i wyciągnąwszy dłoń, musnął mój policzek,
spoglądając na mnie z mieszaniną troski i czułości. – Bello, jak bym
mógł…
– Ja bym
mogła – stwierdziłam, rozluźniając uścisk.
Jego oczy
pociemniały, chociaż nie byłam pewna czy w odpowiedzi na moje słowa, czy
to, że odsunęłam się nieznacznie, zwiększając dystans pomiędzy nami. W pierwszym
odruchu chciałam zrobić coś, żeby utwierdzić go w przekonaniu, że wcale
nie miałam tego na myśli i wszystko jest w porządku, ale przecież
powiedziałam dokładnie to, co od samego początku chciałam!
Och,
dlaczego to musiało być tak bardzo skomplikowane? Teoretycznie mówienie prawdy
powinno przychodzić mi z łatwością, ale teraz sama już nie byłam pewna co
jest właściwie, a co nie. Nie rozumiałam siebie, tak jak i nie
rozumiałam tego, co czułam, zupełnie jakby wraz ze zniknięciem Renesmee
odebrano jakąś istotną cząstkę mojej duszy bez której nie byłam w stanie
normalnie funkcjonować. Cokolwiek bym nie zrobiła, ostatecznie okazywało się,
że podjęta przeze mnie decyzja była niewłaściwa, a ja w równym
stopniu raniłam samą siebie, co i tych, których kochałam.
Spojrzałam
na Edwarda z wahaniem, nie mogąc zmusić się do tego, żeby spojrzeć mu w oczy.
Nie mogłabym patrzeć w jego pociemniałe ze zmartwienia tęczówki, świadoma
tego, że to ja jestem odpowiedzialna za jego nastrój. Nade wszystko pragnęłam
paść mu w ramiona, żeby naprawić to, co mniej lub bardziej świadomie
między nami popsułam, ale jednocześnie nie byłam w stanie się ruszyć.
Marzyłam, żeby – obojętny na moje zachowanie – znów spróbował się do mnie
przesunąć, żeby mnie dotknął, ale kolejne sekundy mijały, a my
siedzieliśmy w tych samych pozycjach. Czułam, że dystans pomiędzy nami
wzrasta i nagle naszła mnie niepokojąca myśl, że wkrótce okaże się na tyle
duży, że już nie będziemy w stanie go pokonać. Chciałam to zatrzymać, ale
nie miałam pojęcia jak; to była kolejna niewiadoma, jedna z wielu, czego
byłam boleśnie świadoma.
Łzy
zapiekły mnie pod powiekami, choć obiecałam sobie, że nie będę więcej płakać.
Sprzeczne ze sobą emocje powoli rozrywały mnie od środka, a jednak
siedziałam spokojnie. W moim wnętrzu rozpętała się prawdziwa burza, a jednak
jakimś cudem nadal pozostawałam w jednym kawałku zamiast tu i teraz
rozsypać się w drobny pył.
–
Przepraszam – usłyszałam i z opóźnieniem dotarło do mnie, że to ja
wypowiedziałam to jedno słowo.
Poczułam na
sobie intensywne spojrzenie złocistych tęczówek – ostrożną mieszankę
powątpienia, ale i nadziei. W tamtej chwili całą sobą pragnęłam
przeniknąć myśli mojego męża, żeby zrozumieć, co takiego powinnam zrobić i co
on sądził o całej sytuacji. Miałam dość milczenia i tego, co było
pomiędzy nami z mojej winy, ale jednocześnie w głowie miałam
kompletną pustkę i sama nie wiedziałam, jak powinnam postąpić dalej, jak
to naprawić i…
Nie jestem
pewna, kiedy w końcu zmusiłam swoje ciało do współpracy i przesunęłam
się w stronę Edwarda. Wyczułam, że zesztywniał, kiedy nasze ciała przypadkiem
otarły się o siebie, ale – w przeciwieństwie
do mnie, czego również byłam świadoma – nie próbował się odsuwać albo
jakkolwiek wzbraniać przed moim dotykiem. Zachęcona i zarazem jeszcze
bardziej rozbita emocjonalnie, wyciągnęłam obie dłonie przed siebie, lekko
muskając palcami jego osłonięty tors. W tamtej chwili jakby coś we mnie
pękło, a ja dałam upust wszystkim swoim emocjom, przekształcając je w coś
nowego, czego nie byłam w stanie opanować. Pożądanie nie znało ograniczeń,
nie rozgraniczało się na uczucia dobre i złe. Ten ogień po prostu istniał,
przysłaniając wszystko inne i czyniąc całą sytuację znacznie prostszą,
chociaż nie sądziłam, że jeszcze kiedykolwiek poczuję się tak, jakbym miała nad
czymkolwiek kontrolę.
Spróbowałam
przesunąć się bliżej i w efekcie właściwie wpadłam mojemu mężowi w ramiona.
W pierwszej chwili zesztywniał, zaskoczony, ale po chwili poddał mi się i oboje
wylądowaliśmy na materacu. Policzkiem musnęłam jego tors, lądując na Edwardzie
całym ciałem, po czym błyskawicznie poderwałam się do pozycji siedzącej.
Usiadłam na nim okrakiem, żeby w następnej sekundzie nachylić się nad nim.
Moje włosy musnęły jego twarz, zachęcając mnie do tego, żebym ułożyła dłonie na
jego policzkach. W końcu nasze oczy spotkały się ze sobą, a mnie
poraziła intensywność jego spojrzenia oraz sprzeczność zawartych w nim
emocji. Jakkolwiek starał się to przede mną ukryć, mój mąż czuł się w równym
stopniu rozbity co i ja, i ta świadomość w jakiś niezrozumiały
sposób podniosła mnie na duchu.
Oboje cierpieliśmy.
To był nasz wspólny ból, który w równym stopniu pragnęliśmy zaspokoić.
Niczym w transie
nachyliłam się, po czym – wciąż patrząc mu w oczy – ostrożnie musnęłam
jego wargi swoimi. Chociaż pocałunek był krótki i niewinny, poczułam się
tak, jakby poraził mnie prąd. Fala ciepła przenikła całe moje ciało,
przechodząc wzdłuż kręgosłupa i sprawiając, że poczułam się jeszcze
bardziej pewna tego, co tak naprawdę chciałabym zrobić. Jakaś część mnie
wiedziała, że chwila zapomnienia nie rozwiąże wszystkiego, ale mimo wszystko…
Poza tym
potrzebowałam go. Mogłam udawać, że jest inaczej i wyżywać się na
wszystkich w koło, ale to nie zmieniło faktu, że go kochałam.
– Przepraszam
– powtórzyłam, tym razem świadomie, chociaż mój głos i tak okazał się
dziwnie łamliwy, a przy tym niewiele głośniejszy od szeptu.
Jeszcze
kiedy mówiłam, raz jeszcze nachyliłam się, żeby go pocałować. Jego ramiona bez
ostrzeżenia owinęły się wokół mnie, stanowczo przyciągając mnie do siebie.
Trudno było
ustalić, które z nas pierwsze zdecydowało się na pocałunek. Tym razem w pieszczocie
nie było niczego niewinnego; to był gwałtowny, pełen tęsknoty i emocji
pocałunek od którego zawirowało mi w głowie, i który w niczym
nie przypominał pieszczot, którymi wcześniej się obdarzaliśmy.
To było coś
innego. I chociaż nie wiedziałam, gdzie nas zaprowadzi, nade wszystko
pragnęłam się temu poddać.
Ach, pojawił się rozdział ^^ Pochłonęłam go całego w kilka minut, podczas zastępstwa. No i bardzo mi się rozdział spodobał.
OdpowiedzUsuńW bardzo ciekawy sposób opisałaś to, co czuła Bella kiedy wyczuła tą tarczę. No i udało się jej, powiedzmy, udostępnić komuś swoje myśli, w tym wypadku Santiego'wi.
Ale zastanawiam mnie to, dlaczego on zostawił ją samą w lesie. Jakieś powody miał ku temy, prawda? No na pewno. Ale jakie, to nie wiem.
No i ta sytuacja, która wydarzyła się w domku... Nie dziwię się, że Bella w końcu pękła i potrzebowała bliższego kontaktu z Edwardem. Te wszystkie wydarzenia odciskają na niej coraz mocniejsze piętno i ona sobie z tym nie radzi po prostu. W końcu porwanie dziecka dla każdej matki jest przytłaczające. To chyba najgorsza rzeczy, oprócz śmierci dziecka, dla matki. Że nie może przytulić tego dziecka, zobaczyć, jak się uśmiecha, uczy nowych rzeczy... Wiesz, o co mi chodzi, prawda? No i Bella szukała tej bliskości z mężem, bo chciała poczuć, że jednak nie wszystko wywróciło się do góry nogami, że jednak coś jest tak jak dawniej. Że są rzeczy, które są takie jak dawniej. A Edward jest nadal z nią no i jakoś stara się jej pomóc, chociaż jego zachowanie jeszcze bardziej ją frustruje niż pomaga. Ale nic dziwnego- w końcu dla Edwarda Bella już chyba zawsze będzie kruchym człowiekiem... W końcu jak kiedyś mi wspomniałaś, wampirzy rzadko kiedy się zmieniają, a Edward już chyba nigdy się nie zmieni... Zawsze będzie przewrażliwiony na punkcie Belli i Renesmee...
I także Edward też potrzebował tej bliskości z Bellą, skoro tak a nie inaczej zareagował na jej gesty. Z jednej strony jest w końcu mężczyzną, ale no on też to wszystko przeżywa...
Dobrze, to ja lecę. Zostawię tylko komentarz na Zagubionych i lecę uczyć się na WOS oraz matmę.
Pozdrawiam,
lilka24
Hejka kochana:) Rozdział jak zawsze mega wspaniały:) Nic dodac nic ująć:) Rewelacja:)Ciekawa jestem czy nie będzie po tym numerku małej niespodzianki w postaci dzidziusia:)???? Było by ciekawie ;p Z utesknieniem czekam na kolejne:) Pozdrawiam i życzę weny :)
OdpowiedzUsuń