piątek, 20 września 2013

Dziewięć

Dziewięć.
Bez słów

Kolejne dni wydawały się wlec w nieskończoność, chociaż doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że to jedynie moje wrażenie. Ciężko było mi przyzwyczaić się do nowego stanu rzeczy i tego, że już nie miałam przy sobie Edwarda. Momentami czułam się tak, jakbym wciąż śniła jakiś pokręcony sen z którego w każdej chwili mogłam się obudzić. Nie chodziło o to, że zmieniłam zdanie odnoście ciąży i żałowałam swojej decyzji. Nie – ja chciałam obudzić się i odkryć, że wszystko jest w jak największym porządku, a mój mąż wspiera mnie całym sobą. Chciałam cieszyć się każdym kolejnym dniem i optymistycznie patrzeć w przyszłość, powoli odliczając kolejne dni, które dzieliły mnie od tego najważniejszego dnia. Nie miałam mieć całych dziewięciu miesięcy na przyzwyczajenie się do myśli o tym, że jestem w ciąży; przekonałam się o tym już kilka dni po szokującym odkryciu i kłótni z Edwardem, mogąc obserwować jak szybko moja mała iskierka się we mnie rozwijała.
Mniej więcej tydzień później, mój brzuch był już wyraźnie widoczny i przypominał coś na kształt piłki plażowej. Emmett śmiał się ze mnie, czasami rzucając jakieś złośliwe komentarze na temat wielorybów i tym podobnych waleni, ja jednak nie potrafiłam się na niego denerwować. Za każdym razem śmiałam się wraz z innymi, co ostatecznie zniechęciło mojego przybranego brata do dalszych prób zdenerwowania mnie. Oczywiście mogło mieć to jakiś związek z Rosalie, która warczała na niego za każdym razem, kiedy nawet nieświadomie mówił coś, co mogło wytrącić mnie z równowagi, ale nie mogłam mieć pewności. Starałam się zresztą lekko podchodzić do życia, żeby nie ryzykować życia mojego dziecka. Nerwy zdecydowanie nie były wskazane w moim stanie wskazane i może właśnie dlatego tak łatwo przychodziło mi zachowanie spokoju. Byłam gotowa zrobić wszystko, byleby zapewnić maleństwu bezpieczeństwo, nawet własnym kosztem, dlatego panowanie nad emocjami nie było jakimś specjalnie wymagającym zadaniem. Gorzej było znieść momenty, kiedy moje myśli i wspomnienia zwracały się przeciwko mnie, a ja wspominałam spędzone z Edwardem chwile, również te przykre, kiedy rozmawialiśmy po raz ostatni. Od tamtego momentu bywał w domu tak sporadycznie, że prawie go nie widywałam i to nie tylko dlatego, że dla bezpieczeństwa i psychicznego komfortu nasz oboje, sama wolałam się trzymać z daleka. Nie chciałam sprawiać mu bólu, zmuszając do przebywania przy mnie, zwłaszcza odkąd ciąża stała się wyraźniejsza, a objawy bardziej powszechne.
Najbardziej irytujące było to, że naprawdę nie miałam wrażenia, żeby coś ze mną było nie tak. Początkowa gorączka ustąpiła szybko, pozostawiając ogólne zmęczenie, ale do tego byłam w stanie przywyknąć. Nawet i bez uwag Carlisle’a wiedziałam, że powinnam dużo odpoczywać i dostarczać sobie dużo krwi. Wiedziałam, że doktor nie był zachwycony tym, że z tego powodu musiałam zrezygnować z „wegetarianizmu”, ale oczywiście nie robił mi z tego powodu żadnych wymówek. Wręcz przeciwnie – już następnego dnia po stwierdzeniu, co mi dolega, zaczął pilnować, żeby w domu nie zabrakło woreczków z jakże ważną dla mnie w tym okresie osoką. Przyjęłam to z ulgą, bo picie krwi ze szpitalnych zasobów było najlepszą alternatywą w obecnej sytuacji. Oczywiście, być może powinnam mieć wyrzuty sumienia, że marnuję coś, co mogło kiedyś uratować jakiemuś człowiekowi życie, ale z drugiej strony, czyż to nie było lepsze od polowań do których i tak nie byłabym zdolna? Nikt przecież nie ucierpiał z powodu tego, że wykorzystywaliśmy bank krwi, dlatego mogłam cieszyć się czystym sumieniem; jasne, że dla dobra dziecka byłabym w stanie nawet kogoś zabić, ale byłam wdzięczna losowi, że nie wystawiał mnie aż na taką próbę.
Większość czasu spędzałam w domu Cullenów, śpiąc albo przesiadując z rodziną w salonie. Mimo zapewnień, że nie ma takiej potrzeby, Carlisle zdecydował się wziąć urlop, żeby mieć na mnie oko, co naturalnie ucieszyło Esme, która nareszcie częściej mogła cieszyć się obecnością swojego męża. Ja również chłonęłam bliskość całej mojej rodziny, zachwycając się tymi wszystkimi momentami, kiedy mogliśmy ze sobą przebywać. Brakowało mi takich momentów, poza tym przyjemnie było wiedzieć, że wszyscy naprawdę akceptują moją ciążę. Co prawda nie było to w stanie zapełnić pustki spowodowanej nieobecnością Edwarda, ale przynajmniej miałam poczucie, że wszystko naprawdę jest w porządku. Potrzebowałam tego, chociaż wcześniej nie zdawałam sobie sprawy, że tak jest. Cullenowie i reszta moich bliskich, byli niczym respirator, który podtrzymywał mnie przy życiu, podczas gdy najważniejsza osoba w mojej egzystencji mnie zostawiła. Cierpiałam z tego powodu, ale coraz łatwiej było mi jakoś sobie z tym radzić, nawet jeśli momentami było to więcej niż trudne.
Z drugiej strony, moja ciąża nie tylko dzieliła, ale również była w stanie jeszcze bardziej zacieśnić moje relacje z biologicznymi rodzicami. Prócz Rosalie, która nareszcie zdołała się do mnie przekonać, blisko byłam właśnie z Mary, która bez trudu była w stanie mnie zrozumieć. Moja mama wiedziała przez co przechodzę, chociaż jako pół-wampirzyca przechodziłam wszystko inaczej niż ona. Cały czas była przy mnie i wspierała mnie, kiedy chwilami męczyły mnie mdłości albo gdy zdarzały mi się chwile zwątpienia w to, czy w ogóle będę w stanie odnaleźć się w roli matki. Ta perspektywa mnie przerażała, Mary jednak zapewniła mnie, że kiedy dziecko już pojawi się na świecie, sama będę najlepiej wiedzieć, co powinnam zrobić.
- Bello, spójrz – mówiła za każdym razem, patrząc mi w oczy i uśmiechając się łagodnie. – Już teraz wiesz, co jest dla niej najlepsze. Kiedy się urodzi, będzie dokładnie tak samo. Nie pozwolisz jej skrzywdzić, podobnie zresztą jak my wszyscy. Poza tym dobrze wiesz, że jestem tutaj i pomogę ci, jeśli tylko będziesz tego potrzebowała.
Słuchając tego, po prostu nie było możliwości, żebym jej nie uwierzyła. Widziałam jak bardzo się stała i czułam, że żałuje, iż wcześniej dla dobra mojego i Izadory musiała nas zostawić, wraz z Santiego pozwalając, żebyśmy uwierzyli w to, że oboje są martwi. Wcześniej miałam do niej o to żal, którego nawet z upływem czasu nie byłam w stanie się wyzbyć, teraz jednak nareszcie zaczynałam rozumieć, co takiego przechodziła, kiedy bała się, czy mnie i Izadory nie spotka w życiu coś złego. Chciała nas chronić do tego stopnia, że zgodziła się nawet nas opuścić, byleby tylko zapewnić nam bezpieczeństwo. Jak mogłabym wciąż się za to gniewać, skoro teraz sama mogłam się przekonać, jak wielka jest miłość matki do dziecka?
Wraz z upływem czasu i zbliżającym się porodem, zaczęłam skupiać się na innych kwestiach, między innymi przygotowaniem wszystkiego, żeby przywitać moją córeczkę na świecie. Wciąż nie miałam pewności, jakiej płci będzie dziecko, ale przywykłam już domyśli, że to będzie dziewczynka. Carlisle proponował mi, że podczas kolejnego USG będziemy mogli to sprawić, bo płód był już wystarczająco duży, ale stanowczo mu odmówiłam, prosząc żeby zachował to w tajemnicy. Chciałam mieć niespodziankę i przy okazji przekonać się, czy moje przeczucia były słuszne. Być może to były ryzykowne, bo wszystko szykowałam pod kątem pojawienia się córeczki, poza tym wszystkim szybko się mój entuzjazm udzielił, ale nie zamierzałam się tym przejmować. Nie ważna zresztą była płeć, jeśli tylko maleństwo miało być zdrowe.
Alice przyjęła z radością moją prośbę o to, żeby pomogła mi skompletować ubranka i inne rzeczy dla nienarodzonego jeszcze dziecka. Czułam, że jestem jej to winna po tym, jak Izadorze pozwoliłam zaprojektować i uszyć moją suknię ślubną, moja siostra zresztą nie miała nic przeciwko temu. Carlisle miał pewne wątpliwości przed tym, czy powinnam gdziekolwiek wychodzi, ale nie był w stanie sprzeciwić się Alice, kiedy ta zaczęła go prosić i przekonywać na wszystkie możliwe sposoby. Ostatecznie jak zwykle stanęło na tym, czego oczekiwała ta mała chochlica i wraz z Rosalie wybrałyśmy się do miasta na niewielkie zakupy, bo nawet Alice musiała wziąć pod uwagę to, że nie jestem w stanie wziąć udziału w wielogodzinnym maratonie po sklepach, który zawsze sobie urządzała. Mimo tego i tak wróciłyśmy do domu z bagażnikiem wypełnionym najróżniejszymi kolorowymi pakunkami, w których znajdowały się dziesiątki ubranek na różne etapy rozwoju, bo moja siostra uparcie twierdziła, że jeszcze będę jej za tę zapobiegliwość wdzięczna. Prawdopodobnie miała rację, bo jeśli dziecko faktycznie miało być pół-wampirem, przez najbliższych kilka lat miał być równie przyśpieszony, co sama ciąża, postanowiłam jej jednak tego nie mówić. Lepiej było zachować ostrożność, zwłaszcza w przypadku Alice, która miała dziesiątki szalonych pomysłów na minutę i w każdej chwili mogła wykorzystać moje słowa przeciwko mnie, żeby przekonać mnie do czegoś na co nie miałam ochotę. To właśnie był jej urok, któremu żadne z nas nie potrafiło się oprzeć, co partnerka Jaspera namiętnie wykorzystywała.
Okazja do znalezienia jej jakiegoś pożytecznego zajęcia, pojawiła się sama, kiedy wpadłam na pomysł zagospodarowania jedynego pustego pokoiku w domku, który dostaliśmy z Edwardem. To zabawne, że wcześniej o tym nie pomyślałam, ale teraz oczywiste było, że konieczne było urządzenie kącika dla dziecka. Poprosiłam o pomoc Esme i Alice, bo obie miały smykałkę do urządzania pomieszczeń, poza tym czerpały z tego dziką przyjemność. Izadora też wtrąciła co nieco, chociaż jej rola sprowadzała się przede wszystkim do tego, że bez trudu przekonała Olivera do tego, żeby zajął się bardziej praktyczną stroną tego zadania. Byłam im za to niezmiernie wdzięczna, poza tym uwielbiałam obserwować siostrę i przyjaciela w momentach, kiedy pracowali razem, cały czas się przy tym przekomarzając.
Malowanie okazało się wyzwaniem większym, niż mogłam się spodziewać. Siedziałam w fotelu, który specjalnie dla mnie przyniósł Emmett, przeglądając ubranka i segregując je zależnie od rozmiaru i pory roku, a Oliver i Izadora z założenia skupiali się na malowaniu, chociaż to sprowadzało się przede wszystkim do śmiania się, szturchania i chlapania farbą. Zachowywali się jak dzieci i to było fantastyczne, chociaż jednocześnie robiło mi się przykro za każdym razem, kiedy widziałam, jak członkowie mojej rodziny okazują sobie czułość. Ja nie mogłam się z tego cieszyć, starałam się jednak nie okazywać przygnębienia, bo nie chciałam, by wszyscy powstrzymywali się od okazywania sobie uczuć za każdym razem, kiedy ja byłam w pobliżu. Robiłam dobrą minę do złej gry, za wszelką cenę starając się uwierzyć, że prędzej czy później jeszcze wszystko się ułoży, a relacje moje i Edwarda nareszcie wrócą do normy. Coraz łatwiej było mi uwierzyć, że poród przebiegnie bez żadnych komplikacji, a po pojawieniu się dziecka, mój mąż nie będzie miał już więcej argumentów, żeby trzymać się z daleka ode mnie i drżeć o moje życie. Co prawda nie zamierzałam tak po prostu mu tego wszystkiego darować, ale byłam już tak stęskniona jego dotyku i bliskości, że nie zamierzałam mieć do niego urazu przez długi okres czasu. Przecież i jego postępowanie rozumiałam, nawet jeśli nie zgadzałam się z argumentami, które mi podsuwał.
No i jak mogłabym ją skrzywdzić?
- Renesmee – powiedziałam nagle, zupełnie nieświadoma tego, że odzywam się na głos. Pomysł sam pojawił się w mojej głowie i sprawił, że na moment przerwałam dotychczasowe zajęcie, a na moich ustach pojawił się szeroki uśmiech.
Oliver odwrócił się w moją stronę, spoglądając na mnie pytająco. Siedząca na jego ramionach Izadora pisnęła i objęła go za szyję, żeby utrzymać równowagę, po czym z gracją zeskoczyła na ziemię.
- Że co proszę? – zapytała, zdejmując gumkę i rozplątując związane do tej pory w kok włosy. Obecnie preferowała kasztanowe kosmyki, które sięgały jej do połowy ramion. Oczy lśniły jasnym błękitem, co jedynie dodawało jej uroku.
- Tak sobie myślałam… - Wzruszyłam ramionami. – No wiecie, nie chcę cały czas myśleć o niej jak o „dziecku” – usprawiedliwiłam się, uśmiechając przy tym niepewnie. – Pomyślałam sobie, że skoro odzyskałam rodziców, mogę jakoś podziękować tym, którzy byli nimi dla mnie do tej pory. Stąd Renesmee, o ile nie jest zbyt dziwaczne.
- Ależ przecież je… - zaczął Oliver, urwał jednak, bo Dora z całej siły zdzieliła go w ramię. Chociaż nie mógł odczuwać bólu, potarł rękę i rzucił jej urażone spojrzenie. – Hej, ale po co ta agresja? Mówiłem właśnie, że jest idealne i bardzo, ale to bardzo mi się podoba – mruknął, wznosząc oczy ku górze.
Izadora uśmiechnęła się słodko i mruknęła do mnie porozumiewawczo. Rzuciłam jej wdzięczne spojrzenie, jednocześnie czule głaskając wzdęty ciążą brzuch i rozkoszując się każdym, nawet najbardziej subtelnym ruchem mojego maleństwa. A więc Renesmee. Podobało mi się, poza tym było równie niezwykłe, co i moja córeczka, dlatego zakładałam, że pasuje idealnie. Nie brałam nawet pod uwagę tego, że Edward mógłby mieć inne zdanie, poza tym wątpiłam, żeby był jakkolwiek zainteresowany tym, jakie imię będzie nosił ktoś, kto w tym momencie był dla niego po prostu „małym mordercą”.
- Cudownie. Więc Renesmee. – Izadora w porę wyrwała mnie z zamyślenia. – A na drugie Carlie, mylę się? – dodała, uśmiechając się promiennie.
- Szczerze powiedziawszy, brałam pod uwagę Corin – wyznałam, uśmiechając się blado – ale to też mi się podoba.
Dora uśmiechnęła się i okręciła się wokół własnej osi, wykonując jakąś swoją wersję radosnego tańca. Wciąż trzymała w ręce umoczony w błękitnej farbie pędzel i przypadkiem (albo celowo) ochlapała stojącego u jej boku Olivera. Chłopak skrzywił się, tym bardziej, że barwnik wylądował na jego twarzy i we włosach; jego wciąż krwiste tęczówki, mające w sobie kilka domieszek złota, zabłysły niebezpiecznie, kiedy odwrócił się w stronę Izadory, dosłownie taksując ją wzrokiem.
- Sądzę, że właśnie wpakowałaś się w poważne kłopoty – stwierdził cicho, po czym rzucił się w jej kierunku.
Izadora pisnęła i rzuciła się do ucieczki, krążąc między wiaderkami farby, drabiną i wszystkim, co zostało zgromadzone w pokoju na czas remontu. Roześmiałam się radośnie, obserwując jak krążą po całym pokoju, chlapiąc się farbą, nawet kosztem pomalowanych wcześniej ścian i koniecznością większego sprzątania na koniec pracy. Dla pewności zwinęłam się w fotelu, chwytając rozścieloną na podłodze gazetę, żeby móc bronić się nią jak tarczą, zwłaszcza kiedy nieśmiertelni śmignęli tuż obok mnie.
Oliver przestał się wygłupiać i wykorzystując wciąż znaczną siłę nowonarodzonego, dopadł do Izadory i położył jej obie dłonie na biodrach. Zaraz po tym stanowczo przyciągnął ją do siebie i – co byłoby nie do pomyślenia, jednak przywykłam już do tego, że jeśli chodzi o Dorę, nawet pragnienie nie jest w stanie Olli’ego zniechęcić – musnął wargami jej odsłoniętą szyję, pokrywając jej skórę dziesiątkami czułych pocałunków.
- Hej, puść! – zaoponowała, po czym roześmiała się w niebogłosy, kiedy porwał ją na ręce i bezceremonialnie przerzucił sobie przez ramię. Sapnęła, kiedy jej żebra uderzyły o jego marmurową skórę, ale zaraz zaczęła ponownie chichotać. – Oliverze Collins! – wydarła się, ten jednak nie wyglądał na chętnego, żeby ją puścić.
- Cullen – poprawił z uśmiechem. – Wiesz dobrze, że już dawno chciałem się pozbyć ludzkiego nazwiska. Źle mi się kojarzy – przypomniał, ale w jego głosie nie wyczułam smutku. Przemiana zamazała większość wspomnień, dzięki czemu łatwiej było mu zapomnieć o tym, jak skrzywdziła go matka.
Izadora mruknęła coś w odpowiedzi i znowu zaczęła się wyrywać. Rozbawiona, spróbowałam na powrót skupić się na swoim dotychczasowym zajęciu, nie mogłam jednak się na tym skupić. Wciąż mając dziwne przeczucia, uniosłam głowę i machinalnie spojrzałam w stronę drzwi – chwilę po tym zamarłam, bo zdecydowanie nie to spodziewałam się w tamtym miejscu zobaczyć; serce zabiło mi mocniej i sama już nie byłam pewna czy powinnam się cieszyć, czy może zacząć niepokoić.
Edward stał w progu, opierając się o framugę i obserwując mnie w milczeniu. Nasze spojrzenia się spotkały, a ja momentalnie pomyślałam, że musiał stać tam już od jakiegoś czasu, tylko po prostu się nie zorientowałam. Mogłam tylko zgadywać, ale zastanawiałam się, czy słyszał całą naszą rozmowę, łącznie z tą częścią na temat imion. Jeśli tak, nie byłam pewna czy chcę wiedzieć, co takiego na ten temat myślał.
- Renesmee to bardzo ciekawe imię – odezwał się znienacka, spuszczając wzrok. – To tak, żebyś nie miała wątpliwości. Masz rację, że jest niezwykłe.
Sztywno kiwnęłam głową i spróbowałam wysilić się na blady uśmiech, ale nie byłam pewna, czy mi to wyszło. Śmiechy Izadory i Olivera natychmiast ucichły, kiedy zauważyli mojego męża, zaraz też oboje się ewakuowali pod jakimś byle pretekstem. Zostaliśmy z Edwardem sami i chociaż wcześniej oddałabym wszystko, byleby do tego doszło, teraz nie wiedziałam gdzie oczy podziać. Z braku lepszych pomysłów, zaczęłam obracać i miąć w palcach materiał jednej z bluzeczek, którą kupiłyśmy z Alice dla Renesmee, nawet to jednak nie było w stanie zająć moich myśli w stopniu wystarczającym, bym zapomniała o obserwującym mnie wampirze.
Cisza. Wcześniej milczenie było dla nas czymś naturalnym i przyjemny, teraz jednak miałam wrażenie, że za chwilę zwariuję, jeśli ktoś zaraz nie wyda z siebie jakiegokolwiek dźwięku. Sama miałam ochotę krzyczeć, dusiłam to w sobie jednak, bojąc się wydać z siebie chociaż najcichsze słowo. Miałam wrażenie, że wtedy wydarzy się coś strasznego, ale jednocześnie nie byłam w stanie dłużej znosić przeciągającego się milczenia.
- Dziękuję – odezwałam się w końcu. W zasadzie miałam wrażenie, że tylko poruszyłam ustami, nie wydając z siebie dźwięku, Edward jednak skinął mi głową. – Potrzebujesz czegoś może? – zapytałam, spoglądając na niego pytająco.
- Nie cieszysz się, że mnie widzisz. – To było stwierdzenie. Nie odpowiedziałam, nie chcąc go zranić. – Ja wciąż… - Odwrócił wzrok od mojego brzucha. – Po prostu byłem w pobliżu i wydawało mi się, że mnie wołałaś – wyznał w końcu, decydując się spojrzeć mi w oczy.
Jego spojrzenie mnie poraziło i potrzebowałam dłuższej chwili, żeby zebrać myśli i być w stanie odwrócić wzrok. Tak bardzo chciałam wstać i rzucić mu się w ramiona, ale przecież nie mogłam tego zrobić. Nie, póki sytuacja między nami prezentowała się w tak napięty sposób, a ja byłam świadoma tego, że Edward może mnie odtrącić, nie mogąc znieść tego, że byłam w ciąży. To powoli zabijało mnie od środka.
- Nie. Ja na pewno cię nie wołałam – mruknęłam cicho, wbijając wzrok w ziemię. Wypowiadanie kolejnych słów przychodziło mi z trudem.
- Ach, tak… - Kiedy uniosłam wzrok, przekonałam się, że Edward cierpi. Zapanował nad sobą natychmiast, kiedy tylko zorientował się, że na niego patrzę, po czym bez słowa odwrócił się, żeby odejść. – Słucham cię? – zapytał nagle, ponownie odwracając się w moją stronę; jego złociste tęczówki lśniły.
Uniosłam brwi, nie rozumiejąc o co mi chodzi. Musiał wyczytać to z mojej twarzy, bo zamarł, tępo wpatrując się w mój zaokrąglony brzuch. Wyglądał jakby nasłuchiwał, poza tym nagle zaczął przypominać mi pozbawiony jakichkolwiek uczuć posąg, co dodatkowo zaczęło mnie martwić. Kiedy się tak zachowywał, czułam się nieswojo.
- Edwardzie? – zapytałam cicho. – Czy wszystko w porządku? – zaryzykowałam, wahając się przed natychmiastowym wstaniem i podejściem do niego.
- Nie… - Pokręcił głową. Chociaż wydawało się to niemożliwe, miałam wrażenie, że jest jeszcze bardziej blady niż zwykle. – Nie, to niemożliwe… Skoro to nie ty… Nie!
Nagle cofnął się o krok, jakby słyszał coś, czego ja nie byłam w stanie. Potrzebowałam dłuższej chwili, żeby skojarzyć fakty, ale nawet kiedy dotarło do mnie, co się dzieje, nie byłam w stanie uwierzyć.
- Dobry Boże, czy ty słyszysz…? – Położyłam dłoń na brzuchu w znaczącym geście. W zasadzie nie potrzebowałam jego odpowiedzi, żeby zrozumieć.
- Ona… To… - Zacisnął powieki i zamarł. Wyglądało to tak, jakby walczył z samym sobą i ta konfrontacja sprawiała mu potworne cierpienie. – Nie powinna mnie kochać. Ciebie tak, ale mnie nie powinna…
Otworzyłam usta, żeby zapytać o czym mówi, szybko jednak przekonałam się, że to strata czasu. Edward odwrócił się i w pośpiechu wypadł z pokoju, jakby ktoś go gonił. Cierpienie i poczucie winy, które wtedy odczuwał, było dla mnie prawie namacalne.

3 komentarze:

  1. Dziewczyno, czy Ty sobie zdajesz sprawę z tego, jaki masz talent!? Twoje opowiadania są przecudowne! Rozdział powala na kolana! Bardzo mi się podobał- scena z Olivier'em i Dorą była przecudowna!!!! A później nasz buntownik! Super to opisałaś!!! Czekam na więcej!
    Dużo, dużo weny, żeby powstał kolejny piękny rozdział (chociaż wiem, że i tak taki będzie)!
    Pozdrawiam :)
    Eriss

    OdpowiedzUsuń
  2. Rozdział po prostu mnie powalił. Dałaś mi to czego pragnęłam,a więc cała skaczę z radość bo wreszcie sie układa:) Rozdział bomba:) Wielkie dzięki za wspaniały rozdział!!!!!!!!!!!!!! Czekam już na kolejny:)
    pozdrawiam serdecznie i życzę dużo weny:)
    ściskam

    OdpowiedzUsuń
  3. Zgadzam się z Eriss :)
    Ten rozdział byś piękny. Cieszę się, że Bella już nie ma wątpliwości do tego co robi, przede wszystkim liczy się dobro dziecka :) Ale ja i tak sądzę, że to będzie chłopczyk. Byłoby super, bo Edward wychowałby sobie młodego dżentelmena. A co do niego...to rzeczywiście trudny temat. Ale mimo wszystko nie powinien odchodzić od Belli. To ich wspólny kłopot, bo razem go stworzyli i są za niego odpowiedzialni. Poza tym, ono rośnie w jej brzuchu i to ona ma prawo panikować. Dobrze, że Edward jednak ma jeszcze trochę oleju w głowie, mam nadzieję, że będzie wspierał swoją żonę podczas tych ostatnich chwil ciąży. :) Pozdrawiam i życzę dużo weny, czekam na nową notkę :)

    OdpowiedzUsuń



After We Fall
stories by Nessa