Dziewięć.
Bez słów
Kolejne dni
wydawały się wlec w nieskończoność, chociaż doskonale zdawałam sobie sprawę z
tego, że to jedynie moje wrażenie. Ciężko było mi przyzwyczaić się do nowego
stanu rzeczy i tego, że już nie miałam przy sobie Edwarda. Momentami czułam się
tak, jakbym wciąż śniła jakiś pokręcony sen z którego w każdej chwili mogłam
się obudzić. Nie chodziło o to, że zmieniłam zdanie odnoście ciąży i żałowałam
swojej decyzji. Nie – ja chciałam obudzić się i odkryć, że wszystko jest w jak
największym porządku, a mój mąż wspiera mnie całym sobą. Chciałam cieszyć się
każdym kolejnym dniem i optymistycznie patrzeć w przyszłość, powoli odliczając
kolejne dni, które dzieliły mnie od tego najważniejszego dnia. Nie miałam mieć
całych dziewięciu miesięcy na przyzwyczajenie się do myśli o tym, że jestem w
ciąży; przekonałam się o tym już kilka dni po szokującym odkryciu i kłótni z
Edwardem, mogąc obserwować jak szybko moja mała iskierka się we mnie rozwijała.
Mniej
więcej tydzień później, mój brzuch był już wyraźnie widoczny i przypominał coś
na kształt piłki plażowej. Emmett śmiał się ze mnie, czasami rzucając jakieś
złośliwe komentarze na temat wielorybów i tym podobnych waleni, ja jednak nie
potrafiłam się na niego denerwować. Za każdym razem śmiałam się wraz z innymi,
co ostatecznie zniechęciło mojego przybranego brata do dalszych prób
zdenerwowania mnie. Oczywiście mogło mieć to jakiś związek z Rosalie, która
warczała na niego za każdym razem, kiedy nawet nieświadomie mówił coś, co mogło
wytrącić mnie z równowagi, ale nie mogłam mieć pewności. Starałam się zresztą
lekko podchodzić do życia, żeby nie ryzykować życia mojego dziecka. Nerwy
zdecydowanie nie były wskazane w moim stanie wskazane i może właśnie dlatego
tak łatwo przychodziło mi zachowanie spokoju. Byłam gotowa zrobić wszystko,
byleby zapewnić maleństwu bezpieczeństwo, nawet własnym kosztem, dlatego
panowanie nad emocjami nie było jakimś specjalnie wymagającym zadaniem. Gorzej
było znieść momenty, kiedy moje myśli i wspomnienia zwracały się przeciwko
mnie, a ja wspominałam spędzone z Edwardem chwile, również te przykre, kiedy
rozmawialiśmy po raz ostatni. Od tamtego momentu bywał w domu tak sporadycznie,
że prawie go nie widywałam i to nie tylko dlatego, że dla bezpieczeństwa i
psychicznego komfortu nasz oboje, sama wolałam się trzymać z daleka. Nie
chciałam sprawiać mu bólu, zmuszając do przebywania przy mnie, zwłaszcza odkąd
ciąża stała się wyraźniejsza, a objawy bardziej powszechne.
Najbardziej
irytujące było to, że naprawdę nie miałam wrażenia, żeby coś ze mną było nie
tak. Początkowa gorączka ustąpiła szybko, pozostawiając ogólne zmęczenie, ale
do tego byłam w stanie przywyknąć. Nawet i bez uwag Carlisle’a wiedziałam, że
powinnam dużo odpoczywać i dostarczać sobie dużo krwi. Wiedziałam, że doktor
nie był zachwycony tym, że z tego powodu musiałam zrezygnować z „wegetarianizmu”,
ale oczywiście nie robił mi z tego powodu żadnych wymówek. Wręcz przeciwnie –
już następnego dnia po stwierdzeniu, co mi dolega, zaczął pilnować, żeby w domu
nie zabrakło woreczków z jakże ważną dla mnie w tym okresie osoką. Przyjęłam to
z ulgą, bo picie krwi ze szpitalnych zasobów było najlepszą alternatywą w
obecnej sytuacji. Oczywiście, być może powinnam mieć wyrzuty sumienia, że
marnuję coś, co mogło kiedyś uratować jakiemuś człowiekowi życie, ale z drugiej
strony, czyż to nie było lepsze od polowań do których i tak nie byłabym zdolna?
Nikt przecież nie ucierpiał z powodu tego, że wykorzystywaliśmy bank krwi,
dlatego mogłam cieszyć się czystym sumieniem; jasne, że dla dobra dziecka
byłabym w stanie nawet kogoś zabić, ale byłam wdzięczna losowi, że nie
wystawiał mnie aż na taką próbę.
Większość
czasu spędzałam w domu Cullenów, śpiąc albo przesiadując z rodziną w salonie.
Mimo zapewnień, że nie ma takiej potrzeby, Carlisle zdecydował się wziąć urlop,
żeby mieć na mnie oko, co naturalnie ucieszyło Esme, która nareszcie częściej
mogła cieszyć się obecnością swojego męża. Ja również chłonęłam bliskość całej
mojej rodziny, zachwycając się tymi wszystkimi momentami, kiedy mogliśmy ze
sobą przebywać. Brakowało mi takich momentów, poza tym przyjemnie było
wiedzieć, że wszyscy naprawdę akceptują moją ciążę. Co prawda nie było to w
stanie zapełnić pustki spowodowanej nieobecnością Edwarda, ale przynajmniej
miałam poczucie, że wszystko naprawdę jest w porządku. Potrzebowałam tego,
chociaż wcześniej nie zdawałam sobie sprawy, że tak jest. Cullenowie i reszta
moich bliskich, byli niczym respirator, który podtrzymywał mnie przy życiu, podczas
gdy najważniejsza osoba w mojej egzystencji mnie zostawiła. Cierpiałam z tego
powodu, ale coraz łatwiej było mi jakoś sobie z tym radzić, nawet jeśli
momentami było to więcej niż trudne.
Z drugiej
strony, moja ciąża nie tylko dzieliła, ale również była w stanie jeszcze
bardziej zacieśnić moje relacje z biologicznymi rodzicami. Prócz Rosalie, która
nareszcie zdołała się do mnie przekonać, blisko byłam właśnie z Mary, która bez
trudu była w stanie mnie zrozumieć. Moja mama wiedziała przez co przechodzę,
chociaż jako pół-wampirzyca przechodziłam wszystko inaczej niż ona. Cały czas
była przy mnie i wspierała mnie, kiedy chwilami męczyły mnie mdłości albo gdy
zdarzały mi się chwile zwątpienia w to, czy w ogóle będę w stanie odnaleźć się
w roli matki. Ta perspektywa mnie przerażała, Mary jednak zapewniła mnie, że
kiedy dziecko już pojawi się na świecie, sama będę najlepiej wiedzieć, co
powinnam zrobić.
- Bello,
spójrz – mówiła za każdym razem, patrząc mi w oczy i uśmiechając się łagodnie. –
Już teraz wiesz, co jest dla niej najlepsze. Kiedy się urodzi, będzie dokładnie
tak samo. Nie pozwolisz jej skrzywdzić, podobnie zresztą jak my wszyscy. Poza
tym dobrze wiesz, że jestem tutaj i pomogę ci, jeśli tylko będziesz tego
potrzebowała.
Słuchając
tego, po prostu nie było możliwości, żebym jej nie uwierzyła. Widziałam jak
bardzo się stała i czułam, że żałuje, iż wcześniej dla dobra mojego i Izadory
musiała nas zostawić, wraz z Santiego pozwalając, żebyśmy uwierzyli w to, że
oboje są martwi. Wcześniej miałam do niej o to żal, którego nawet z upływem
czasu nie byłam w stanie się wyzbyć, teraz jednak nareszcie zaczynałam
rozumieć, co takiego przechodziła, kiedy bała się, czy mnie i Izadory nie
spotka w życiu coś złego. Chciała nas chronić do tego stopnia, że zgodziła się
nawet nas opuścić, byleby tylko zapewnić nam bezpieczeństwo. Jak mogłabym wciąż
się za to gniewać, skoro teraz sama mogłam się przekonać, jak wielka jest
miłość matki do dziecka?
Wraz z
upływem czasu i zbliżającym się porodem, zaczęłam skupiać się na innych
kwestiach, między innymi przygotowaniem wszystkiego, żeby przywitać moją
córeczkę na świecie. Wciąż nie miałam pewności, jakiej płci będzie dziecko, ale
przywykłam już domyśli, że to będzie dziewczynka. Carlisle proponował mi, że
podczas kolejnego USG będziemy mogli to sprawić, bo płód był już wystarczająco duży,
ale stanowczo mu odmówiłam, prosząc żeby zachował to w tajemnicy. Chciałam mieć
niespodziankę i przy okazji przekonać się, czy moje przeczucia były słuszne.
Być może to były ryzykowne, bo wszystko szykowałam pod kątem pojawienia się
córeczki, poza tym wszystkim szybko się mój entuzjazm udzielił, ale nie
zamierzałam się tym przejmować. Nie ważna zresztą była płeć, jeśli tylko
maleństwo miało być zdrowe.
Alice
przyjęła z radością moją prośbę o to, żeby pomogła mi skompletować ubranka i
inne rzeczy dla nienarodzonego jeszcze dziecka. Czułam, że jestem jej to winna
po tym, jak Izadorze pozwoliłam zaprojektować i uszyć moją suknię ślubną, moja
siostra zresztą nie miała nic przeciwko temu. Carlisle miał pewne wątpliwości
przed tym, czy powinnam gdziekolwiek wychodzi, ale nie był w stanie sprzeciwić
się Alice, kiedy ta zaczęła go prosić i przekonywać na wszystkie możliwe
sposoby. Ostatecznie jak zwykle stanęło na tym, czego oczekiwała ta mała
chochlica i wraz z Rosalie wybrałyśmy się do miasta na niewielkie zakupy, bo
nawet Alice musiała wziąć pod uwagę to, że nie jestem w stanie wziąć udziału w
wielogodzinnym maratonie po sklepach, który zawsze sobie urządzała. Mimo tego i
tak wróciłyśmy do domu z bagażnikiem wypełnionym najróżniejszymi kolorowymi
pakunkami, w których znajdowały się dziesiątki ubranek na różne etapy rozwoju,
bo moja siostra uparcie twierdziła, że jeszcze będę jej za tę zapobiegliwość
wdzięczna. Prawdopodobnie miała rację, bo jeśli dziecko faktycznie miało być
pół-wampirem, przez najbliższych kilka lat miał być równie przyśpieszony, co
sama ciąża, postanowiłam jej jednak tego nie mówić. Lepiej było zachować
ostrożność, zwłaszcza w przypadku Alice, która miała dziesiątki szalonych
pomysłów na minutę i w każdej chwili mogła wykorzystać moje słowa przeciwko
mnie, żeby przekonać mnie do czegoś na co nie miałam ochotę. To właśnie był jej
urok, któremu żadne z nas nie potrafiło się oprzeć, co partnerka Jaspera
namiętnie wykorzystywała.
Okazja do
znalezienia jej jakiegoś pożytecznego zajęcia, pojawiła się sama, kiedy wpadłam
na pomysł zagospodarowania jedynego pustego pokoiku w domku, który dostaliśmy z
Edwardem. To zabawne, że wcześniej o tym nie pomyślałam, ale teraz oczywiste
było, że konieczne było urządzenie kącika dla dziecka. Poprosiłam o pomoc Esme
i Alice, bo obie miały smykałkę do urządzania pomieszczeń, poza tym czerpały z
tego dziką przyjemność. Izadora też wtrąciła co nieco, chociaż jej rola
sprowadzała się przede wszystkim do tego, że bez trudu przekonała Olivera do
tego, żeby zajął się bardziej praktyczną stroną tego zadania. Byłam im za to niezmiernie
wdzięczna, poza tym uwielbiałam obserwować siostrę i przyjaciela w momentach,
kiedy pracowali razem, cały czas się przy tym przekomarzając.
Malowanie
okazało się wyzwaniem większym, niż mogłam się spodziewać. Siedziałam w fotelu,
który specjalnie dla mnie przyniósł Emmett, przeglądając ubranka i segregując
je zależnie od rozmiaru i pory roku, a Oliver i Izadora z założenia skupiali
się na malowaniu, chociaż to sprowadzało się przede wszystkim do śmiania się,
szturchania i chlapania farbą. Zachowywali się jak dzieci i to było
fantastyczne, chociaż jednocześnie robiło mi się przykro za każdym razem, kiedy
widziałam, jak członkowie mojej rodziny okazują sobie czułość. Ja nie mogłam
się z tego cieszyć, starałam się jednak nie okazywać przygnębienia, bo nie
chciałam, by wszyscy powstrzymywali się od okazywania sobie uczuć za każdym
razem, kiedy ja byłam w pobliżu. Robiłam dobrą minę do złej gry, za wszelką
cenę starając się uwierzyć, że prędzej czy później jeszcze wszystko się ułoży,
a relacje moje i Edwarda nareszcie wrócą do normy. Coraz łatwiej było mi
uwierzyć, że poród przebiegnie bez żadnych komplikacji, a po pojawieniu się
dziecka, mój mąż nie będzie miał już więcej argumentów, żeby trzymać się z
daleka ode mnie i drżeć o moje życie. Co prawda nie zamierzałam tak po prostu
mu tego wszystkiego darować, ale byłam już tak stęskniona jego dotyku i
bliskości, że nie zamierzałam mieć do niego urazu przez długi okres czasu.
Przecież i jego postępowanie rozumiałam, nawet jeśli nie zgadzałam się z
argumentami, które mi podsuwał.
No i jak
mogłabym ją skrzywdzić?
- Renesmee –
powiedziałam nagle, zupełnie nieświadoma tego, że odzywam się na głos. Pomysł
sam pojawił się w mojej głowie i sprawił, że na moment przerwałam dotychczasowe
zajęcie, a na moich ustach pojawił się szeroki uśmiech.
Oliver
odwrócił się w moją stronę, spoglądając na mnie pytająco. Siedząca na jego
ramionach Izadora pisnęła i objęła go za szyję, żeby utrzymać równowagę, po
czym z gracją zeskoczyła na ziemię.
- Że co
proszę? – zapytała, zdejmując gumkę i rozplątując związane do tej pory w kok
włosy. Obecnie preferowała kasztanowe kosmyki, które sięgały jej do połowy
ramion. Oczy lśniły jasnym błękitem, co jedynie dodawało jej uroku.
- Tak sobie
myślałam… - Wzruszyłam ramionami. – No wiecie, nie chcę cały czas myśleć o niej
jak o „dziecku” – usprawiedliwiłam się, uśmiechając przy tym niepewnie. –
Pomyślałam sobie, że skoro odzyskałam rodziców, mogę jakoś podziękować tym,
którzy byli nimi dla mnie do tej pory. Stąd Renesmee, o ile nie jest zbyt dziwaczne.
- Ależ
przecież je… - zaczął Oliver, urwał jednak, bo Dora z całej siły zdzieliła go w
ramię. Chociaż nie mógł odczuwać bólu, potarł rękę i rzucił jej urażone
spojrzenie. – Hej, ale po co ta agresja? Mówiłem właśnie, że jest idealne i
bardzo, ale to bardzo mi się podoba – mruknął, wznosząc oczy ku górze.
Izadora uśmiechnęła
się słodko i mruknęła do mnie porozumiewawczo. Rzuciłam jej wdzięczne
spojrzenie, jednocześnie czule głaskając wzdęty ciążą brzuch i rozkoszując się
każdym, nawet najbardziej subtelnym ruchem mojego maleństwa. A więc Renesmee.
Podobało mi się, poza tym było równie niezwykłe, co i moja córeczka, dlatego
zakładałam, że pasuje idealnie. Nie brałam nawet pod uwagę tego, że Edward
mógłby mieć inne zdanie, poza tym wątpiłam, żeby był jakkolwiek zainteresowany
tym, jakie imię będzie nosił ktoś, kto w tym momencie był dla niego po prostu „małym
mordercą”.
- Cudownie.
Więc Renesmee. – Izadora w porę wyrwała mnie z zamyślenia. – A na drugie
Carlie, mylę się? – dodała, uśmiechając się promiennie.
- Szczerze
powiedziawszy, brałam pod uwagę Corin – wyznałam, uśmiechając się blado – ale to
też mi się podoba.
Dora
uśmiechnęła się i okręciła się wokół własnej osi, wykonując jakąś swoją wersję
radosnego tańca. Wciąż trzymała w ręce umoczony w błękitnej farbie pędzel i
przypadkiem (albo celowo) ochlapała stojącego u jej boku Olivera. Chłopak
skrzywił się, tym bardziej, że barwnik wylądował na jego twarzy i we włosach;
jego wciąż krwiste tęczówki, mające w sobie kilka domieszek złota, zabłysły
niebezpiecznie, kiedy odwrócił się w stronę Izadory, dosłownie taksując ją
wzrokiem.
- Sądzę, że
właśnie wpakowałaś się w poważne kłopoty – stwierdził cicho, po czym rzucił się
w jej kierunku.
Izadora
pisnęła i rzuciła się do ucieczki, krążąc między wiaderkami farby, drabiną i
wszystkim, co zostało zgromadzone w pokoju na czas remontu. Roześmiałam się
radośnie, obserwując jak krążą po całym pokoju, chlapiąc się farbą, nawet
kosztem pomalowanych wcześniej ścian i koniecznością większego sprzątania na
koniec pracy. Dla pewności zwinęłam się w fotelu, chwytając rozścieloną na
podłodze gazetę, żeby móc bronić się nią jak tarczą, zwłaszcza kiedy
nieśmiertelni śmignęli tuż obok mnie.
Oliver
przestał się wygłupiać i wykorzystując wciąż znaczną siłę nowonarodzonego,
dopadł do Izadory i położył jej obie dłonie na biodrach. Zaraz po tym stanowczo
przyciągnął ją do siebie i – co byłoby nie do pomyślenia, jednak przywykłam już
do tego, że jeśli chodzi o Dorę, nawet pragnienie nie jest w stanie Olli’ego
zniechęcić – musnął wargami jej odsłoniętą szyję, pokrywając jej skórę
dziesiątkami czułych pocałunków.
- Hej,
puść! – zaoponowała, po czym roześmiała się w niebogłosy, kiedy porwał ją na
ręce i bezceremonialnie przerzucił sobie przez ramię. Sapnęła, kiedy jej żebra
uderzyły o jego marmurową skórę, ale zaraz zaczęła ponownie chichotać. –
Oliverze Collins! – wydarła się, ten jednak nie wyglądał na chętnego, żeby ją
puścić.
- Cullen –
poprawił z uśmiechem. – Wiesz dobrze, że już dawno chciałem się pozbyć
ludzkiego nazwiska. Źle mi się kojarzy – przypomniał, ale w jego głosie nie
wyczułam smutku. Przemiana zamazała większość wspomnień, dzięki czemu łatwiej
było mu zapomnieć o tym, jak skrzywdziła go matka.
Izadora
mruknęła coś w odpowiedzi i znowu zaczęła się wyrywać. Rozbawiona, spróbowałam
na powrót skupić się na swoim dotychczasowym zajęciu, nie mogłam jednak się na
tym skupić. Wciąż mając dziwne przeczucia, uniosłam głowę i machinalnie
spojrzałam w stronę drzwi – chwilę po tym zamarłam, bo zdecydowanie nie to
spodziewałam się w tamtym miejscu zobaczyć; serce zabiło mi mocniej i sama już
nie byłam pewna czy powinnam się cieszyć, czy może zacząć niepokoić.
Edward stał
w progu, opierając się o framugę i obserwując mnie w milczeniu. Nasze
spojrzenia się spotkały, a ja momentalnie pomyślałam, że musiał stać tam już od
jakiegoś czasu, tylko po prostu się nie zorientowałam. Mogłam tylko zgadywać,
ale zastanawiałam się, czy słyszał całą naszą rozmowę, łącznie z tą częścią na
temat imion. Jeśli tak, nie byłam pewna czy chcę wiedzieć, co takiego na ten
temat myślał.
- Renesmee
to bardzo ciekawe imię – odezwał się znienacka, spuszczając wzrok. – To tak,
żebyś nie miała wątpliwości. Masz rację, że jest niezwykłe.
Sztywno
kiwnęłam głową i spróbowałam wysilić się na blady uśmiech, ale nie byłam pewna,
czy mi to wyszło. Śmiechy Izadory i Olivera natychmiast ucichły, kiedy
zauważyli mojego męża, zaraz też oboje się ewakuowali pod jakimś byle
pretekstem. Zostaliśmy z Edwardem sami i chociaż wcześniej oddałabym wszystko,
byleby do tego doszło, teraz nie wiedziałam gdzie oczy podziać. Z braku
lepszych pomysłów, zaczęłam obracać i miąć w palcach materiał jednej z
bluzeczek, którą kupiłyśmy z Alice dla Renesmee, nawet to jednak nie było w
stanie zająć moich myśli w stopniu wystarczającym, bym zapomniała o
obserwującym mnie wampirze.
Cisza.
Wcześniej milczenie było dla nas czymś naturalnym i przyjemny, teraz jednak
miałam wrażenie, że za chwilę zwariuję, jeśli ktoś zaraz nie wyda z siebie
jakiegokolwiek dźwięku. Sama miałam ochotę krzyczeć, dusiłam to w sobie jednak,
bojąc się wydać z siebie chociaż najcichsze słowo. Miałam wrażenie, że wtedy
wydarzy się coś strasznego, ale jednocześnie nie byłam w stanie dłużej znosić
przeciągającego się milczenia.
- Dziękuję –
odezwałam się w końcu. W zasadzie miałam wrażenie, że tylko poruszyłam ustami,
nie wydając z siebie dźwięku, Edward jednak skinął mi głową. – Potrzebujesz czegoś
może? – zapytałam, spoglądając na niego pytająco.
- Nie
cieszysz się, że mnie widzisz. – To było stwierdzenie. Nie odpowiedziałam, nie
chcąc go zranić. – Ja wciąż… - Odwrócił wzrok od mojego brzucha. – Po prostu
byłem w pobliżu i wydawało mi się, że mnie wołałaś – wyznał w końcu, decydując
się spojrzeć mi w oczy.
Jego
spojrzenie mnie poraziło i potrzebowałam dłuższej chwili, żeby zebrać myśli i
być w stanie odwrócić wzrok. Tak bardzo chciałam wstać i rzucić mu się w
ramiona, ale przecież nie mogłam tego zrobić. Nie, póki sytuacja między nami
prezentowała się w tak napięty sposób, a ja byłam świadoma tego, że Edward może
mnie odtrącić, nie mogąc znieść tego, że byłam w ciąży. To powoli zabijało mnie
od środka.
- Nie. Ja na
pewno cię nie wołałam – mruknęłam cicho, wbijając wzrok w ziemię. Wypowiadanie
kolejnych słów przychodziło mi z trudem.
- Ach, tak…
- Kiedy uniosłam wzrok, przekonałam się, że Edward cierpi. Zapanował nad sobą natychmiast,
kiedy tylko zorientował się, że na niego patrzę, po czym bez słowa odwrócił
się, żeby odejść. – Słucham cię? – zapytał nagle, ponownie odwracając się w
moją stronę; jego złociste tęczówki lśniły.
Uniosłam
brwi, nie rozumiejąc o co mi chodzi. Musiał wyczytać to z mojej twarzy, bo
zamarł, tępo wpatrując się w mój zaokrąglony brzuch. Wyglądał jakby
nasłuchiwał, poza tym nagle zaczął przypominać mi pozbawiony jakichkolwiek
uczuć posąg, co dodatkowo zaczęło mnie martwić. Kiedy się tak zachowywał, czułam
się nieswojo.
-
Edwardzie? – zapytałam cicho. – Czy wszystko w porządku? – zaryzykowałam,
wahając się przed natychmiastowym wstaniem i podejściem do niego.
- Nie… -
Pokręcił głową. Chociaż wydawało się to niemożliwe, miałam wrażenie, że jest jeszcze
bardziej blady niż zwykle. – Nie, to niemożliwe… Skoro to nie ty… Nie!
Nagle cofnął
się o krok, jakby słyszał coś, czego ja nie byłam w stanie. Potrzebowałam
dłuższej chwili, żeby skojarzyć fakty, ale nawet kiedy dotarło do mnie, co się
dzieje, nie byłam w stanie uwierzyć.
- Dobry
Boże, czy ty słyszysz…? – Położyłam dłoń na brzuchu w znaczącym geście. W
zasadzie nie potrzebowałam jego odpowiedzi, żeby zrozumieć.
- Ona… To…
- Zacisnął powieki i zamarł. Wyglądało to tak, jakby walczył z samym sobą i ta
konfrontacja sprawiała mu potworne cierpienie. – Nie powinna mnie kochać.
Ciebie tak, ale mnie nie powinna…
Otworzyłam
usta, żeby zapytać o czym mówi, szybko jednak przekonałam się, że to strata
czasu. Edward odwrócił się i w pośpiechu wypadł z pokoju, jakby ktoś go gonił.
Cierpienie i poczucie winy, które wtedy odczuwał, było dla mnie prawie
namacalne.
Dziewczyno, czy Ty sobie zdajesz sprawę z tego, jaki masz talent!? Twoje opowiadania są przecudowne! Rozdział powala na kolana! Bardzo mi się podobał- scena z Olivier'em i Dorą była przecudowna!!!! A później nasz buntownik! Super to opisałaś!!! Czekam na więcej!
OdpowiedzUsuńDużo, dużo weny, żeby powstał kolejny piękny rozdział (chociaż wiem, że i tak taki będzie)!
Pozdrawiam :)
Eriss
Rozdział po prostu mnie powalił. Dałaś mi to czego pragnęłam,a więc cała skaczę z radość bo wreszcie sie układa:) Rozdział bomba:) Wielkie dzięki za wspaniały rozdział!!!!!!!!!!!!!! Czekam już na kolejny:)
OdpowiedzUsuńpozdrawiam serdecznie i życzę dużo weny:)
ściskam
Zgadzam się z Eriss :)
OdpowiedzUsuńTen rozdział byś piękny. Cieszę się, że Bella już nie ma wątpliwości do tego co robi, przede wszystkim liczy się dobro dziecka :) Ale ja i tak sądzę, że to będzie chłopczyk. Byłoby super, bo Edward wychowałby sobie młodego dżentelmena. A co do niego...to rzeczywiście trudny temat. Ale mimo wszystko nie powinien odchodzić od Belli. To ich wspólny kłopot, bo razem go stworzyli i są za niego odpowiedzialni. Poza tym, ono rośnie w jej brzuchu i to ona ma prawo panikować. Dobrze, że Edward jednak ma jeszcze trochę oleju w głowie, mam nadzieję, że będzie wspierał swoją żonę podczas tych ostatnich chwil ciąży. :) Pozdrawiam i życzę dużo weny, czekam na nową notkę :)