Trzy.
Niespodzianka
Chyba nigdy
przez tak długo okres czasu nie byłam w samym centrum uwagi. Jeszcze jako
człowiek uczestniczyłam w ogromnej liczbie przyjęć - urodziny znajomych,
szkolne dyskoteki i zabawy z różnych okazji - tym razem jednak było inaczej i
wcale nie chodziło o obecność wampirów. Również fakt, że właśnie wyszłam ze mąż
nie szokował mnie tak bardzo, jak mogłoby się wydawać, bo byłam przede
wszystkim szczęśliwa. Po prostu tego dnia było… inaczej.
Alice
odpowiadała za znamienitą cześć tego, co zostało przygotowane, jednak
oficjalnie to ja byłam gospodynią - w końcu to był ślub mój i Edwarda. Sama nie
byłam pewna, czego powinnam się spodziewać po naszej niecodziennej przysiędze i
tym, jak publicznie daliśmy ponieść się uczuciom, jeszcze zanim Nicolas zdążył
ogłosić nas małżeństwem, ale z pewnością nie spodziewałam się tradycyjnego
wesela. Sądziłam, że w przypadku nieśmiertelnych mogę spodziewać się czegoś
dziwnego i to niekoniecznie w pozytywny sposób, czekało mnie jednak przyjemne
zaskoczenie, bo uroczystość faktycznie okazała się zaskakująco normalna.
Oczywiście nie było weselnego tortu ani licznych przekąsek, bo przecież nasi
goście preferowali zupełnie coś innego, to jednak nie stanowiło przeszkody
przed tym, żeby wstrzymywać się przed tańcami i rozmów przy muzyce.
Sama nie
jestem pewna, jak wiele osób przyszło, a później ściskało mnie i gratulowało.
Przechodziłam z rąk do rąk, starając się znaleźć odpowiednie podziękowania dla
każdego z przybyłych i nie wzdrygać się, kiedy co mniej czuli goście robili
znaczące uwagi na temat zapachu mojej krwi. Nie żebym była pozbawiona poczucia
humoru, ale niektóre uśmiechy i błyski w krwistych tęczówkach bynajmniej nie
wyglądały zachęcająco. Tym bardziej ulżyło mi, kiedy mogłam wrócić w objęcia
Edwarda, chociaż to był dopiero początek wesela, które było przed nami.
Powody do
obaw zaczęłam mieć dopiero wtedy, kiedy popłynęła muzyka, a Alice (skąd nagle
wziął się mikrofon i kto w ogóle go do niej dopuścił?!) z radością zachęciła
wszystkich do tańca. Nie byłam ekspertką w kwestii zwyczajów ślubnych, ale
tradycyjny taniec ojca i córki był mi akurat faktem znanym. Już samo
poprowadzenie przez Santiego do ołtarza musiała załatwić za mnie Izadora, jeśli
zaś chodziło o taniec… Nie byłam pewna, czy wampir w ogóle brał coś podobnego
pod uwagę - nie byłam do niego i Mary zbyt przychylnie nastawiona ostatnimi
czasy - dlatego stałam zagubiona, trzymając się ramienia Edwarda i modląc na
duchu, żeby nikt nie zauważył, że nie mam pojęcia, co powinnam zrobić. Na całe
szczęście Alice nie zapowiedziała czego w stylu „tańca panny młodej i jej
ojca", ale wiekowe wampiry z pewnością mogły zorientować się, że…
- Użyczysz
mi może mojej córki na kilka minut? - usłyszałam i aż wzdrygnęłam się, kiedy
rozpoznałam równie pogodny, co podczas przekazywania mnie Edwardowi, głos
Santiego. Nie powiem, ulżyło mi na jego widok.
- Z mojej
strony nie ma żadnego problemu - zapewnił mój mąż (och, jak to dziwnie
brzmiało…) - ale jeśli chodzi o Bellę…
- Ja też
nie mam nic przeciwko - zapewniłam pośpiesznie, chyba trochę ich zaskakując,
ale żaden z nich nie dał tego po sobie poznać.
Santiego
skinął z uznaniem głową i wyciągnął dłoń w moją stronę, w zachęcającym geście.
Ujęłam ją bez wahania i pozwoliłam zaprowadzić się na skrawek wolnej
przestrzeni, którą wydzielono w ogrodzie specjalnie z myślą o tańcach. Kilka
osób kołysało się leniwie, ale natychmiast przerwało, kiedy tylko dostrzegło
mnie i mojego towarzysza.
Wampir
uśmiechnął się i gestem ręki sprawił, że wykonałam wdzięczny piruet.
- Chyba
wszyscy oczekują, że tradycji stanie się zadość - stwierdził spokojnie. - Można
prosić? - dodał, a kiedy nie zaprotestowałam z wprawą porwał mnie do tańca.
W pierwszej
chwili skojarzyło mi się to z balem w Volterze, zaraz jednak odrzuciłam od
siebie tę myśl. Zdecydowanie musiałam przestać żyć przeszłością, a w zamian
skupić się przede wszystkim na tym, żeby odzyskać spokój i nareszcie zaufać
bliskim. Tym razem tańczyliśmy inaczej i nikt nie mieszał mi w głowie, mogłam
więc przekonać się, że Santiego naprawdę jest świetnym tancerzem i wcale mnie
nie zwodził, kiedy pierwszy raz razem tańczyliśmy. Prowadził mnie pewnie i
wcale nie czułam się przy nim jakoś nieporadnie, nagle bowiem przekonałam się,
że z rytmicznym poruszaniem się jest u mnie lepiej niż mogłam początkowo
przypuszczać.
W jednej
chwili poczułam się lekka i tak radosna, że zapragnęłam roześmiać się na głos.
Uświadomiłam sobie, że ja i Santiego chwilowo staliśmy się głównym obiektem
zainteresowania, dlatego uśmiechnęłam się promiennie i pozwoliłam, żeby muzyka
przejęła nade mną kontrolę. Podejrzewałam, że większość wampirów (o ile nie
wszystkie) dzięki typowej dla tego gatunku gracji, jest doskonałymi tancerzami,
więc nasze popisy nie robią większego wrażenia, ale gdyby to był tradycyjny
ślub, a gośćmi byli ludzie… Cóż, przyjemnie było przynajmniej pomarzyć o
reakcji chociażby moich szkolnych znajomych z Phoenix czy Forks, nawet jeśli to
było z mojej strony próżne.
- Tak więc
- szepnął mi Santiego do ucha, kiedy znaleźliśmy się na tyle blisko, żeby nikt
inny nas nie usłyszał - mam uznać to za przynajmniej nieformalną zgodę? -
zapytał pozornie tym wyluzowanym tonem, ale wyczułam w jego głosie swego
rodzaju napięcie.
Zacisnęłam
usta w wąska linijkę, potrzebując dłuższą chwilę zanim zdecydowałam się
odpowiedzieć. To było dość istotne, a ja wciąż nie byłam pewna tego, co
właściwie czuję, ale…
- Powiedz
mamie, że jej córka już wam wszystko wybaczyła. Dobrze, tato? - zapytałam i
wyszczerzyłam się promiennie, widząc jego minę. Jeśli miałam wcześniej jakieś
wątpliwości w kwestii tego, czy zrobiłam dobrze, wyzbyłam się ich natychmiast,
poza tym wypowiedzenie tych słów sprawiło, że poczułam się tak, jakby zdjęto mi
z ramion olbrzymi ciężar.
Tańczyliśmy
jeszcze chwilę, póki nie zmieniła się muzyka, a u naszego boku nie pojawił się
zniecierpliwiony Edward. Santiego rzucił mu krótkie spojrzenie, po czym bez
słowa mu mnie przekazał i odszedł w sobie znanym kierunku, prawdopodobnie żeby
poszukać Mary. Niemal z ulgą wpadłam w ramiona ukochanego, nareszcie się
rozluźniając i pozwalając żeby przyciągnął się mnie do siebie, i bez żadnego
skrępowania pocałował. Przywarłam do niego mocno, napawając się tym uczuciem i
świadomością tego, że nareszcie jesteśmy naprawdę razem - i to nie tylko w
sensie bycia parą, ale teraz również małżeństwem.
- Czy
nareszcie moja żona znajdzie dla mnie dość czasu, żeby zatańczyć? - wymruczał
mi do ucha, bez wątpienia się uśmiechając, chociaż nie byłam w stanie zobaczyć
wyrazu jego twarzy.
- Oczywiście
- zgodziłam się natychmiast, chociaż nie miałam jakiejś specjalnej ochoty na
taniec.
Edward
uśmiechnął się pod nosem, natychmiast dostrzegając moje podejście.
Odwzajemniłam uśmiech i aż odetchnęłam, kiedy zamiast porwać mnie do tańca,
ujął moją dłoń i bez słowa poprowadził mnie w stronę lasu. Wszyscy byli zbyt
zaabsorbowani dobrą zabawą, więc nawet nie zwrócili na nas uwagi, kiedy
zaczęliśmy powoli się wycofywać. Nic dziwnego, skoro Emmett wpadł na szalony
pomysł i skołował skądś całą skrzynkę alkoholu, po czym publicznie spróbował
się nim upić. Fakt, że wampiry upajały się jedynie krwią, znacznie mu to
przedsięwzięcie utrudniał, ale mój przybrany brat najwyraźniej nie zamierzał
się poddać.
Jeszcze
kiedy znaleźliśmy się w lesie, słyszałam złorzeczenia Rosalie, której pomysł
męża bynajmniej nie przypadł do gustu. Spojrzałam na mojego partnera i
dosłownie w tym samym momencie wybuchliśmy śmiechem, nie mogąc się dłużej
powstrzymać. Tylko Emmett mógł wymyślić coś tak idiotycznego i jeszcze próbować
to zrealizować. Być może powinnam być na niego za to zła, ale wcale nie czułam,
żeby tym szaleństwem w jakimkolwiek stopniu zniszczył mi wesele. Wręcz
przeciwnie – taka atrakcja z pewnością miała na długo zapaść w pamięci naszych
gości, nawet jeśli skleroza była w przypadku wampirów niemożliwa.
-
Wiedziałeś? – zapytałam Edwarda, wciąż jeszcze rozbawiona. Przynajmniej udało
mi się zapanować nad chichotem, zanim złapałaby mnie jakaś głupawka.
- W
zasadzie nie śledzę myśli Emmetta – spojrzał na mnie porozumiewawczo i oboje
się skrzywiliśmy – ale czegoś takiego nie dało się przeoczyć. Rose jest
wściekła – dodał, chociaż to akurat zdążyłam już wcześniej zauważyć.
- Nie wiem,
czy dobrze robimy tak po prostu wychodząc – stwierdziłam, oglądając się przez
ramię. – Znając Emmetta, może zrobić jeszcze coś głupszego, co przy okazji
uderzy i w nas – zauważyłam, nie chcąc nawet wyobrażać sobie, że misiek jakimś
cudem dorywa się do mikrofonu i zaczyna raczyć gości ciekawostkami na nasz
temat.
Edward na
moment się zawahał, ostatecznie jednak po prostu wzruszył ramionami.
- Tutaj też
go słyszę. Wrócimy zanim zdąży zniszczyć opinię do tego stopnia, żebyśmy
musieli się przez kolejny wiek ukrywać – obiecał mi. Jeśli jego zdaniem to
miało zabrzmieć zabawne, musiałam go rozczarować, bo żart był naprawdę marny.
- Jeśli coś
zrobi, wesele zamieni się w stypę – zastrzegłam poważnym tonem, który zupełnie
do mnie nie pasował i który jeszcze bardziej Edwarda rozbawił. Zazgrzytałam
zębami, poirytowana tym, że nawet własny mąż jest przeciwko mnie.
- Oj,
kochanie, daj spokój – zreflektował się, widząc moją minę. – Swoją drogą,
pewnie nie uwierzysz, ale to samo powiedziała Esme po jedynej powtórce jej
ślubu o którą uprosiła ją i Carlisle’a Alice. Nie uwierzysz, co Emmett wtedy
wymyślił… - zaczął i skutecznie rozproszył moją uwagę zmianą tematu.
Przez
następny kwadrans szliśmy, rozmawiając. W zasadzie to przez większość czasu
mówił Edward, najpierw opowiadając mi najgłupsze pomysły Emmetta, a później
przechodząc do opisywania tego, jak bardzo zachwyceni byli mną goście weselni.
Dziwnie się tego słuchało, poza tym jakoś nie do końca mogłam uwierzyć w jego
obiektywność – był moim mężem! – niemniej w żaden sposób tego nie
skomentowałam, pozwalając mu mówić. To było przyjemne, poza tym nareszcie po
tych wszystkich przygotowaniach mogliśmy spędzić trochę czasu razem.
Korciło
mnie, żeby zapytać dokąd idziemy, ale odniosłam wrażenie, że tak naprawdę
krążymy bez celu i Edward sam nie ma pojęcia, gdzie mnie prowadzi. Mogłam to
łatwo rozpoznać, bo znałam jego zachowanie w momentach, kiedy coś dla mnie
szykował. Tym razem chodziło o sam fakty bycia razem i przyjemność płynącą ze
wspólnego spaceru, co jak najbardziej mi odpowiadało. Jasne, miałam niewielkie
wyrzuty sumienia, bo powinniśmy byli zostać i przypilnować uroczystości –
przecież wszyscy przyjechali specjalnie dla nas – ale z drugiej strony,
przecież oczywiste było, że młode małżeństwo będzie chciało spędzić trochę
czasu sam na sam.
Sama myśl o
tym przypomniała mi o planach wyjazdu na miesiąc miodowy, które od jakiegoś
czasu snuł mój mąż. Oczywiście wszystko było wielką tajemnicą, udało mi się
jednak wyciągnąć od Olivera (ach, jednak warto jest mieć przyjaciela, który
jednocześnie jest partnerem siostry), że chodzi o niejaką Wyspę Esme. No cóż,
mogłam myśleć o wielu rzeczach, ale z pewnością nie spodziewałabym się, że
Carlisle’a stać aż na taki gest. Oficjalnie nic wciąż nie wiedziałam, żeby nie
wpędzić Olliego w kłopoty, ale przynajmniej wiedziałam na co powinnam się
psychicznie przygotowywać i już nie mogłam się doczekać. Alice zdradziła mi
jedynie, że wyjechać mieliśmy zaraz po weselu, ale – co dodała z wielkim
rozczarowaniem – przez wzgląd na warunki atmosferyczne, trzeba było przesunąć
wszystko prawie o cały tydzień. Nie powiem, byłam rozczarowana, ale przecież
nawet zostając w domu, mogliśmy z Edwardem dobrze się bawić.
O ile
oczywiście Emmett znów nie postanowi się zabawić…
Moje
rozmyślania przerwało coś, co dosłownie mnie sparaliżowało. Edward wyczuł to w
tym samym momencie i zatrzymał się tak gwałtownie, że chyba jedynie cudem na
niego nie wpadłam. Oboje wymieniliśmy krótkie spojrzenia i czujnie
rozejrzeliśmy się dookoła, machinalnie poddając się instynktowi i przybierając
pozycje obronne. Puls gwałtownie mi przyśpieszył, zdradzając naszą obecność tak
dokładnie, jakbym była olbrzymim, podświetlonym neonem – po prostu nie dało się
nas nie usłyszeć. Byłam za to na siebie zła, ale w tym momencie i tak nie
mogłam w żaden sposób tego zmienić, dlatego milczałam i nasłuchiwałam.
Zapach był
prawie niezauważalny, skoro byliśmy w lesie i człowiek najprawdopodobniej by go
nie wyczuł, ale ja nie miałam z tym żadnych problemów. Wyróżniał się na tle
znajomej woni lasu, ostrzejszą, piżmową nutą, poza tym zbyt wiele czasu
spędzałam w rezerwacie La Push, żeby nie być w stanie teraz rozpoznać
któregokolwiek ze zmiennokształtnych. Co prawda nie brałam nawet pod uwagę, że
obserwuje nas ktokolwiek z watahy Sama; to najprawdopodobniej był zupełnie obcy
zmiennokształtny, a to mogło znaczyć tylko jedno.
Mieliśmy
kłopoty.
- Bello –
szepnął cicho Edward, powoli przesuwając się w moją stronę – kiedy dam ci znać,
masz uciekać – powiedział, marszcząc brwi i prawdopodobnie starając się
odczytać myśli naszego ewentualnego przeciwnika.
Spojrzałam
na niego z niedowierzaniem. Miałam uciekać? Chyba był szalony, skoro po
wszystkim, co do tej pory się wydarzyło, wierzył w to, że wycofam się i nie
stanę do walki. Mogłam zrozumieć, że miał wyrzuty sumienia przez to, jak
potraktował mnie przed moim wyjazdem do Sophii (to nic, że wziął mnie za
Izadorę), ale przecież to, że wtedy mu się nie przeciwstawiłam, wcale nie
znaczyło, że nie byłam do tego zdolna. Poza tym przecież oboje wiedzieliśmy, że
zmiennokształtni są stworzeni do walki z wampirami, dlatego sam jeden – nawet będąc
najlepszym biegaczem w rodzinie – nie miał szans nawet z jednym z nich. Nie
mogłam go zostawić, skoro mnie potrzebował.
Powinniśmy jakoś dać znać pozostałym, pomyślałam
powoli, uważnie wszystko analizując. Tylko
jak? Och, Izadoro, gdzie są twoje przeczucia, kiedy to potrzebne?,
zapytałam z goryczą, sama nie jestem pewna kogo. Zupełnie jakby siostra miała
być w stanie mnie usłyszeć!
Edward
skrzywił się, domyślając, że dyskusja ze mną jest bez sensu. Rzucił mi odrobinę
zagniewane spojrzenie, chociaż zdecydowanie nie był na mnie zły – raczej po
prostu się martwił – celowo je jednak zignorowałam. Nie mieliśmy zresztą czasu
na to, żeby walczyć na spojrzenia, bo coś nagle poruszyło się po naszej lewej
stronie. Jednocześnie odwróciliśmy się w tamtą stronę, a mnie nawet wyrwało się
ciche, ostrzegawcze warknięcie, które mogło nas równie dobrze kosztować życie,
gdybym jednak sprowokowała zmiennokształtnego do ataku.
Usłyszałam
jakiś hałas, jęknięcie, a potem całą masę przekleństw, kiedy ktoś – już nie
jako zwierzę – zaczął przedzierać się w naszą stronę. Zdążyłam jedynie
pomyśleć, że to niemożliwe, zbyt oszołomiona, żeby pozwolić sobie na
interpretację i rozpoznanie znajomego głosu. Nie zmieniało to jednak faktu, że…
- No
litości, chyba sobie żartujecie – jęknął Jacob, nareszcie pokazując się w
zasięgu naszego wzroku. Uniósł obie dłonie ku górze w obronnym geście, po czym
zatrzymał się w miarę bezpiecznej odległości. – Hm, chyba mam dobre wyczucie
czasu – dodał lekko oszołomiony, spoglądając na moją suknię ślubną i czarny
garnitur Edwarda.
Sam
wyglądał tak, jakby cały ostatni tydzień spędził w lesie. Jeśli wziąć pod uwagę
brak bagażu i odległość, która dzieliła stan Waszyngton od Alaski, tak mogło
być w istocie. Był chyba jeszcze większy niż go zapamiętałam, poza tym miał na
sobie jedynie krótkie, poszarpane jeansowe spodenki. Śniada skóra była wyraźnie
widoczna nawet w panującym w lesie pół mroku i chociaż mieliśmy początek maja,
widok jego odsłoniętej skóry przyprawił mnie o dreszcze. Jako pół-wampirzyca
nie odczuwałam zmian temperatury w jakiś szczególny sposób, ale wciąż byłam na
nie czuła – w przeciwieństwie do wampirów, które nie odczuwały nawet
największego zimna.
- Cholera,
przestraszyłeś nas – zarzucił chłopakowi Edward, patrząc na niego z równie
wielkim niedowierzaniem, co ja sama. Zrobił krok do przodu, chociaż ja wciąż
stałam w miejscu, gapiąc się na Jacoba z rozszerzonymi oczami i otwartą buzią.
Kiedy to sobie uświadomiłam, pośpiesznie spróbowałam wziąć się w garść.
- Gdyby nie
ta akcja Belli z warczeniem, nawet uznałbym to za zabawne – stwierdził Jacob,
swoimi słowami jedynie drażniąc Edwarda. – Wszystkiego najlepszego na nowej
drodze życia? – zaryzykował, chyba czując się trochę niezręcznie z tym w jakiej
sytuacji nas zastał. – Podejrzewam, że moje zaproszenie zawieruszyło się po
drodze?
Dopiero
jego pytanie otrzeźwiło mnie na tyle, żebym zdołała się poruszyć. Natychmiast
pokonałam dzielącą nas odległość i wpadłam Jake’owi w ramiona, dla odmiany to
jego zaskakując. Objął mnie zaskoczony i potrzebował chwili na odzyskanie
równowagi, bo inaczej oboje wylądowaliśmy na ziemi. Odczekałam, aż mnie
uściska, po czym pozwoliłam, żeby odsunął mnie od siebie.
- Bells,
posłuchaj… - zaczął, ale nie dałam mu skończyć.
Zamachnęłam
się i z całej siły uderzyłam go w twarz. Zatoczył się, jeszcze bardziej
zaskoczony i spojrzał na mnie tak, jakby sądził, że już całkiem postradałam
zmysły.
- Hej!
Najpierw mnie witasz, a potem… - Pokręcił głową i dotknął twarzy. Dzięki
odcieniowy jego skóry nie było ani śladu uderzenia. – Za co to było?
- Witam, bo
nareszcie się pojawiłeś – odparłam, nie szczędząc sobie gniewu. – Ale przez
wszystkie te tygodnie ani razu się do mnie nie odezwałeś. Ani razu, a teraz… -
Obróciłam głowę, spoglądając na Edwarda, który wyraźnie ledwo powstrzymywał się
od śmiechu. Odniosłam wrażenie, że jedynie czekał, aż posunę się krok dalej i
całkiem wyładuję swoją frustrację na przyjacielu. – A ty z czego się śmiejesz? –
syknęłam.
-
Absolutnie z niczego – zapewnił, raptownie poważniejąc. Był świetnym aktorem,
chociaż w tym momencie nawet jemu nie udało się w pełni zapanować nad emocjami.
– Co cię sprowadza, Jacobie? – pośpiesznie zmienił temat, zanim zdążyłabym
naskoczyć również na niego. Chyba obaj świetnie się moim kosztem bawili.
Jacob
spojrzał na mnie, chcąc ocenić, czy przypadkiem nie mam w planach rzucić mu się
do gardła, po czym zaryzykował się ponownie do mnie podejść. Spojrzałam na
niego z ukosa, zakładając obie ręce na piersi i jasno dając mu do zrozumienia,
że jestem zła.
- To jak to
jest? Cieszysz się, że mnie widzisz? – zapytał zaczepnie, starając się jakoś
mnie udobruchać.
- Bardzo –
właściwie warknęłam, odpowiadając mu tonem, który sugerował zupełnie coś odwrotnego.
– A teraz odpowiedz na pytanie – zażądałam.
Westchnął i
wywrócił oczami.
- Chciałem
się z tobą spotkać – powiedział, a ja prychnęłam. – Przestań, Isabel. Ja wciąż
jestem twoim przyjacielem – nalegał, zagniewany myślą o tym, że mogłoby być
inaczej.
-
Oczywiście. I właśnie dlatego pozwoliłeś, żeby Sam nas wszystkich wywalił z
Forks – odparłam gniewnie.
- A co ja
mogłem zrobić? Sam jest alfą!
Pokręciłam
głową, bo to nie było dla mnie żadne wyjaśnienie. Mógł przynajmniej spróbować
się za nami wstawić, powiedzieć cokolwiek… A tak po prostu stał i pozwalał,
żeby to wszystko się działo. Poza tym nie odzywał się przez ponad trzy
miesiące!
- Dobra,
jestem idiotą – spróbował z innej strony, widząc, że jego wyjaśnienia mnie nie
interesują. – Cholernym dupkiem, czy co tam ci pasuje… Ale teraz tutaj jestem.
- Cóż za
zaszczyt – mruknęłam, ale już z mniejszą pewnością siebie. Może powinnam dać mu
jednak szansę na wyjaśnienie wszystkiego? W końcu zrobiłam błąd, kiedy
odpychałam Santiego i Mary… - No dobrze. Więc co tutaj robisz? – dałam za
wygraną.
Jacob omal
się nie uśmiechnął, ale powstrzymał się, żeby mnie nie zdenerwować. Skinęłam
zachęcająco głową, starając się jakoś zapanować nad emocjami.
- Po prostu
nie mogę już dłużej znieść tego, co narzuca nam Sam – wyjaśnił cicho. – Źle cię
potraktował. Nie zrobiłem nic teraz, więc chcę zrobić teraz, bo wciąż jestem
twoim przyjacielem, ale… Nie myślałaś przypadkiem o tym, żeby przygarnąć
bezdomnego wilka…?
Wytrzeszczyłam
na niego oczy. Że co?!
Z wielkimi przeprosinami i dedykacją dla wszystkich moich czytelników. To naprawdę wspaniałe, że jest was coraz więcej! Kolejny rozdział postaram się dodać zdecydowanie szybciej, obiecuję.
OdpowiedzUsuńAch, chciałabym też podziękować asiapi9 za nominację. Odpowiem na nią już jutro ;)
Pozdrawiam,
Nessa.
świetny rozdzial :) bardzo podoba mi się opis wesela, aż można poczuć tamtą atmosferę :) I pojawił się także Jacob, chyba zareagowałabym podobnie jak Bella w takiej sytuacji. Coś czuję że niedługo stanie się coś co zburzy tą sielankę, pozdrawiam i życzę dużo weny :)
OdpowiedzUsuńCzekoladoweFrykasy
Zapraszam na nowy rozdział :-)
UsuńU mnie nowy rozdział :-) a u ciebie znowu długa przerwa :(
OdpowiedzUsuń