Cztery.
Własny kąt
Powiedzieć,
że prośba Jacoba mnie zaskoczyła, byłoby sporym niedopowiedzeniem. Ja byłam w
szoku, bo naprawdę nie wiedziałam, jak Jake to sobie wyobrażał. Mieszkać w
jednym domu z dziesiątką wampirów i dwoma pół-wampirzycami? To aż prosiło
się o katastrofę, ale mój przyjaciel najwyraźniej nie widział w tym żadnego
problemu. Byłam na niego za tę lekkomyślność zła, bo nawet jeśli jemu nie
zależało na bezpieczeństwie, mnie jak najbardziej. Zwłaszcza jeśli wziąć pod
uwagę krótki staż Olivera jako wampira – kto wie, co mogło się wydarzyć, gdyby
przypadkiem jeden wytrącił drugiego z równowagi. Zresztą nawet nie bałam się w tej
kwestii o Jacoba, ale właśnie o swoich bliskich, bo przecież doskonale zdawałam
sobie sprawę z tego, że to Jake miał większe szanse na zwycięstwo w
przypadku ewentualnej walki.
Pojawienie
się Jacoba akurat w tym momencie było sporą komplikacją. Jak Cullenowie mogli
przyjąć Indianina spokojnie, tak nasi goście jak nic mieli robić problemy, a to
mogło doprowadzić do tragedii o której nie chciałam myśleć. Przynajmniej to
wydawało się do Jake’a docierać, bo obiecał się ponownie pojawić dopiero
następnego dnia wieczorem, kiedy już będzie bezpiecznie. Wiedziałam, że
wszystkie wampiry, które zaprosiliśmy, zamierzały odejść zaraz po ceremonii,
oczywiście z powodu tradycyjnego sposobu odżywania się. Co prawda wszyscy
darzyli Carlisle’a ogromnym szacunkiem, ale żaden z nich nie był przekonany do
„wegetarianizmu” i nie zamierzał nawet próbować zaspokajać się zwierzęcą krwią.
W jakimś stopniu to rozumiałam, dlatego nawet cieszyłam się z takiego obrotu
spraw, zwłaszcza w tej sytuacji.
Również
Denalki – jedyne wampirzyce, które podzielały racje moich bliskich – nie
zamierzały zabawić u nas na dłużej. Nasze relacje wciąż były stosunkowo napięte
– przede wszystkim z winy mojej, Izadory i Olivera – dlatego lepiej było,
żebyśmy ponownie razem nie zamieszkali. Bacząc na to, że już sama sytuacja z
przepowiednią i Volturi była dla nich trudna do przyjęcia, wolałam sobie nie wyobrażać
ewentualnej reakcji na mojego przyjaciela-wilka. Zdecydowanie lepiej było, żeby
pewne sprawy zostały w rodzinie, chociaż i to miało być trudne, chociażby
przez wzgląd na wiecznie niezadowoloną Rosalie. Wciąż miała jakieś pretensje do
Olivera, chociaż uspokajało ją to, że chłopak jest wampirem, obawiałam się
jednak, że z Jacobem nie pójdzie tak łatwo.
Największym
szokiem było dla mnie podejście Edwarda. Czego jak czego, ale byłam przekonana,
że mój ukochany stanowczo zaoponuje przeciwko pomysłowi Jacoba – przecież był z
góry skazany na niepowodzenie, do jasnej cholery! – ale nic podobnego się nie
stało. Wręcz przeciwnie: Edward przyjął to spokojnie i to właściwie on obiecał
Jake’owi, że wszystko na spokojnie przedyskutujemy wieczorem, kiedy do nas
przyjdzie. Zaraz po tym wykręcił się tym, że musimy iść i że mamy coś jeszcze
do załatwienia, chociaż nie miałam pojęcia o co mogło mu w tym momencie
chodzić. Ogólnie miałam wrażenie, że wszystko dzieje się poza mną, a decyzje
podejmują się same, nie dając mi nawet okazji do wypowiedzenia się.
Jacob
odprowadził nas, chyba równie zdziwiony zachowaniem Edwarda, co i ja. Nie
podobał mi się zbytnio pomysł tego, żeby Black pałętał się przez całą dobę w
lesie pod postacią wilka, ale chyba nie było lepszego rozwiązania. Bycie zwierzęciem to dla niego coś
normalnego, uspokajałam własne sumienie, kiedy już szliśmy razem przez las,
powoli wracając do gości, żeby wziąć dalszy udział w przyjęciu. Nic mu się nie stanie. To nie jest tak, że
będzie błąkał się po ulicach…
Tylko, że
chyba tak właśnie było. Sprzeciwiając się Samowi i opuszczając rezerwat, Jacob
sam skazał się na to, żeby od teraz się błąkać. W tym momencie nic nie mogłam
na to poradzić, ale zamierzałam spróbować przekonać go do zmiany decyzji i
powrotu do domu, kiedy tylko będę miała po temu okazję. Przecież nie miałam mu
za złe, że wszystko potoczyło się w ten sposób – już nie – a jego miejsce
było w sforze i przy ojcu. Wszyscy byliśmy już bezpieczni, dlatego Jake
niepotrzebnie się martwił. Każde z nas miało swoje życie, które teraz musiało
tylko uporządkować. Nie chciałam kolejnych pomysłów, a kto wie, czy decyzje
Jacoba nie miały ich nam w przyszłości przysporzyć.
- Nie
rozumiem – poskarżyłam się Edwardowi, kiedy już byliśmy na tyle daleko, żeby
Jacob nie był w stanie nas usłyszeć… A przynajmniej miałam szczerą nadzieję, że
tak właśnie jest. – Co my właściwie wyrabiamy, Edwardzie? Przecież on nie może
z nami zamieszkać! – zaoponowałam, kręcąc z niedowierzaniem głową.
Edward
spojrzał na mnie z zaciekawieniem.
- Właśnie
kolejny raz udało ci się mnie zaskoczyć – oznajmił pogodnie, nic sobie nie
robiąc z mojego zagniewanego tonu. – Sądziłem, że kto jak kto, ale ty będziesz
chciała mu pomóc.
- Więc
robisz to wyłącznie przez wzgląd na mnie? – zapytałam z powątpieniem,
zaskoczona prostotą tego wyjaśnienia. – Oczywiście, że chcę coś zrobić, ale nie
w ten sposób! Nawet ja widzę, że to beznadziejny pomysł – dodałam z
westchnieniem.
- I
uważasz, że jeśli przyjdzie porozmawiać, Esme pozwoli go wyrzucić? – zapytał, obserwując
mnie uważnie.
Westchnęłam,
nic już nie rozumiejąc.
- Zdecyduj
się. Zgadzasz się przez wzgląd na mnie czy na Esme? – zirytowałam się. – Co ty
planujesz, Edwardzie? – westchnęłam, chociaż doskonale zdawałam sobie sprawę z
tego, że tak szybko nie otrzymam odpowiedzi.
- Po prostu
nie widzę powodu, dla którego nie mielibyśmy mu pomóc. Ciebie to uszczęśliwi,
Esme też… No i bardzo chętnie zobaczę, jak twój przyjaciel działa na nerwy
Rosalie. Zasłużyła sobie, zwłaszcza po tym, jak traktowała ciebie i co zrobiła
z Tanyą – dodał, uśmiechając się łobuzersko. – Trochę zaufania, kochanie. Dom
jest duży, poza tym mam chyba całkiem dobry pomysł, jeśli oczywiście Emmett i
Jasper zechcą mi pomóc.
- Tak… Bo
akurat uwierzę, że z zemsty na Rosalie chcesz mieszkać pod jednym dachem z Jacobem
– mruknęłam pod nosem.
- Być może…
„Być może?”.
Nie miałam pojęcia, co to miała być za odpowiedź, ale nie zdążyłam się na niego
za to zdenerwować, bo akurat w tym samym momencie wyszliśmy spomiędzy drzew i
musiałam skupić się na trwającym wciąż przyjęciu. Nikt chyba nawet nie zwrócił
uwagę na naszą nieobecność, co było dość ciekawym zrządzeniem losu, bo
paradoksalnie to był nasz dzień. Nie przeszkadzało mi to, bo nie chciałam
rozmawiać z kimkolwiek na temat tego, co spotkało nas w lesie. Musiałam
pomyśleć, a przechadzanie się i zachowywanie się tak, jak na dobrą
gospodynie i pannę młodą przystało, było doskonałą po temu okazją. Przynajmniej
mogłam zająć czymś myśli, dlatego uśmiechałam się i podchodziłam do gości, żeby
z każdym zamienić przynajmniej kilka słów i przyjąć kolejne gratulacje oraz
życzenia.
Emmett
chyba nie zdążył w żaden sposób popsuć naszego wesela za co byłam mu wdzięczna,
chociaż jego niezbyt wyszukane uwagi, kiedy znajdowałam się blisko, działały mi
na nerwy. Nie żebym miała coś przeciwko byciu z Edwardem i nie zastanawiała
się, jak będzie wyglądała nasza noc poślubna, ale nasz kochany braciszek mógł
sobie darować traktowanie przez większość czasu o naszym nieistniejącym jeszcze
życiu uczuciowym. Jak na razie wystarczyły mi pieszczoty, pocałunki i to, co
było między nami, dlatego tego uparcie zamierzałam się trzymać. Seks był sprawą
drugorzędną, dlatego cieszyłam się, iż łączy nas coś więcej prócz cielesności.
Łatwo było
stracić poczucie czasu, kiedy już na powrót wciągnęłam się w nieoficjalny
program wesela – oczywiście zgodnie z wiją Alice. Otwieranie prezentów należało
do przyjemniejszej części, chociaż naprawdę nie sądziłam, żeby część rzeczy,
które dostaliśmy, miała się do czegokolwiek przydać. Oczywiście żaden sprzęt
nie należał do kuchennego, bo tego nie potrzebowaliśmy, ale był kilka drobiazgów,
które byłyby idealne do wyposażenia mieszkania, ale do naszego niewielkiego
pokoiku zupełnie się nie nadawały. Niemniej uśmiechałam się cały czas,
dziękując i w myślach planując, że najwyżej zapytam Esme, czy nie można czegoś
zmienić w wystroju domu, żeby to wszystko się nie zmarnowało.
Prawie
zapomniałam o Jacobie, przynajmniej do momentu, kiedy w chwili wytchnienia nie
znalazłam się sam na sam z Izadorą. Moja siostra promieniała, poza tym cały
czas trzymała ślubny bukiet, który złapała. Już nie wyglądała na speszoną,
chociaż byłam absolutnie pewna, że w żadnym przeczuciu nie podejrzewała, że
wydarzy się coś podobnego.
- Mogę cię
zaręczyć, że nie powinnaś się martwić – stwierdziła pogodnie, w swoim zwyczaju nawiązując
do czegoś, co wiedziała, a o czym ja niekoniecznie miałam pojęcie. Rzuciłam jej
pytające spojrzenie, chcąc żeby łaskawie mnie oświeciła. – No wiesz, ten
chłopak. Czuję, że to dobry pomysł, żeby tutaj został.
- Ach…
Jacob – powiedziałam i skrzywiłam się. Dlaczego nie byłam nawet zdziwiona, że
Izadora już wiedziała.
- Tak ma na
imię? Hm, pasuje – mruknęła w zamyśleniu. Nie lubiła nie wiedzieć czegokolwiek.
– Czułam jedynie, że ktoś się pojawi. I że to chyba dobrze, więc się nad tym
zastanów.
- A czy
czułaś, że jest zmiennokształtnym? – zapytałam, chcąc odrobinę przygasić jej
zapał. – Wybacz, Izadoro, ale to chyba nie najlepszy pomysł, żeby wprawiony w
zabijaniu wampirów wilk zamieszkał z nami pod jednym dachem – zauważyłam przytomnie.
- Moja
niezawodna intuicja mówi mi, że życie lubi zaskakiwać – oznajmiła, uśmiechając
się odrobinę złośliwie. – Wilk czy nie wilk, to już nie ma żadnego znaczenia.
Prychnęłam,
kręcąc z niedowierzaniem głową.
- Chyba
sobie żartujesz – stwierdziłam. – Za chwilę powiedz mi, że będziemy z Rosalie
przyjaciółkami a Emmett wcale nie zachowuje się momentami, jakby spadł z
księżyca – sarknęłam.
- Co do Emmetta,
musiałabym się zastanowić – przyznała – ale jeśli chodzi o ciebie i
Rosalie, to cały czas mam wrażenie…
- Ugh! –
warknęłam, wyrzucając obie ręce ku górze. – Dobra, poddaję się. Nic więcej nie
mów, bo i tak nie dojdziemy do porozumienia – skrzywiłam się, pośpiesznie
kierując w stronę innych gości.
Odprowadził
mnie dźwięczny dźwięk rozbawionej moim zachowaniem Izadory. Nie miałam ochoty
zastanawiać się nad tym, co miała na myśli, dlatego odrzuciłam od siebie
wszelakie przemyślenia i odnalazłam Edwarda. Uśmiechnął się na mój widok i na
szczęście nie zaczął żadnego tematu, który mógłby mnie zdenerwować, co przyjęłam
z ulgą. Ten dzień był nasz i chciałam przede wszystkim dobrze go zapamiętać, a
rozmyślanie nad pojawieniem się Jacoba nie było raczej dobrym rozwiązaniem.
Sama nie
jestem pewna, kiedy nastał wieczór. Na Alasce noc zawsze zapadała wcześniej niż
w innych stanach, nawet latem, dlatego wcale mnie to nie zdziwiło. Byłam już
zmęczona, przede wszystkim psychicznie – wciąż sypiałam wyłącznie okazjonalnie;
Santiego i Carlisle zakładali, że po prostu więcej we mnie z wampira niż
człowieka, co nawet mi odpowiadało – ale byłam szczęśliwa i to było
najważniejsze. I tak siedzieliśmy do późna, zanim pierwsze goście zaczęli się z
nami żegnać i rozchodzić. Nawet ulżyło mi, że wszystko powoli dobiega końca,
chociaż jednocześnie było mi trochę przykro. Tyle oczekiwania, a teraz…
Edward
najwyraźniej nie podzielał mojego wewnętrznego rozdarcia, bo wydawał się tylko
czekać na moment, kiedy będziemy mogli oficjalnie się oddalić. Chyba nie on
jeden, ale to zrozumiałam dopiero w momencie, kiedy znalazłam się w otoczeniu moich
bliskich i dostrzegłam, jak spoglądają na siebie porozumiewawczo. Uniosłam
brwi, spoglądając na nich podejrzliwie, ale za nich w świecie nie mogłam
stwierdzić, czego tak naprawdę ode mnie oczekiwali.
- Najwyższy
czas – stwierdziła pogodnie Alice, spoglądając znacząco na Edwarda. – Na co
jeszcze czekacie? No idźcie! – Wyglądała tak, jakby za chwilę zamierzała zacząć
tańczyć albo skakać ze szczęścia, obojętnie jak dziecinne to się wydawało.
- No dobrze…
- odezwałam się, starając się zachować cierpliwość. – O co wam znowu chodzi?
Gdzie mamy iść? – zapytałam, zwracając się przede wszystkim do rodziców swoich
i Edwarda. Wydało mi się, że od nich łatwiej będzie coś wyciągnąć, bo mój mąż,
siostra czy Alice byli prawdziwym utrapieniem, kiedy chodziło o niespodzianki,
ale najwyraźniej czekało mnie rozczarowanie.
- Wybacz. –
Santiego bezradnie rozłożył ręce. – Powiedzmy, że to stworzenie – zerknął na
Alice – i twoja siostra są całkiem dobre w snuciu gróźb i stawianiu na swoim –
wyjaśnił spokojnie, rzucając mi przepraszające spojrzenie.
Alice
wywróciła oczami.
- Oj, ale
żeby zaraz przesadzać i mówić o groźbach… - mruknęła pod nosem, pokazując
mojemu ojcu język.
- No cóż, a
jakbyś nazwała sugestię Izadory, że może powiedzieć Mary o pewnych sprawach? – zapytał rozdrażniony,
rzucając mojej siostrze krótkie spojrzenie.
- Co za „pewne
sprawy”? – zaciekawiła się sama zainteresowana.
Santiego
zaklął pod nosem, po czym spojrzał na wybrankę swojego serca.
-
Absolutnie żadne. Zresztą o tym możemy porozmawiać dużo później albo najlepiej
wcale – zapewnił pośpiesznie. – No, spadać mi stąd – mruknął, zwracając się do
mnie i Edwarda. Najwyraźniej wolał zaoszczędzić sobie świadków.
Wciąż
jeszcze chciało mi się śmiać, kiedy Edward drugi raz tego dnia pociągnął mnie w
las. Zrezygnowałam z prób wypytywania go o to, co właściwie się dzieje,
wiedząc, że to i tak nie ma żadnego sensu; prędzej miałam wszystkiego się
dowiedzieć, pozwalając żeby robił wszystko tak, jak sobie zaplanował, dlatego
po prostu biegłam, starając się zapamiętać drogę i stwierdzić, czy
kiedykolwiek wcześniej byłam w tym miejscu i czy kojarzę, co jest w okolicy.
Niestety, kierunek nic mi nie mówił, zresztą i tak otaczał nas wyłącznie coraz gęstszy
las. To miał być dowcip? Jeśli tak, dość marny, bo miałam lepsze zajęcia od
bezsensownego biegania po lesie i rozglądania się dookoła.
Było
ciemno, a ja wzrok miałam mimo wszystko trochę słabszy od wampira, dlatego
musiałam prawie w całości zdać się na mojego męża. Gęsty baldachim liści nad
naszymi głowami, skutecznie przysłaniał księżyc i gwiazdy, pogrążając cały las
w nieprzeniknionych ciemnościach. Raz po raz potykałam się na nierównym
podłożu, starając się wyuczyć drogi, chociaż najprawdopodobniej było to
całkowicie bezcelowe. Jedynym plusem wydawał się mający w sobie coś kojącego
bieg, chociaż i on zaczynał być nużący. Byłam rozdrażniona i chciałam wiedzieć,
co się dzieje, ale żadne odpowiedzi nie nadchodziły.
Właśnie dzięki
oświetleniu zorientowałam się, że coś się zmieniło. Mniej więcej po kwadransie,
kiedy pokonaliśmy kilka kilometrów puszczy, las zaczął stawać się rzadszy. Drzewa rosły tutaj w większych odstępach,
zwiastując nieco wolnej przestrzeni. W oddali dostrzegłam srebrzystą poświatę
księżyca, kuszącą większą możliwością zobaczenia czegokolwiek. Machinalnie przyśpieszyłam,
w duchu modląc się, żeby jednak okazało się, że przypadkiem nie zniszczyłam
sukni; długi tren zdecydowanie nie nadawał się do takich spacerów. Co prawda
Izadora nie była tak zakochana w ubraniach jak Alice, ale i tak źle bym się
czuła, gdybym zniszczyła jej starania.
Przestałam
myśleć o swoim wyglądzie, kiedy pomiędzy drzewami pojawiło się coś, czego
zdecydowanie nie spodziewałam się w tym miejscu znaleźć. Z wrażenia omal
nie potknęłam się o własne nogi, kiedy zobaczyłam mały, ale niezwykle efektowny
domek. Jednopiętrowy budynek był jednocześnie tak nieprawdopodobnie niezwykły i
jednocześnie pasował do tego miejsca, że było to wręcz nierealne. Zamarłam,
wpatrując się w konstrukcję i z nie będąc w stanie oderwać wzrok ud kamiennej podmurówki,
czerwonych cegieł i dużych okien, które musiały za dnia zapewniać mnóstwo światła
znajdujących się w środku pomieszczeniom. Niewielka weranda i stojąca na niej
dwuosobowa huśtawka aż zachęcały, żeby usiąść i podziwiać srebrzący się na
niebie księżyc, zaś rosnące przy domku kwiaty, głównie krzewy róż, wypełniały
powietrze obezwładniającą wręcz słodyczą. Kiedy niczym transie obeszłam
domeczek dookoła, przekonałam się, że tuż za nim znajduje się niewielki ogród,
a po środku srebrzy się otoczona starannie dobranymi kamieniami sadzawka. Tylne
wejście stanowiły szklane, rozsuwane drzwi a z pokoju na piętrze
wychodził przestronny, drewniany balkon.
Wróciłam do
Edwarda. Ukochany czekał na mnie od frontu, dokładnie tam, gdzie go zostawiłam.
Wydawał się podekscytowany w równym stopniu co ja, poza tym bez wątpienia
czekał na moją reakcję.
- O mój
Boże… - wyrwało mi się. Pokręciłam głową, wciąż niedowierzając. – Naprawdę?
Edwardzie, naprawdę? – powtórzyłam. Wiedziałam, że rozumiał, bo mogłam pytać
tylko o jedno.
Jedynie się
uśmiechną.
- Chodź.
Zobacz go od środka – zasugerował mi, wciskając mi w dłoń coś niewielkiego.
Kiedy rozwarłam dłoń, dostrzegłam złocisty, bez wątpienia pasujący do głównych
drzwi kluczyk.
Nagle
wszystko stało się jasne. Jego tajemniczy uśmiech przy otwieraniu prezentów,
podekscytowanie i to, że nie przeszkadzała mu prośba Jacoba… „Być może”. No
oczywiście! Jak mógł przejmować się Jake’m, skoro i tak nie mieszkałby z nami,
a ewentualnie z resztą rodziny? Moim zdaniem nie było to do końca uczciwe, ale
w tym momencie byłam zbyt rozemocjonowana, żeby mieć mu cokolwiek za złe.
Trzęsłam
się cała, kiedy znalazłam się na werandzie, tuż przy drzwiach. Ręce drżały mi
do tego stopnia, że Edward musiał mi wyjąć klucz z rąk i samemu otworzyć
drzwi. Chyba nawet bardziej mu to odpowiadało, bo kiedy tylko zamek ustąpił,
ukochany bez pytania porwał mnie na ręce i wniósł do środka. Wywróciłam
oczami, jak zwykle urzeczona jego i staroświeckością, poza tym jednak w żaden
sposób nie skomentowałam jego zachowania. Objęłam go za szyję, chociaż
podejrzewałam, że za chwile mnie postawi, jednak nic podobnego się nie stało.
Westchnęłam
po raz wtóry tego dnia. Edward puścił to mimo uszu i zamknąwszy drzwi
celnym kopniakiem, poniósł mnie w stronę przylegającego do niewielkiego
przedpokoju salonu. W nikłym świetle mogłam zobaczyć aneks kuchenny; kuchnia
była niewielka, co jednak nie przeszkadzało, bo i tak nie była nam potrzebna.
Niemniej zauważyłam, że wyposażono ją w dość nowoczesny sposób, chociaż z tego
pewnie i tak bardziej ucieszyłby się Oliver niż ja. Blat roboczy oddzielał tę
część od tej wypoczynkowej, gdzie w otoczeniu ciepłych barw stała obita w
czarną skórę kanapa i dwa fotele. Poza tym dostrzegłam biblioteczkę, telewizor
i przeróżne płyty z filmami… Nie miałam nawet czasu sprawdzać ich tytułów, zbyt
pochłonięta próbą dostrzeżenia każdego szczegółu. Mimo małego metrażu było tego
wiele, ale dzięki temu domek wydawał się przytulny i bardzo wygodny.
Drzwi do
ogrodu wychodziły właśnie z salonu. Zdążyłam jedynie rzucić okiem na delikatne,
kremowe zasłony, zanim zostałam poniesiona w stronę schodów. Już kiedy
znaleźliśmy się na piętrze miałam ukochanego poprosić, żeby mnie puścił, ale
postanowił mi to uniemożliwić:
- Tam na
końcu jest łazienka – oznajmił cicho, skinieniem głowy wskazując na najbardziej
oddalone drzwi. Poza tym w wąskim korytarzyku znajdowały się jeszcze tylko dwie
prawy innych. – Tutaj – skinął na te bliżej nas – jest pusty, jeszcze niezagospodarowany
pokój. A tu… No cóż, tutaj jest nasza sypialnia – wyjaśnił dziwnie zachrypniętym,
zdenerwowanym głosem.
Serce
zabiło mi mocniej, kiedy dotarło do mnie, co to oznacza. Delikatnie
wyswobodziłam się z objęć ukochanego; pozwolił mi na to, nareszcie stawiając
mnie na ziemi. Bez słowa, nawet na niego nie patrząc, podeszłam do drzwi, które
skrywały nasz pokój i stanowczo nacisnęłam klamkę. Otworzyły się bezszelestnie,
nawet przy tym nie skrzypiąc, a moim oczom ukazało się chyba najpiękniejsze
pomieszczenie, jakie kiedykolwiek było dane mi widzieć.
Drzwi na
balkon były rozsunięte, dlatego zasłony podrygiwały lekko na wieczornym
wietrze. Okno i wyjście na balkon zajmowały praktycznie całą ścianę, dzięki
czemu miałam idealny widok na ogródek i oczko wodne w samym jego centrum. Srebrzyste
światło wlewało się do środka, rozjaśniając utrzymane w jasnych barwach
pomieszczenie i oświetlając olbrzymie łoże z baldachimem, które stanowiło centralną
część tego miejsca. Zrzuciłam buty, chcąc jak najszybciej przekonać się, czy
biały dywan jest faktycznie tak miękki, jak mi się wdawało. Moje stopy
natychmiast się zapadły i przez moment miałam wrażenie, że stąpam po piasku.
Powoli
podeszłam i przysunęłam dłonią po miękkiej, jedwabistej pościeli. Nie zdążyłam
nawet zbyt długo zachwycić się złocistymi zdobieniami kołdry, kiedy nagle
poczułam na biodrach lodowate dłonie; Edward stał tuż za mną, milczący i
zdenerwowany.
Powoli się
odwróciłam; nasze spojrzenia się spotkały.
Rozdział cudowny! Nic dodać, nic ująć. :)
OdpowiedzUsuńI jak zwykle rozdział jest boski! Nie wiem jak ty to robisz, że wszystkie twoje rozdziały są takie cudne! Pozdrawiam i zapraszam do mnie Esme-Carlisle.blogspot.com
OdpowiedzUsuńNigdy nie kończ w takich momentach! Świetne opisy zarówno domku jak i lasu, piszesz w taki miły, spokojny sposób. Jacob wkurza jak zwykle, ale on chyba taki już jest :) W ogóle świetny pomysł z Bellą jako dhampirem, super pomyślane. Nie jest już tak krucha jak w książce i to jest fajne. Twój Edward też jest jakiś taki pewniejszy siebie :)
OdpowiedzUsuńŻyczę ci dużo weny i pozdrawiam :)
P.S. przepraszam, że tak późno komentuję, ale tak jakoś wyszło :(
P.S.S. zapraszam do mnie na nowy rozdział :)
hej chciałabym cię zaprosić na nowy rozdział :)
UsuńI jeszcze jedno - jest mi głupio tak zaśmiecać ci bloga :( przepraszam. Jest jakiś sposób żeby się z tobą skontaktować? Masz może maila? Mogłybyśmy sobie też popisać na różne tematy, bo wydajesz się być bardzo fajną osobowością :)
OMG!!!!!Rozdział jest świetny! Prześwietny! Nic dodać nic ująć :D Podoba mi się baaaaardzo! :)) Czekam na kolejny Jeszcze musiałaś skończyć na takim momencie :) ,,,,,,,,,,,,,,,,
OdpowiedzUsuń:))Pozdrawiam gorąco :**Niech wena będzie z TOBĄ!