Dwa.
Wielki dzień
Santiego
wślizgnął się do mojego pokoju tak cicho, że prawie bym go nie zauważyła.
Powstrzymałam chęć wywrócenia oczami, bo dla tego wampira pojęcia „prywatność”
albo „pukanie” chyba nigdy nie miały stać się niczym więcej prócz delikatnej
sugestii, którą z czystym sumieniem można zignorować. Powoli obejrzałam się w
jego stronę, obserwowana przez odrobinę rozdrażnioną Alice, która najwyraźniej
nie była zadowolona, że kolejny członek mojej rodziny nie pozwala jej
przygotować mnie według jej uznania.
- Tak… To
może zostawię was samych – zasugerowała i wyszła, wcześniej jednak mrugając do
mnie porozumiewawczo. – Wyglądasz świetnie, Isabel – zapewniła, a ja nie miałam
większego wyboru, jak po prostu postarać się jej uwierzyć.
Zauważyłam,
że Santiego skrzywił się nieznacznie – wolał nazywać mnie Isabellą – ale w
żaden sposób tego nie skomentował. Poczułam się niezręcznie pod spojrzeniem
jego krwistych tęczówek i zaczęłam żałować, że również Mary i Izadora wyszyły,
szybko jednak wzięłam się w garść. Podniosłam się powoli, chcąc jednocześnie
sprawdzić, jak daleko jestem w stanie zajść na wysokich szpilkach, które
wybrała dla mnie Alice. Czułam się niepewnie, ale miałam nadzieję, że uda mi
się jednak nie zabić na schodach albo podczas tańca, bo w towarzystwie
nieśmiertelnych gości odrobina krwi wywołałaby istne pandemonium.
- To jest
tajemnicze dzieło Izadory? – zapytał mnie w końcu Santiego, decydując się
przerwać panującą ciszę. Wciąż ciężko było mi myśleć o nim jak o ojcu.
-
Powiedziałeś to takim tonem, jakbyś był rozczarowany – zarzuciłam mu, próbując
rozumieć jego intencję. Szczerze mówiąc, do ostatniej chwili sądziłam, że
rozmowa pójdzie nam o wiele lepiej, ale najwyraźniej czekało mnie
rozczarowanie.
- Doprawdy?
– Spojrzał na mnie spod uniesionych brwi. – Chyba żartujesz. Jak mogłoby mi się
nie podobać cokolwiek, co stworzyła Izadora? – obruszył się, a mnie na moment
zatkało, bo nie sądziłam, że mógłby mówić o którejkolwiek z nas z takim
uczuciem.
Pamiętam,
jak kiedyś – jeszcze jak człowiek – pokłóciłam się z Melindą. Nie mam pojęcia o
co wtedy poszło, ale nade wszystko zapamiętałam sobie jeden z jej zarzutów,
kiedy wykrzyczała mi, że jestem zdecydowanie zbyt pamiętliwa. Osobiście nie
odniosłam takiego wrażenia, zwłaszcza, że całkiem niedawno wybaczyłam Oliverowi
wszystko, co zrobił, ale kiedy teraz o tym myślałam, musiałam przed samą sobą
przyznać, że może i faktycznie miałam skłonności do bycia pamiętliwą. Niewiele
trzeba było, żeby znaleźć się na mojej czarnej liście, a moi biologiczny
rodzice zdawali się być idealnym tego przykładem.
Ale, bądźmy
szczerzy, jak można było tak po prostu zapomnieć o tych wszystkich latach
kłamstw, kiedy albo ich nie znałam, albo byłam przekonana, że nie żyją. Ledwo
pogodziłam się ze śmiercią ludzkiej pary, która dla mnie i tak na zawsze miała
pozostać po prostu mamą i tatą, i zaakceptowałam w tej roli Carlisle’a i Esme,
kiedy okazało się, że nie tylko mam bliźniaczkę, ale i rzekomo martwi rodzice
jednak żyją. Co więcej, jak mogłam zapomnieć o tym, co wydarzyło się między mną
a Santiego, nawet jeśli wszystko było wytworem jego daru i próba sprawdzenia
mojej odporności psychicznej. Czego jak czego, ale takich rzeczy nie dało sobie
tak po prostu poukładać w głowie i zaakceptować.
Z tym, że
nawet nie próbowałam i może tutaj właśnie leżał największy problem. Izadora
była zdolna, żeby wszystko zaakceptować, chociaż też nie wierzyłam, żeby nigdy
się nad tym nie zastanawiała albo nie miała wątpliwości. Ja je miałam i właśnie
one powstrzymywały mnie od podjęcia jakiejkolwiek sensownej decyzji.
Wiedziałam, że powinnam coś zrobić, ale i tak czułam się całkowicie bezradna.
- Isabel? –
Santiego sprowadził mnie na ziemię, przypominając tym samym, że od kilku minut
stoi w progu i spogląda na mnie wyczekująco. Co najbardziej mnie rozdrażniło,
sama zawsze byłam równie niecierpliwa – kolejne podobieństwo, które można by
nam zarzucić.
-
Przepraszam – zreflektowałam się. – Izadora ci powiedziała o co chciałam
prosić? – dodałam, postanawiając przejść do rzeczy, zanim skończy nam się czas
albo którekolwiek z nas ostatecznie stchórzy i zdecyduje się zakończyć tę
rozmowę.
Pokiwał
głową, chociaż odniosłam wrażenie, że to nie tylko potwierdzenie mojego
pytania. Raczej jakby potakiwał sobie, bo moje zachowanie odpowiadało jego
wcześniejszym przypuszczeniom.
- O, tak –
powiedział już na głos. – Zaskoczyłaś mnie, ale to miłe. Troszeczkę nie w twoim
stylu, ale jakby nie patrzeć, to bardzo miłe – powtórzył i uśmiechnął się do
mnie figlarnie. – Zdenerwowana?
- Ależ skąd
– żachnęłam się, nagle czując się tak, jakby ktoś zdjął ze mnie olbrzymi
ciężar. Gdyby Jasper był w pobliżu, pomyślałabym, że moja tarcza szwankuje i
jest w stanie mną manipulować. – Przecież to normalka. Cała zbieranina obcych
wampirów, uroczystość ślubna i szpilki, które będą gwoździem do mojej trumny.
Żyć nie umierać!
Roześmiał
się, tym razem otwarcie i wyraźnie się ze mnie nabijając. Wsparłam dłonie na
biodrach i spojrzałam na niego gniewnie, starając się przybrać jak najbardziej
groźną pozę, podejrzewałam jednak, że w tym stroju i stanie wyszło mi to
marnie.
- Uważaj,
Volturi, bo się zdenerwuję, a wtedy niewiadomo, co się może stać – zagroziłam.
Wciąż nie panowałam nad telekinezą, poza tym nie miałam pewności czy odkryłam
już wszystkie swoje dary, dlatego lepiej dla wszystkich było, żeby starali się
żyć ze mną w zgodzie.
- Już nie
Volturi – znowu zachichotał. – Jakbyś była zainteresowana, Santiego Versace. To
jakbyś jednak kiedyś doprowadziła do tego, że będziecie mi urządzać pogrzeb.
Wydęłam
usta, niezbyt rozbawiona jego żartem, po czym spoważniałam, starając się
przyjąć do wiadomości nowy fakt. A więc Versace. Nie żeby miało to jakiekolwiek
znaczenie, skoro za kilkanaście minut miałam przyjąć Edwarda jako swojego i
oficjalnie stać się panią Cullen, ale mimo wszystko i tak było to dla mnie
ważne.
Zapadła
chwila ciszy, więc mogłam się uważnie wsłuchać i zorientować, że na dole
wyczuwalne jest wyraźnie poruszenie. Chwilę później usłyszałam, jak Rosalie
przygrywa na pianinie, starając się przygotować do marsza Mendelsona i
rozpoczęcia uroczystości. Spanikowana rozejrzałam się dookoła i spojrzałam na
zegarek, z niedowierzaniem uświadamiając sobie, że zostało zaledwie kilka minut
do rozpoczęcia. Jeśli wszystko miało pójść zgodnie z planem, chyba powinniśmy
już nawet czekać w korytarzu do tego, żeby się pojawić.
A niech to
diabli.
-
Faktycznie, jesteś tak wyluzowana, że chyba zaraz mi tutaj zemdlejesz –
skomentował Santiego, podchodząc do mnie niepewnie. – Jeśli chcesz się wycofać,
zawsze mogę odwrócić uwagę wszystkich na dole, ale jeśli jednak się
zdecydowałaś… - W znaczącym geście wyciągnął rękę w moją stronę i spojrzał na
mnie wyczekująco.
Rzuciłam mu
krótkie, pełnie niedowierzania spojrzenie, po czym zdecydowanym i nieco
wymuszonym ruchem, podałam mu dłoń. Skinął głową i z wprawą ujął mnie pod ramię,
wcześniej wciskając mi w ręce okazały bukiet białych kwiatów, których w nerwach
nie rozpoznałam, a których słodki zapach sprawił, że zawirowało mi w głowie.
Cała się spięłam, bo podobnie zachowywał się wobec mnie, kiedy pierwszy raz
spotkaliśmy się w Volterze, szybko jednak zorientowałam się, że tym razem nie ma
w tym nic dwuznacznego. Teraz nie był podwładnym Aro, który ma za zadanie mnie
uwieść albo wypróbować; był po prostu ojcem, którego nie byłam w pełni w stanie
zaakceptować, a który mimo wszystko miał wobec mnie czyste intencje. Moje obawy
odrobinę zelżały i już przynajmniej przestałam się bać, że jednak wywrócę się
na wysokim obcasie.
W następnej
minucie żadne już nie myślało ani nie zamierzało się odzywać. Teraz
najważniejsze było działanie, dlatego Santiego stanowczo wyprowadził mnie na
korytarz, po czym skierował się w stronę schodów. Chciałam zaprotestować, że to
za szybko i żeby trochę zwolnił, ale nie miałam po temu okazji, bo w tym samym
momencie Rose przestała dostrajać instrument i doszły nas pierwsze takty marsza
weselnego. Z wrażenia omal nie wypadłam z rytmu i byłabym się potknęła, gdyby
Santiego stanowczo mnie nie podtrzymał i nie wyprostował do pionu. Rzuciłam mu
wdzięczne spojrzenie i wzięłam kilka głębszych wdechów, zanim zdołałam się
uspokoić i wziąć w garść.
Muzyka, nakazałam sobie, chociaż sama
nie byłam pewna czy to moja własna myśl, czy może przeczucie, którego nagle
doznałam. To drugie mi nie pasowało, bo przecież nie miałam gorączki ani nie
czułam się słabo (nie bardziej niż wcześniej), ale rada ta wydała mi się
zdecydowanie zbyt stanowcza i mądra niż sama byłabym w stanie sobie narzucić. Skup się na muzyce i będzie dobrze.
Tak
zrobiłam. Zamknęłam oczy i decydując się w pełni zaufać swojemu ojcu,
pozwoliłam żeby wraz z melodią poprowadził mnie do schodów. Nie patrzyłam, ale
mogłabym przysiąc, że praktycznie spłynęłam po nic, poruszając się tak pewnie,
ale jednocześnie i delikatnie, jak chyba nigdy dotąd. Razem ruszyliśmy przez
opustoszały salon, wprost do tylnich drzwi, które prowadziły bezpośrednio do
ogrodu. Dopiero kiedy poczułam na twarzy chłodny podmuch i uświadomiłam sobie,
że wyszliśmy na zewnątrz, odważyłam się unieść powieki.
Ogród tonął
w słońcu i przez kilka sekund skupiałam się przede wszystkim na mruganiu,
starając się przyzwyczaić oczy do jasności i barw, które poraziły mnie ze
wszystkich stron. Słuchanie paplaniny Alice to było jedno, ale podziwianie
wyników jej pracy okazało się zupełnie inną sprawą i przez kilka chwil miałam
do siebie pretensję, że nie przygotowałam się psychicznie na to, co mnie
czekało. Serce momentalnie zabiło mi mocniej, kiedy dostrzegłam dziesiątki par
miodowych i krwisto czerwonych oczu, które mierzyły mnie wzrokiem tak
dokładnie, że aż poczułam się nieswojo. Miałam wrażenie, że goście starają się
ocenić każdy najdrobniejszy detal mojego wyglądu, zaczynając od sukni ślubnej,
na uczesaniu i wyrazie twarzy kończąc. Nigdy nie miałam większych problemów ze
znajdowaniem się w centrum uwagi, ale tym razem poczułam się bardziej
niezręcznie niż podczas pierwszego dnia w szkole, kiedy musiałam mierzyć się z
nadmiernym entuzjazmem męskiej populacji uczniów i zawistnej żeńskiej.
Zarumieniłam się, co chyba jedynie rozbawiło Santiego, bo rzucił mi
nieprzeniknione spojrzenie i dalej stanowczo prowadził mnie w stronę
przygotowanej w ogrodzie altanki.
Pomysł był
prosty, ale efektowny. Ścieżka, która prowadziła od tylnego wyjścia do miejsca
uroczystości, usłana była delikatnymi, białymi płatkami kwiatów, które
szeleściły nieznacznie, kiedy po nich stąpałam albo kiedy poruszał je tren
mojej sukni. Goście siedzieli po lewej i po prawej stronie na zdobionych
ławeczkach, zwróceni twarzą w stronę altanki, chociaż teraz prawie wszyscy
wykręcali się w moją stronę. Tuż na samym końcu kwiatowej ścieżki, którą
prowadził mnie Santiego, znajdowała się właśnie ta istotna altanka, starannie
ozdobiona pasującymi do siebie kwiatami i wstążkami. To właśnie tam dostrzegłam
czekającego na mnie Edwarda, któremu towarzyszył nasz dzisiejszy pastor –
również wampir i nasz dzisiejszy gość, którego imienia zapomniałam, a który w
porę zorganizował odpowiednie papiery, żeby móc udzielić nam ślubu. Tym
bardziej speszyłam się, że jego imię wyleciało mi z głowy, bo nie miałam nawet
jak mu później podziękować.
Moi bliscy
siedzieli na samym przedzie po lewej stronie. Powoli wypuściłam powietrze z
płuc i wysiliłam się na uśmiech w ich kierunku. Patrzenie na Cullenów, Olivera
i Mary było łatwiejsze, bo przynajmniej mogłam przestać myśleć o obserwujących
mnie wampirach i chociaż trochę się rozluźnić. Esme promieniała, podobnie
zresztą jak Alice, która pomachała w moją stronę, najwyraźniej nie mogąc się
powstrzymać. Izadora siedziała albo raczej wisiała na ramieniu Olivera, co
wyglądałoby uroczo, gdybym nie miała pewności, że to jeden ze sposobów
powstrzymania go przed ewentualną utratą kontroli, gdyby jednak instynkt nowo
narodzonego dał o sobie znać i chłopak postanowił urządzić sobie w okolicy
polowanie. Moja siostra kiwała się lekko, co z jednej strony wydawało się
lekkomyślne, skoro przy tym jej zapach był bardziej dla Olivera wyczuwalny, ale
z drugiej zdawałam sobie sprawę, że w jakimś stopniu pomaga mu się w ten sposób
uodpornić.
Nigdzie nie
widziałam Rosalie, ale to dlatego, że uparcie nie chciałam spojrzeć w prawo, na
pozostałych gości – to właśnie po tamtej stronie ustawiono fortepian na których
przygrywała blondynka. Musiałam przyznać, że była równie dobrym muzykiem co
Edward, poza tym chyba powinnam być jej wdzięczna za to, że nie próbowała
sabotować naszego wesela. Byłam już i tak zbyt zdenerwowana, więc dodatkowe
problemy były mi w tym momencie najmniej potrzebne.
Nie
zorientowałam się nawet w którym momencie pokonaliśmy ostatnie metry,
zatrzymując się przy stopniach altanki. Santiego wyprzedził mnie nieznacznie i
z wprawą pomógł mi na nią wejść, po czym tradycyjnym gestem przekazał moją rękę
Edwardowi. Ukochany nawet się nie zawahał, kiedy zaś spojrzałam w jego miodowe tęczówki,
przekonałam się, że wypełnia je wyłącznie bezgraniczna miłość; miałam nadzieję,
że w moim przypadku nawet mimo strachu jest tak samo.
Santiego
puścił mnie, ale nie od razu się wycofał. Wciąż muskając palcami moje ramię,
nachylił się w stronę przyszłego zięcia i spojrzawszy na niego miną
niewiniątka, ociekającym słodyczą głosem oznajmił:
- Spróbuj
jakkolwiek ją skrzywdzić, a przysięgam ci, że osobiście pozbawię cię głowy… i
czegoś więcej.
Zaraz po
tym, jak gdyby nigdy nic, pośpiesznie odszedł. Usłyszałam chichoty, zwłaszcza wybijający
się ponad wszystko charakterystyczny rechot Emmett’a. Chwilę później
usłyszałam, jak Mary prycha i krzyczy „Santiego!” na co ten ze spokojem
odpowiada jej, że „Należy dbać o tradycję”. Z niedowierzaniem pokręciłam głową
i mocno speszona ponownie spojrzałam na Edwarda, starając się pójść w jego
ślady i jakoś się uspokoić. Spojrzał na mnie, a w jego oczach dostrzegłam
wesołe ogniki; oczywiste było, że w żaden sposób nie przejął się groźbą mojego
ojca, poza tym nie mogłam wyobrazić sobie, że kiedykolwiek miałby mnie
skrzywdzić.
Stan
uniesienia i rozbawienia nie trwał długo, w końcu bowiem rozpoczęła się tak
długo oczekiwana uroczystość. Stałam, próbując powstrzymać się od drżenia,
kiedy padły pierwsze znane mi jedynie z filmów i książek słowa, zmierzające
powoli do przysięgi, sakramentalnego „tak” i wieńczącego całość pocałunku. Z
każdą kolejną sekundą czułam się jednocześnie coraz bardziej zdenerwowana, ale
i coraz bardziej pewniejsza, co było dziwnym, ale jednak prawdziwym paradoksem.
Chłodne palce, które oplatały moją dłoń dodawały mi siły i stabilności, dlatego
mimo wszystko zaczęłam wierzyć w to, co może pójść źle.
- Isabello?
– Zamrugałam zaskoczona i pośpiesznie skupiłam wzrok na prowadzącym uroczystość
wampirze. Zorientowała się, że to już, wciąż jednak byłam w szoku, poza tym
trochę zaskoczyło mnie, że nazwał mnie „Isabellą”, jak zawsze wolał Santiego.
Mogłam się założyć, że to była jego sprawka, ale – o dziwo – nie czułam się z
tego powodu zła. – Przysięga – wyjaśnił mi cicho. Nie sądziłam, że wyglądam na
aż do tego stopnia nieobecną duchem, żeby chciał prowadzić mnie za rączkę. –
Powtarzaj…
- Myślałam,
że w tym momencie padają słowa własnej przysięgi – przerwałam mu, zanim
zdążyłam ugryźć się w język. Po co niepotrzebnie wszystko komplikowałam?
- Och, tak…
Więc proszę.
Wampir –
Nicolas, jak sobie w końcu przypomniałam – spojrzał na mnie z zainteresowaniem,
ale skinął głową. Czułam na sobie dziesiątki intensywnych spojrzeń, najbardziej
jednak byłam świadoma tego, że obserwuje mnie Edward. Zawahałam się i przez
moment żałowałam, że powiedziałam cokolwiek, wtedy jednak poczułam, jak
ukochany lekko ściska moją dłoń i poczułam się lepiej.
Powoli
nabrałam powietrza, po czym wypuściłam je ze świstem. Chociaż od momentu
wyjścia z domu w głowie miałam absolutną pustkę, odpowiednie słowa nagle
pojawiły się w mojej głowie i już po prostu wiedziałam, co chcę i muszę
powiedzieć.
- Nie jestem
święta. Każdy, kto mnie zna, wie o tym doskonale. To dobrze, bo nikt z nas nie
jest idealny. Gdyby tak było, sądzę, że świat byłby zdecydowanie zbyt nudny. –
Uśmiechnęłam się, nawet bez oglądania za siebie wiedząc, że nie jestem w tej reakcji
odosobniona. – Ale wiem też, że miłość jest ślepa na te niedoskonałości. Nawet
jeśli je dostrzega, potrafi obrócić je w siłę i sprawić, żeby przestały mieć
jakiekolwiek znaczenie. Stoję teraz tutaj i myślę, że tak jest w naszym
wypadku. Gdyby było inaczej, nie byłoby tutaj żadnego z nas… Ani mnie, ani
ciebie. – Spojrzałam Edwardowi w oczy i na moment całkowicie zapomniałam o
otaczającym nas świecie oraz o tym, że nie tylko on spija z uwagą każde kolejne
słowo, które pada z moich ust. – Ale tutaj jesteśmy. Po wszystkim, co się
stało, chcesz żebym tutaj była, a ja pragnę dokładnie tego samego. Dlatego
chyba nie pozostaje mi prosić o nic innego, prócz…
- Tak –
przerwał mi, doskonale wiedząc do czego zmierzam. Słowa były zbędne, skoro
oboje byliśmy świadomi tego, czego naprawdę chcemy. – Tak, chcę.
Uśmiechnęłam
się, równie oszołomiona własnymi wyznaniami w tym momencie, co i szczęśliwa,
kiedy usłyszałam te słowa. Zauważyłam, że Nicolas otwiera usta, żeby kontynuować,
ale postanowiłam go zignorować, kierując się emocjami.
- Ja
również – powiedziałam stanowczo. Strach zniknął i prawie już go nie
odczuwałam. – Zgodziłam się wtedy i robię to samo teraz. Tak – dodałam, nie
potrzebując żadnych zbędnych przysiąg i całego tego zamieszania, które ze ślubu
robili ludzie.
Edward
powstrzymał śmiech i zanim się obejrzałam, już brał mnie w ramiona, a ja
zarzuciłam mu ręce na szyję. Poczułam na ustach jego lodowate wargi i chociaż
zdawałam sobie sprawę z tego, że w tym momencie wszystko robimy na opak,
pozwoliłam żeby mnie pocałował, sama nie pozostając mu dłużna. Pieszczota była
długa, namiętna i tak pełna uczuć, że chyba powinniśmy się zawstydzić, ale
wcale nie czułam, żebyśmy mieli po temu jakiekolwiek powody. Kochaliśmy się, to
był nasz dzień i chyba wszyscy przyszli tutaj właśnie po to, żeby móc się o tym
przekonać. Nawet jeśli nie, nie miałam w tamtym momencie głowy do tego, żeby
się czymkolwiek niepotrzebnie przejmować.
- No, tak…
- usłyszałam speszony głos wciąż stojącego przy nas Nicolasa. Znów doszył mnie
jakieś śmiechy, ale tym razem nie były w stanie w żaden sposób nas rozproszyć. –
Co ja wam będę mówić? A całuj ją sobie, całuj… – żachnął się wampir i,
uświadomiwszy sobie swoją bezradność, ostatecznie dał nam spokój.
Roześmiałam
się radośnie, kiedy tylko miałam po temu okazję, bo Edward odsunął mnie od
siebie, bym mogła złapać oddech. Miałam pojęcie, że oczy mi pałają, a skóra
płonie, poza tym odczuwałam narastającą z każdą kolejną sekundą euforię.
Byliśmy w tym miejscu, szczęśliwi i pełni optymizmu, gotowi na to, co miała
przynieść przyszłość. Co więcej, byliśmy razem i właśnie staliśmy się
małżeństwem, co obwieścił jeszcze na odchodne Nicolas, żeby dopełnić formalności.
Słysząc te słowa, Edward bez wahania i względu na moje protesty, porwał mnie na
ręce; wciąż trzymając bukiet, zarzuciłam mu obie ręce na szyję i przywarłam do
niego, pozwalając żeby mnie całował, ku uciesze zgromadzonych wampirów.
Jak mogłam
w ogóle obawiać się tego, co czekało nasz tego dnia? Teraz moje obawy i nerwy
wydały mi się wręcz śmieszne. Czułam się lekka, szczęśliwa i nade wszystko
pewna swoich uczuć. Wciąż obejmując Edwarda za szyję, wyrzuciłam w górę bukiet,
zbytnio nie zastanawiając się nad tym, gdzie celuję. Izadora nie zorientowała
się, że cokolwiek zmierza w jej stronę, więc pochwyciła go absolutnie
automatyczne, po czym rozszerzyła swoje szmaragdowe tego dnia oczy do granic
możliwości, chyba nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co się właśnie
stało.
Znów się
roześmiałam. Miałam fantastycznego męża, kochającą rodzinę i powoli zaczynałam
akceptować wszystko to, co w ostatnim czasie przyniósł mi los. Czego mogłam
pragnąć więcej?
OMG!!!!!!Rozdział jest świetny! Prześwietny! Nic dodać nic ująć :D Podoba mi się baaaaardzo! :)) Czekam na kolejny i BŁAGAM dodaj go szybko! :D Nie trzymaj mnie w niepewności :) :))Pozdrawiam gorąco :**Niech wena będzie z TOBĄ!
OdpowiedzUsuńCudowny rozdział, wszystko pięknie opisane i aż czuje się magię tamtej chwili :-)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i życzę weny ;)
Zapraszam do siebie na nowy rozdział :)
UsuńZapraszam na nowy rozdział i staram się nie denerwować, że tu ciągle pusto :(
UsuńKiedy następny rozdział?
OdpowiedzUsuńNie mogę już się doczekać...
Kurde, miałam nadzieję, że wejdę tu i będzie nowy rozdział
OdpowiedzUsuń:,(
No, trudno będę cierpliwa :) Zapraszam do mnie na nowy rozdział.
Pozdrawiam i życzę dużej weny, żeby w końcu pojawił się nowy rozdział :)
Bardzo przepraszam, ale z pewnych względów niE będę miała dostępu do internetu do 18 lipca. Jako ze mój iPod nie współgra z bloggerem, notki na wszystkich blogach pojawia się dopiero we czwartek.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i przepraszam,
Nessa.
Zostałaś nominowana do Liebster Awards i The Versatile Blogger :)
OdpowiedzUsuńZobaczyłam to opowiadanie i bardzo mi się spodobało ^^ Czekam na dalszą część no i zapraszam do siebie na nowy rozdział. Esme-Carlisle.blogspot.com
OdpowiedzUsuń