piątek, 5 lipca 2013

Dwa


Dwa.
Wielki dzień

Santiego wślizgnął się do mojego pokoju tak cicho, że prawie bym go nie zauważyła. Powstrzymałam chęć wywrócenia oczami, bo dla tego wampira pojęcia „prywatność” albo „pukanie” chyba nigdy nie miały stać się niczym więcej prócz delikatnej sugestii, którą z czystym sumieniem można zignorować. Powoli obejrzałam się w jego stronę, obserwowana przez odrobinę rozdrażnioną Alice, która najwyraźniej nie była zadowolona, że kolejny członek mojej rodziny nie pozwala jej przygotować mnie według jej uznania.
- Tak… To może zostawię was samych – zasugerowała i wyszła, wcześniej jednak mrugając do mnie porozumiewawczo. – Wyglądasz świetnie, Isabel – zapewniła, a ja nie miałam większego wyboru, jak po prostu postarać się jej uwierzyć.
Zauważyłam, że Santiego skrzywił się nieznacznie – wolał nazywać mnie Isabellą – ale w żaden sposób tego nie skomentował. Poczułam się niezręcznie pod spojrzeniem jego krwistych tęczówek i zaczęłam żałować, że również Mary i Izadora wyszyły, szybko jednak wzięłam się w garść. Podniosłam się powoli, chcąc jednocześnie sprawdzić, jak daleko jestem w stanie zajść na wysokich szpilkach, które wybrała dla mnie Alice. Czułam się niepewnie, ale miałam nadzieję, że uda mi się jednak nie zabić na schodach albo podczas tańca, bo w towarzystwie nieśmiertelnych gości odrobina krwi wywołałaby istne pandemonium.
- To jest tajemnicze dzieło Izadory? – zapytał mnie w końcu Santiego, decydując się przerwać panującą ciszę. Wciąż ciężko było mi myśleć o nim jak o ojcu.
- Powiedziałeś to takim tonem, jakbyś był rozczarowany – zarzuciłam mu, próbując rozumieć jego intencję. Szczerze mówiąc, do ostatniej chwili sądziłam, że rozmowa pójdzie nam o wiele lepiej, ale najwyraźniej czekało mnie rozczarowanie.
- Doprawdy? – Spojrzał na mnie spod uniesionych brwi. – Chyba żartujesz. Jak mogłoby mi się nie podobać cokolwiek, co stworzyła Izadora? – obruszył się, a mnie na moment zatkało, bo nie sądziłam, że mógłby mówić o którejkolwiek z nas z takim uczuciem.
Pamiętam, jak kiedyś – jeszcze jak człowiek – pokłóciłam się z Melindą. Nie mam pojęcia o co wtedy poszło, ale nade wszystko zapamiętałam sobie jeden z jej zarzutów, kiedy wykrzyczała mi, że jestem zdecydowanie zbyt pamiętliwa. Osobiście nie odniosłam takiego wrażenia, zwłaszcza, że całkiem niedawno wybaczyłam Oliverowi wszystko, co zrobił, ale kiedy teraz o tym myślałam, musiałam przed samą sobą przyznać, że może i faktycznie miałam skłonności do bycia pamiętliwą. Niewiele trzeba było, żeby znaleźć się na mojej czarnej liście, a moi biologiczny rodzice zdawali się być idealnym tego przykładem.
Ale, bądźmy szczerzy, jak można było tak po prostu zapomnieć o tych wszystkich latach kłamstw, kiedy albo ich nie znałam, albo byłam przekonana, że nie żyją. Ledwo pogodziłam się ze śmiercią ludzkiej pary, która dla mnie i tak na zawsze miała pozostać po prostu mamą i tatą, i zaakceptowałam w tej roli Carlisle’a i Esme, kiedy okazało się, że nie tylko mam bliźniaczkę, ale i rzekomo martwi rodzice jednak żyją. Co więcej, jak mogłam zapomnieć o tym, co wydarzyło się między mną a Santiego, nawet jeśli wszystko było wytworem jego daru i próba sprawdzenia mojej odporności psychicznej. Czego jak czego, ale takich rzeczy nie dało sobie tak po prostu poukładać w głowie i zaakceptować.
Z tym, że nawet nie próbowałam i może tutaj właśnie leżał największy problem. Izadora była zdolna, żeby wszystko zaakceptować, chociaż też nie wierzyłam, żeby nigdy się nad tym nie zastanawiała albo nie miała wątpliwości. Ja je miałam i właśnie one powstrzymywały mnie od podjęcia jakiejkolwiek sensownej decyzji. Wiedziałam, że powinnam coś zrobić, ale i tak czułam się całkowicie bezradna.
- Isabel? – Santiego sprowadził mnie na ziemię, przypominając tym samym, że od kilku minut stoi w progu i spogląda na mnie wyczekująco. Co najbardziej mnie rozdrażniło, sama zawsze byłam równie niecierpliwa – kolejne podobieństwo, które można by nam zarzucić.
- Przepraszam – zreflektowałam się. – Izadora ci powiedziała o co chciałam prosić? – dodałam, postanawiając przejść do rzeczy, zanim skończy nam się czas albo którekolwiek z nas ostatecznie stchórzy i zdecyduje się zakończyć tę rozmowę.
Pokiwał głową, chociaż odniosłam wrażenie, że to nie tylko potwierdzenie mojego pytania. Raczej jakby potakiwał sobie, bo moje zachowanie odpowiadało jego wcześniejszym przypuszczeniom.
- O, tak – powiedział już na głos. – Zaskoczyłaś mnie, ale to miłe. Troszeczkę nie w twoim stylu, ale jakby nie patrzeć, to bardzo miłe – powtórzył i uśmiechnął się do mnie figlarnie. – Zdenerwowana?
- Ależ skąd – żachnęłam się, nagle czując się tak, jakby ktoś zdjął ze mnie olbrzymi ciężar. Gdyby Jasper był w pobliżu, pomyślałabym, że moja tarcza szwankuje i jest w stanie mną manipulować. – Przecież to normalka. Cała zbieranina obcych wampirów, uroczystość ślubna i szpilki, które będą gwoździem do mojej trumny. Żyć nie umierać!
Roześmiał się, tym razem otwarcie i wyraźnie się ze mnie nabijając. Wsparłam dłonie na biodrach i spojrzałam na niego gniewnie, starając się przybrać jak najbardziej groźną pozę, podejrzewałam jednak, że w tym stroju i stanie wyszło mi to marnie.
- Uważaj, Volturi, bo się zdenerwuję, a wtedy niewiadomo, co się może stać – zagroziłam. Wciąż nie panowałam nad telekinezą, poza tym nie miałam pewności czy odkryłam już wszystkie swoje dary, dlatego lepiej dla wszystkich było, żeby starali się żyć ze mną w zgodzie.
- Już nie Volturi – znowu zachichotał. – Jakbyś była zainteresowana, Santiego Versace. To jakbyś jednak kiedyś doprowadziła do tego, że będziecie mi urządzać pogrzeb.
Wydęłam usta, niezbyt rozbawiona jego żartem, po czym spoważniałam, starając się przyjąć do wiadomości nowy fakt. A więc Versace. Nie żeby miało to jakiekolwiek znaczenie, skoro za kilkanaście minut miałam przyjąć Edwarda jako swojego i oficjalnie stać się panią Cullen, ale mimo wszystko i tak było to dla mnie ważne.
Zapadła chwila ciszy, więc mogłam się uważnie wsłuchać i zorientować, że na dole wyczuwalne jest wyraźnie poruszenie. Chwilę później usłyszałam, jak Rosalie przygrywa na pianinie, starając się przygotować do marsza Mendelsona i rozpoczęcia uroczystości. Spanikowana rozejrzałam się dookoła i spojrzałam na zegarek, z niedowierzaniem uświadamiając sobie, że zostało zaledwie kilka minut do rozpoczęcia. Jeśli wszystko miało pójść zgodnie z planem, chyba powinniśmy już nawet czekać w korytarzu do tego, żeby się pojawić.
A niech to diabli.
- Faktycznie, jesteś tak wyluzowana, że chyba zaraz mi tutaj zemdlejesz – skomentował Santiego, podchodząc do mnie niepewnie. – Jeśli chcesz się wycofać, zawsze mogę odwrócić uwagę wszystkich na dole, ale jeśli jednak się zdecydowałaś… - W znaczącym geście wyciągnął rękę w moją stronę i spojrzał na mnie wyczekująco.
Rzuciłam mu krótkie, pełnie niedowierzania spojrzenie, po czym zdecydowanym i nieco wymuszonym ruchem, podałam mu dłoń. Skinął głową i z wprawą ujął mnie pod ramię, wcześniej wciskając mi w ręce okazały bukiet białych kwiatów, których w nerwach nie rozpoznałam, a których słodki zapach sprawił, że zawirowało mi w głowie. Cała się spięłam, bo podobnie zachowywał się wobec mnie, kiedy pierwszy raz spotkaliśmy się w Volterze, szybko jednak zorientowałam się, że tym razem nie ma w tym nic dwuznacznego. Teraz nie był podwładnym Aro, który ma za zadanie mnie uwieść albo wypróbować; był po prostu ojcem, którego nie byłam w pełni w stanie zaakceptować, a który mimo wszystko miał wobec mnie czyste intencje. Moje obawy odrobinę zelżały i już przynajmniej przestałam się bać, że jednak wywrócę się na wysokim obcasie.
W następnej minucie żadne już nie myślało ani nie zamierzało się odzywać. Teraz najważniejsze było działanie, dlatego Santiego stanowczo wyprowadził mnie na korytarz, po czym skierował się w stronę schodów. Chciałam zaprotestować, że to za szybko i żeby trochę zwolnił, ale nie miałam po temu okazji, bo w tym samym momencie Rose przestała dostrajać instrument i doszły nas pierwsze takty marsza weselnego. Z wrażenia omal nie wypadłam z rytmu i byłabym się potknęła, gdyby Santiego stanowczo mnie nie podtrzymał i nie wyprostował do pionu. Rzuciłam mu wdzięczne spojrzenie i wzięłam kilka głębszych wdechów, zanim zdołałam się uspokoić i wziąć w garść.
Muzyka, nakazałam sobie, chociaż sama nie byłam pewna czy to moja własna myśl, czy może przeczucie, którego nagle doznałam. To drugie mi nie pasowało, bo przecież nie miałam gorączki ani nie czułam się słabo (nie bardziej niż wcześniej), ale rada ta wydała mi się zdecydowanie zbyt stanowcza i mądra niż sama byłabym w stanie sobie narzucić. Skup się na muzyce i będzie dobrze.
Tak zrobiłam. Zamknęłam oczy i decydując się w pełni zaufać swojemu ojcu, pozwoliłam żeby wraz z melodią poprowadził mnie do schodów. Nie patrzyłam, ale mogłabym przysiąc, że praktycznie spłynęłam po nic, poruszając się tak pewnie, ale jednocześnie i delikatnie, jak chyba nigdy dotąd. Razem ruszyliśmy przez opustoszały salon, wprost do tylnich drzwi, które prowadziły bezpośrednio do ogrodu. Dopiero kiedy poczułam na twarzy chłodny podmuch i uświadomiłam sobie, że wyszliśmy na zewnątrz, odważyłam się unieść powieki.
Ogród tonął w słońcu i przez kilka sekund skupiałam się przede wszystkim na mruganiu, starając się przyzwyczaić oczy do jasności i barw, które poraziły mnie ze wszystkich stron. Słuchanie paplaniny Alice to było jedno, ale podziwianie wyników jej pracy okazało się zupełnie inną sprawą i przez kilka chwil miałam do siebie pretensję, że nie przygotowałam się psychicznie na to, co mnie czekało. Serce momentalnie zabiło mi mocniej, kiedy dostrzegłam dziesiątki par miodowych i krwisto czerwonych oczu, które mierzyły mnie wzrokiem tak dokładnie, że aż poczułam się nieswojo. Miałam wrażenie, że goście starają się ocenić każdy najdrobniejszy detal mojego wyglądu, zaczynając od sukni ślubnej, na uczesaniu i wyrazie twarzy kończąc. Nigdy nie miałam większych problemów ze znajdowaniem się w centrum uwagi, ale tym razem poczułam się bardziej niezręcznie niż podczas pierwszego dnia w szkole, kiedy musiałam mierzyć się z nadmiernym entuzjazmem męskiej populacji uczniów i zawistnej żeńskiej. Zarumieniłam się, co chyba jedynie rozbawiło Santiego, bo rzucił mi nieprzeniknione spojrzenie i dalej stanowczo prowadził mnie w stronę przygotowanej w ogrodzie altanki.
Pomysł był prosty, ale efektowny. Ścieżka, która prowadziła od tylnego wyjścia do miejsca uroczystości, usłana była delikatnymi, białymi płatkami kwiatów, które szeleściły nieznacznie, kiedy po nich stąpałam albo kiedy poruszał je tren mojej sukni. Goście siedzieli po lewej i po prawej stronie na zdobionych ławeczkach, zwróceni twarzą w stronę altanki, chociaż teraz prawie wszyscy wykręcali się w moją stronę. Tuż na samym końcu kwiatowej ścieżki, którą prowadził mnie Santiego, znajdowała się właśnie ta istotna altanka, starannie ozdobiona pasującymi do siebie kwiatami i wstążkami. To właśnie tam dostrzegłam czekającego na mnie Edwarda, któremu towarzyszył nasz dzisiejszy pastor – również wampir i nasz dzisiejszy gość, którego imienia zapomniałam, a który w porę zorganizował odpowiednie papiery, żeby móc udzielić nam ślubu. Tym bardziej speszyłam się, że jego imię wyleciało mi z głowy, bo nie miałam nawet jak mu później podziękować.
Moi bliscy siedzieli na samym przedzie po lewej stronie. Powoli wypuściłam powietrze z płuc i wysiliłam się na uśmiech w ich kierunku. Patrzenie na Cullenów, Olivera i Mary było łatwiejsze, bo przynajmniej mogłam przestać myśleć o obserwujących mnie wampirach i chociaż trochę się rozluźnić. Esme promieniała, podobnie zresztą jak Alice, która pomachała w moją stronę, najwyraźniej nie mogąc się powstrzymać. Izadora siedziała albo raczej wisiała na ramieniu Olivera, co wyglądałoby uroczo, gdybym nie miała pewności, że to jeden ze sposobów powstrzymania go przed ewentualną utratą kontroli, gdyby jednak instynkt nowo narodzonego dał o sobie znać i chłopak postanowił urządzić sobie w okolicy polowanie. Moja siostra kiwała się lekko, co z jednej strony wydawało się lekkomyślne, skoro przy tym jej zapach był bardziej dla Olivera wyczuwalny, ale z drugiej zdawałam sobie sprawę, że w jakimś stopniu pomaga mu się w ten sposób uodpornić.
Nigdzie nie widziałam Rosalie, ale to dlatego, że uparcie nie chciałam spojrzeć w prawo, na pozostałych gości – to właśnie po tamtej stronie ustawiono fortepian na których przygrywała blondynka. Musiałam przyznać, że była równie dobrym muzykiem co Edward, poza tym chyba powinnam być jej wdzięczna za to, że nie próbowała sabotować naszego wesela. Byłam już i tak zbyt zdenerwowana, więc dodatkowe problemy były mi w tym momencie najmniej potrzebne.
Nie zorientowałam się nawet w którym momencie pokonaliśmy ostatnie metry, zatrzymując się przy stopniach altanki. Santiego wyprzedził mnie nieznacznie i z wprawą pomógł mi na nią wejść, po czym tradycyjnym gestem przekazał moją rękę Edwardowi. Ukochany nawet się nie zawahał, kiedy zaś spojrzałam w jego miodowe tęczówki, przekonałam się, że wypełnia je wyłącznie bezgraniczna miłość; miałam nadzieję, że w moim przypadku nawet mimo strachu jest tak samo.
Santiego puścił mnie, ale nie od razu się wycofał. Wciąż muskając palcami moje ramię, nachylił się w stronę przyszłego zięcia i spojrzawszy na niego miną niewiniątka, ociekającym słodyczą głosem oznajmił:
- Spróbuj jakkolwiek ją skrzywdzić, a przysięgam ci, że osobiście pozbawię cię głowy… i czegoś więcej.
Zaraz po tym, jak gdyby nigdy nic, pośpiesznie odszedł. Usłyszałam chichoty, zwłaszcza wybijający się ponad wszystko charakterystyczny rechot Emmett’a. Chwilę później usłyszałam, jak Mary prycha i krzyczy „Santiego!” na co ten ze spokojem odpowiada jej, że „Należy dbać o tradycję”. Z niedowierzaniem pokręciłam głową i mocno speszona ponownie spojrzałam na Edwarda, starając się pójść w jego ślady i jakoś się uspokoić. Spojrzał na mnie, a w jego oczach dostrzegłam wesołe ogniki; oczywiste było, że w żaden sposób nie przejął się groźbą mojego ojca, poza tym nie mogłam wyobrazić sobie, że kiedykolwiek miałby mnie skrzywdzić.
Stan uniesienia i rozbawienia nie trwał długo, w końcu bowiem rozpoczęła się tak długo oczekiwana uroczystość. Stałam, próbując powstrzymać się od drżenia, kiedy padły pierwsze znane mi jedynie z filmów i książek słowa, zmierzające powoli do przysięgi, sakramentalnego „tak” i wieńczącego całość pocałunku. Z każdą kolejną sekundą czułam się jednocześnie coraz bardziej zdenerwowana, ale i coraz bardziej pewniejsza, co było dziwnym, ale jednak prawdziwym paradoksem. Chłodne palce, które oplatały moją dłoń dodawały mi siły i stabilności, dlatego mimo wszystko zaczęłam wierzyć w to, co może pójść źle.
- Isabello? – Zamrugałam zaskoczona i pośpiesznie skupiłam wzrok na prowadzącym uroczystość wampirze. Zorientowała się, że to już, wciąż jednak byłam w szoku, poza tym trochę zaskoczyło mnie, że nazwał mnie „Isabellą”, jak zawsze wolał Santiego. Mogłam się założyć, że to była jego sprawka, ale – o dziwo – nie czułam się z tego powodu zła. – Przysięga – wyjaśnił mi cicho. Nie sądziłam, że wyglądam na aż do tego stopnia nieobecną duchem, żeby chciał prowadzić mnie za rączkę. – Powtarzaj…
- Myślałam, że w tym momencie padają słowa własnej przysięgi – przerwałam mu, zanim zdążyłam ugryźć się w język. Po co niepotrzebnie wszystko komplikowałam?
- Och, tak… Więc proszę.
Wampir – Nicolas, jak sobie w końcu przypomniałam – spojrzał na mnie z zainteresowaniem, ale skinął głową. Czułam na sobie dziesiątki intensywnych spojrzeń, najbardziej jednak byłam świadoma tego, że obserwuje mnie Edward. Zawahałam się i przez moment żałowałam, że powiedziałam cokolwiek, wtedy jednak poczułam, jak ukochany lekko ściska moją dłoń i poczułam się lepiej.
Powoli nabrałam powietrza, po czym wypuściłam je ze świstem. Chociaż od momentu wyjścia z domu w głowie miałam absolutną pustkę, odpowiednie słowa nagle pojawiły się w mojej głowie i już po prostu wiedziałam, co chcę i muszę powiedzieć.
- Nie jestem święta. Każdy, kto mnie zna, wie o tym doskonale. To dobrze, bo nikt z nas nie jest idealny. Gdyby tak było, sądzę, że świat byłby zdecydowanie zbyt nudny. – Uśmiechnęłam się, nawet bez oglądania za siebie wiedząc, że nie jestem w tej reakcji odosobniona. – Ale wiem też, że miłość jest ślepa na te niedoskonałości. Nawet jeśli je dostrzega, potrafi obrócić je w siłę i sprawić, żeby przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Stoję teraz tutaj i myślę, że tak jest w naszym wypadku. Gdyby było inaczej, nie byłoby tutaj żadnego z nas… Ani mnie, ani ciebie. – Spojrzałam Edwardowi w oczy i na moment całkowicie zapomniałam o otaczającym nas świecie oraz o tym, że nie tylko on spija z uwagą każde kolejne słowo, które pada z moich ust. – Ale tutaj jesteśmy. Po wszystkim, co się stało, chcesz żebym tutaj była, a ja pragnę dokładnie tego samego. Dlatego chyba nie pozostaje mi prosić o nic innego, prócz…
- Tak – przerwał mi, doskonale wiedząc do czego zmierzam. Słowa były zbędne, skoro oboje byliśmy świadomi tego, czego naprawdę chcemy. – Tak, chcę.
Uśmiechnęłam się, równie oszołomiona własnymi wyznaniami w tym momencie, co i szczęśliwa, kiedy usłyszałam te słowa. Zauważyłam, że Nicolas otwiera usta, żeby kontynuować, ale postanowiłam go zignorować, kierując się emocjami.
- Ja również – powiedziałam stanowczo. Strach zniknął i prawie już go nie odczuwałam. – Zgodziłam się wtedy i robię to samo teraz. Tak – dodałam, nie potrzebując żadnych zbędnych przysiąg i całego tego zamieszania, które ze ślubu robili ludzie.
Edward powstrzymał śmiech i zanim się obejrzałam, już brał mnie w ramiona, a ja zarzuciłam mu ręce na szyję. Poczułam na ustach jego lodowate wargi i chociaż zdawałam sobie sprawę z tego, że w tym momencie wszystko robimy na opak, pozwoliłam żeby mnie pocałował, sama nie pozostając mu dłużna. Pieszczota była długa, namiętna i tak pełna uczuć, że chyba powinniśmy się zawstydzić, ale wcale nie czułam, żebyśmy mieli po temu jakiekolwiek powody. Kochaliśmy się, to był nasz dzień i chyba wszyscy przyszli tutaj właśnie po to, żeby móc się o tym przekonać. Nawet jeśli nie, nie miałam w tamtym momencie głowy do tego, żeby się czymkolwiek niepotrzebnie przejmować.
- No, tak… - usłyszałam speszony głos wciąż stojącego przy nas Nicolasa. Znów doszył mnie jakieś śmiechy, ale tym razem nie były w stanie w żaden sposób nas rozproszyć. – Co ja wam będę mówić? A całuj ją sobie, całuj… – żachnął się wampir i, uświadomiwszy sobie swoją bezradność, ostatecznie dał nam spokój.
Roześmiałam się radośnie, kiedy tylko miałam po temu okazję, bo Edward odsunął mnie od siebie, bym mogła złapać oddech. Miałam pojęcie, że oczy mi pałają, a skóra płonie, poza tym odczuwałam narastającą z każdą kolejną sekundą euforię. Byliśmy w tym miejscu, szczęśliwi i pełni optymizmu, gotowi na to, co miała przynieść przyszłość. Co więcej, byliśmy razem i właśnie staliśmy się małżeństwem, co obwieścił jeszcze na odchodne Nicolas, żeby dopełnić formalności. Słysząc te słowa, Edward bez wahania i względu na moje protesty, porwał mnie na ręce; wciąż trzymając bukiet, zarzuciłam mu obie ręce na szyję i przywarłam do niego, pozwalając żeby mnie całował, ku uciesze zgromadzonych wampirów.
Jak mogłam w ogóle obawiać się tego, co czekało nasz tego dnia? Teraz moje obawy i nerwy wydały mi się wręcz śmieszne. Czułam się lekka, szczęśliwa i nade wszystko pewna swoich uczuć. Wciąż obejmując Edwarda za szyję, wyrzuciłam w górę bukiet, zbytnio nie zastanawiając się nad tym, gdzie celuję. Izadora nie zorientowała się, że cokolwiek zmierza w jej stronę, więc pochwyciła go absolutnie automatyczne, po czym rozszerzyła swoje szmaragdowe tego dnia oczy do granic możliwości, chyba nie do końca zdając sobie sprawę z tego, co się właśnie stało.
Znów się roześmiałam. Miałam fantastycznego męża, kochającą rodzinę i powoli zaczynałam akceptować wszystko to, co w ostatnim czasie przyniósł mi los. Czego mogłam pragnąć więcej?

9 komentarzy:

  1. OMG!!!!!!Rozdział jest świetny! Prześwietny! Nic dodać nic ująć :D Podoba mi się baaaaardzo! :)) Czekam na kolejny i BŁAGAM dodaj go szybko! :D Nie trzymaj mnie w niepewności :) :))Pozdrawiam gorąco :**Niech wena będzie z TOBĄ!

    OdpowiedzUsuń
  2. Cudowny rozdział, wszystko pięknie opisane i aż czuje się magię tamtej chwili :-)
    Pozdrawiam i życzę weny ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zapraszam do siebie na nowy rozdział :)

      Usuń
    2. Zapraszam na nowy rozdział i staram się nie denerwować, że tu ciągle pusto :(

      Usuń
  3. Kiedy następny rozdział?
    Nie mogę już się doczekać...

    OdpowiedzUsuń
  4. Kurde, miałam nadzieję, że wejdę tu i będzie nowy rozdział
    :,(
    No, trudno będę cierpliwa :) Zapraszam do mnie na nowy rozdział.
    Pozdrawiam i życzę dużej weny, żeby w końcu pojawił się nowy rozdział :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Bardzo przepraszam, ale z pewnych względów niE będę miała dostępu do internetu do 18 lipca. Jako ze mój iPod nie współgra z bloggerem, notki na wszystkich blogach pojawia się dopiero we czwartek.

    Pozdrawiam i przepraszam,
    Nessa.

    OdpowiedzUsuń
  6. Zostałaś nominowana do Liebster Awards i The Versatile Blogger :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Zobaczyłam to opowiadanie i bardzo mi się spodobało ^^ Czekam na dalszą część no i zapraszam do siebie na nowy rozdział. Esme-Carlisle.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń



After We Fall
stories by Nessa