Trzydzieści siedem.
Jedno słowo
Pojęcie
wiosny na Alasce samo w sobie wydawało się być abstrakcyjne, a jednak mogłam
się przekonać, że wszelakie moje obawy w tej kwestii były bezpodstawne.
Oczywiście, nie miałam co liczyć na upał, nie wspominając już o pogodzie rodem
z Pheanix, ale i tak początek maja zapowiadał się zaskakująco pięknie. Jako że
od zawsze moje nastroje zależały w jakimś stopniu od pogody, chyba nic nie
mogło wpłynąć na mnie lepiej niż widok błękitnego nieba czy soczystej zieleni
lasu przy domu.
Ale nie
tylko pogoda była czynnikiem, który sprawiał, że czułam się dobrze. Przede
wszystkim liczyło się poczucie stabilności o której zdążyłam już zapomnieć, a
która w końcu wróciła do naszego życia - miejmy nadzieję, że na dobre. Spokój
był czymś, czego potrzebowałam i z czego nade wszystko się cieszyłam.
Oczywiście nie było tak do końca dobrze, bo istniało wiele kwestii które
musiałam przemyśleć i spróbować się przyzwyczaić, ale to już nie było takie
ważne, jak próba ocalenie życia. Teraz po prostu potrzebny był czas.
Mary i
Santiego zamieszkali z nami. Właściwie nikt z nas nie podjął decyzji - to po
prostu było naturalne po tym, jak musieli wraz z nami uciekać z Volterry.
Ignorowałam ich, mimo ich jasnych prób nawiązania relacji. To było trudne,
oczywiście, ale zdecydowanie bardziej skomplikowana byłaby jakakolwiek rozmowa
i próba zrozumienia, a na to nie byłam jeszcze gotowa. Mary zdawała się to
rozumieć, ale Santiego zaczynał być denerwujący i kilka razy wtrącił mnie z
równowagi do tego stopnia, że chyba jedynie cudem się nie pozabijaliśmy. Nie
wiem jak mógł oczekiwać czegokolwiek z mojej strony po tym, co zrobili mnie i
Izadorze. Oczekiwał, że rzucę mu się na szyję z okrzykiem „Tatuś!" i
wszystko będzie dobrze?
Edward
próbował mnie w tym wspierać, ale wolałam żeby w tej kwestii nie próbował
ingerować. Nie rozumiał co czuję, dlatego nie byłam przekonana do zapewnień, że
będzie dobrze i powinnam dać im szansę. Wystarczyło, że musiałam tego słuchać
od Carlisle'a i Esme za każdym razem, kiedy traciłam cierpliwość i miałam ochotę
rzucić w swojego biologicznego ojca tym, co akurat miałam pod ręką. Nie jestem
pewna, ale po jakichś dwóch tygodniach pod jednym dachem w końcu osiągnęliśmy
pewien rodzaj kompromisu, opierający się przede wszystkim na wymuszonej
uprzejmości. Nie napawało mnie to zbyt im entuzjazmem, ale to było lepsze od
krzywych spojrzeń, błagań i ciągłych kłótni. Co miało być później, czas miał
pokazać.
No i był
jeszcze Oliver.
Chyba nigdy
nie miałam zapomnieć momentu jego przebudzenia. Minął chyba kwadrans zanim się
zorientowaliśmy, że jego serce ostatecznie stanęło, a przemiana dobiegła końca.
Oraz - co najważniejsze - że w pokoju Izadory jest dziwnie cicho, co było co najmniej
niepokojące. Carlisle od początku się obawiał, że przebywanie śmiertelnej
Izadory w jednym pomieszczeniu ze spragnionym wampirze po przemianie może
zakończyć się tragedią, dlatego wszyscy natychmiast pognali na górę, każąc mi
zostać. Byłabym głupia, gdybym posłuchała, więc pobiegłam za nimi i… podobnie
jak oni zamarłam.
Oliver był
przytomny, jak najbardziej. I był wampirem - krwiste tęczówki i blada skóra
były jednoznacznym tego potwierdzeniem.
Izadora też tam był, ale nic nie wskazywało na to, żeby miała zostać
przekąską. Jeśli nawet Oliver odczuwał pragnienie, ciężko było to zauważyć,
kiedy trzymał Izadorę na kolanach - i kiedy ją całował.
Kiedy nas w
końcu zauważyli, Dora się speszyła, Oliver zaś spojrzał na nas w roztargnieniu
i wzruszył ramionami. Oczy mu błyszczały, włosy zaś miał w nieładzie i nie
trudno było się domyślić, że to sprawka mojej bliźniaczki.
- No co? -
zapytał, poirytowany panującym napięciem. - Wiesz co, Izzy? Nie wiem dlaczego
tak panikowaliście. Cała ta wampirza sprawa jest absolutnie w porządku -
stwierdził, a potem znów pocałował Izadorę, całkiem nas ignorując.
Najdziwniejsze
w tym było to, że jego zachowanie wydawało się całkowicie na miejscu. Kiedy tak
na nich patrzyłam, nagle poczułam się jak intruz, dlatego zdecydowanie pociągnęłam
Edwarda za rękę. Zrozumiał moje intencje i się wycofał, ja zaś przysunęłam się
do Carlisle'a.
- Oliver
był i będzie dziwny. A jeśli teraz zamierzasz zasugerować mu polowanie, chyba
tracisz czas - powiedziałam cicho i doktor, chociaż zaskoczony i zafascynowany,
ostatecznie przyznał mi rację.
Cóż, nie
żeby Olive był jakimś wyjątkowym ewenementem. Prędzej czy później i tak musieli
ruszyć się z Izadorą do lasu, ale nawet nie raczyli nas o tym poinformować.
Przekaz był prosty - Oliver był tylko Izadory i to ona zamierzała go w nowe
życie wprowadzić. Może właśnie dlatego, że teraz mógł przebywać z nią do woli,
Ollie zachowywał się tak, jakby nigdy nie uważał wampiryzmu za coś złego. Wręcz
przeciwnie - miałam wrażenie, że to sprawia mu frajdę, nawet jeśli nie zawsze
było kolorowo. Może i był obojętny na krew Izadory (kłamstwem byłby
stwierdzenie, że na nią), ale ze mną czy zwykłymi ludźmi było inaczej.
Przekonałam się o tym, kiedy kilka razy przyłapałam go na tym, jak w dziwnie
pożądliwy sposób przygląda się żyle na mojej szyi, całkowitą zaś pewność
zyskałam, kiedy raz wrócili z Dorą roztrzęsieni z polowania.
- Było
blisko - sapnęła jedynie w ramach wyjaśnień, po czym z westchnieniem oparła się
o Olivera. Doszłam do wniosku, że więcej nie chcę wiedzieć.
Co ciekawe,
nawet to nie mogło sprawić, żebym poczuła się źle. To wydawało się jednym z
wielu codziennych problemów, normalnych w życiu rodziny wampirów. Mogłam
odetchnąć, tym bardziej wolna od obecności chętnej do złośliwych komentarzy
oraz wytykania mi błędów Tanyi. Nie mogłam jej zapomnieć tego, że przez nią
omal wszyscy nie zginęliśmy, bo gdyby nie zmusiła nas do wyjaśnienia Oliverowi
prawdy, nigdy nie wplątalibyśmy się w konflikt z Volturi. Oczywiście Rosalie
też nie była bez winy i byłam na nią zła, ale nie do tego stopnia jak na
wampirzycę z Denali. Po pierwsze dlatego, że Tanyi z nami nie było. A po drugie
- chociaż wstyd się przyznać - byłam chyba do niej uprzedzona za to, że ważyła
się próbować poderwać Edwarda. To, że jej się nie udało, nie miało dla mnie
żadnego znaczenia.
Jeśli
chodzi o Aro i Sulpicię, spotkaliśmy ich tylko raz, krótko po tym jak sami w
pośpiechu opuściliśmy zamek. Chyba nigdy nie widziałam Volturi tak pokonanego i
jednocześnie wściekłego. Teraz, kiedy był poza zasięgiem daru Jane, pozwolił
sobie na wyklinanie na czymś świat stoi i przez moment miałam nawet wrażenie,
że zaraz wparuje z powrotem do twierdzy, żeby rozerwać Kajusza na kawałki, ale
powstrzymała go Sulpicia. Wciąż nie mogłam się oswoić z tym, że miała na niego
aż taki wpływ i wampirzyca chyba sama była tym zdziwiona, liczyło się jednak
to, że zadziałało. Przeprosiła nas, chociaż to my powinniśmy jej dziękować, po
czym oddaliła się wraz z Aro, zamierzając jak najszybciej opuścić miasto. Nie
miałam pojęcia, co z tego wyniknie, ale życzyłam ich jak najlepiej. Tym
bardziej, że rządy Kajusza zdecydowanie nie wróżyły dla wampirów dobrze –
wiedziałam to i bez daru Alice albo przeczuć Izadory.
Na razie
jednak było spokojnie. Nie dochodziły nas żadne wieści z Włoch i to było dobre,
nawet jeśli tak wielka zmiana we władzy prędzej czy później musiała się odbić
echem w świecie nieśmiertelnych. Carlisle zauważył, że potęga zmieniła się po
raz pierwszy od tysięcy lat, kiedy to Volturi obalili Rumunów; to zdecydowanie
musiało coś znaczyć, chociaż jeszcze
w tym momencie nie mogłam wiedzieć jak wielki wpływ władza, którą dzierżył Kajusz,
miała wpłynąć na mnie i moich bliskich. Jak na razie żyliśmy w pokoju – być może
pozornym, ale i to było lepsze od ciągłej niepewności – Kajusz bowiem nie był zainteresowany
mną, Izadorą czy Cullenami. Ewentualnym zmartwieniem mogliby być Santiego i
Mary, ale kiedy minął pierwszy miesiąc i nikt nie próbował ich zabić,
uspokoiliśmy się.
Spokój. Nareszcie
mogłam się cieszyć spokojem. Tylko to miało jakiekolwiek znaczenie, a ja nie
zamierzałam narzekać i martwić się na zapas.
Przynajmniej
do momentu, kiedy jakieś trzy miesiące po naszym powrocie z Włoch – dokładnie na
początku maja – uświadomiłam sobie, że skoczyła mi temperatura. Było mi słabo,
ale nie na tyle, żebym nie mogła utrzymać się w pionie i musiała leżeć. A to
znaczyło tylko jedno, chociaż za nic w świecie nie chciałam tego przyznać.
Miałam
przeczucie.
Z wrażenia
aż przytrzymałam się ściany, pustym wzrokiem wpatrując się w przestrzeń. Dobry
Boże, dlaczego znowu? Zamknęłam oczy, żałując, że nie mogę po prostu być chora,
jak każda normalna dziewczyna. Nie – kiedy ja czułam się źle, znaczyło to, że
wkrótce coś się wydarzy. Najczęściej było to zwiastunem czegoś złego,
zagrożenia w czystej formie, a ja nie byłam psychicznie gotowa na to, żeby znów
mierzyć się z problemami. W jednej chwili zapragnęłam wyć z frustracji, ale powstrzymałam
się i opadłszy na łóżko w moim (pardon
– naszym, bo Edward praktycznie
zamieszkał u mnie) pokoju, po czym ukryłam twarz w dłoniach, nerwowo pocierając
skronie. Czasami dary bywały przydatne, ale tego w tym momencie nienawidziłam
nade wszystko, bo były sprawy o których wolałam nie wiedzieć.
W zasadzie…
nie wiedziałam. Nie miałam pojęcia, co się wydarzy i to było zdecydowanie
gorsze od wizji czy czegoś im podobnego. Najgorsze było właśnie to, że nie panowałam
nad swoimi przeczuciami – nie tak jak Izadora, która po prostu wiedziała, że
coś ma się wydarzyć – i nigdy nie potrafiłam stwierdzić czego dotyczą albo
kiedy powinnam spodziewać się ewentualnych kłopotów. Nikt nie potrafił
wytłumaczyć, dlaczego mój dar objawiał się w taki dziwny sposób, racząc mnie
objawami chorobowymi. Nawet Santiego i Mary byli bezradni, chociaż Carlisle
zdążył już z nimi przeprowadzić kilka wnikliwych rozmów, w nadziei, że będą
wiedzieli cokolwiek więcej o tym czym z Izadorą byłyśmy. Niestety, poza
zapomnianą rewelacją o działającej niczym jad krwi, wampiry nie były w stanie
powiedzieć nam nic więcej.
Usłyszałam
pukanie do drzwi, a potem Edward wślizgnął się do środka. Pośpiesznie wzięłam
się w garść, nie chcąc go denerwować. Byłam stosunkowo dobra w ukrywaniu
przeczuć, dlatego wymusiłam uśmiech i spojrzałam na ukochanego z entuzjazmem. Tego
drugiego nie musiałam nawet udawać, bo przy Edwardzie zawsze czułam się dobrze,
co było przydatne, zwłaszcza w takich sytuacjach. Łaknęłam jego bliskości
zwłaszcza po tym, co się wydarzyło i denerwowało mnie, że od jakiegoś czasu był
wobec mnie ostrożny; wciąż nie mógł wybaczyć sobie tego, że mnie dusił, kiedy
myślał, że jestem Izadorą i chociaż uparcie powtarzałam mu, że to nie ma
żadnego znaczenia, mój kochany idiota wiedział swoje.
-
Moglibyśmy się przejść? – rzucił zamiast powitania, a ja aż uniosłam brwi z
wrażenia. To nie był najlepszy moment na to, żebym gdziekolwiek wychodziła, tym
bardziej biorąc pod uwagę przeczucie, ale co mogłam zrobić?
- Jasne –
zgodziłam się z braku lepszego pomysłu, ruszając w stronę drzwi. Zauważyłam, że
Edward wywraca oczami. – Nie patrz tak na mnie. Tym razem wychodzimy jak
cywilizowani ludzie, drzwiami – powiedziałam stanowczo. – I raczej nie mam już
zaginionych znajomych, których mogłabym przypadkiem chcieć zabić, więc
spokojnie – dodałam, chcąc zażartować, ale chyba wyszło mi to dość marnie.
Spojrzał na
mnie tymi złocistymi tęczówkami. Zadrżałam i pośpiesznie wyszłam na korytarz,
bojąc się, że będzie w stanie coś zauważyć. Szybko mnie dogonił i ujął za rękę;
nawet jeśli wyczuł moją podwyższoną temperaturę, nie skomentował tego.
- Jesteś
zdenerwowana – zauważył mimochodem, pocierając moje ramię, żeby pomóc mi się
rozluźnić. – Czy coś się stało? – zapytał i wyczułam w jego głosie swego
rodzaju obawę. Natychmiast zdwoiłam czujność, nie chcąc niepotrzebnie siać
paniki.
- Nie. Po
prostu mam niezbyt przyjemne wspomnienia, jeśli chodzi o nasze wspólne spacery –
wykręciłam się. To była stosunkowo dobra wymówka i sama byłam skłonna w nią
uwierzyć. Gdybym tylko wciąż nie czuła, że coś się wydarzy… - Dokąd idziemy? –
zapytałam, chcąc zmienić temat i wykrzesać z siebie trochę entuzjazmu.
Wyszliśmy
już przed dom, więc byłam zdana na towarzyszącego mi wampira. Nie odpowiedział
od razu, delikatnie kierując mnie w stronę jednej z wydeptanych przez zwierzęta
ścieżek, prowadzących bezpośrednio do lasu. Czekałam, rozkoszując się
wiosennym, ale wciąż chłodnym powietrzem; łagodne podmuchy wiatru bawiły się
moimi włosami i chłodziły rozpaloną skórę, co było nader kojące.
Spojrzałam
na Edwarda nagląco, poirytowana panującą ciszą. Jedynie się uśmiechnął i
bardziej stanowczo pociągnął w głąb lasu.
- Zobaczysz
na miejscu – obiecał mi, a ja kolejny raz przypomniałam sobie dzień, kiedy
zaatakowałam Olivera i stanowczo zaparłam się nogami o ziemię, zmuszając go do
zatrzymania się. Spojrzał na mnie pytająco. – No co?
- To, że
nigdzie nie idę, póki nie odpowiesz na moje pytanie, Edwardzie Cullen –
oznajmiłam stanowczym tonem, zakładając obie ręce na piersi. – Nienawidzę
niespodzianek, a ty doskonale zdajesz sobie z tego sprawę – zarzuciłam mu.
Znów westchnął
i przeczesał palcami swoje miedziane włosy, robiąc sobie na głowie większy
bałagan niż zwykle. Spojrzał na mnie tak, jakbym była wyjątkowo upartym i
rozkapryszonym dzieckiem, które nie rozumie podstawowych rzeczy. Widząc jego
spojrzenie skrzywiłam się i odwróciłam na pięcie, żeby okazać, że jestem
obrażona.
Edward
jęknął.
- Udręka! –
skomentował i zanim zdążyłam się zorientować, porwał mnie na ręce.
Wrzasnęłam
głupio i zaczęłam stanowczo protestować, próbując mu się wyszarpnąć, ale równie
dobrze mogłabym próbować siłować się z Emmettem. Moje ciało dodatkowo było
osłabione przeczuciem, co jedynie potwierdzało teorię, że wszystko dziś
postanowiło sprzysiąc się przeciwko mnie.
Edward
rzucił się biegiem, z premedytacją ignorując moje protesty i niezadowolenie.
Nie zareagował nawet wtedy, kiedy zaczęłam go wyzywać na wszystkie znane mi
sposoby, najwyraźniej doskonale się moim kosztem bawiąc. Ostatecznie doszłam do
wniosku, że niepotrzebnie się wysilam i lepiej zrobiłabym, gdybym zdecydowała
się odpuścić, ale to byłoby równe poddaniu się, a na to nie zamierzałam sobie
pozwolić. Czułam podmuch lodowatego wiatru na twarzy i widziałam, jak z
zawrotną prędkością pokonujemy kolejne metry, ale to nie powstrzymywało mnie
przed okazywaniem protestu. Dzięki temu czułam się lepiej, poza tym nie
myślałam tak o tym, że możemy się z czymś zderzyć. Nie żeby to było możliwe,
ale nie lubiłam, kiedy ktoś mnie nosił; nie miałam wtedy żadnej kontroli nad
kierunkiem, prędkością i tym, co dzieje się z moim ciałem, a to było strasznie
uciążliwym doświadczeniem.
Mniej
więcej kwadrans po tym okrutnym i absolutnie niesprawiedliwym porwaniu, Edward
zaczął wytracać prędkość i się zatrzymał. Uniosłam brwi, kiedy postawił mnie na
ziemi, po czym z niedowierzaniem rozejrzałam się dookoła. Sądziłam, że
zmierzamy do kolejnego niezwykłego miejsca, które mój ukochany znalazł w
okolicy, ale pomyliłam się. Chociaż z drugiej strony, to było bardzo oryginalne…
Bo
znajdowaliśmy się w samym środku lasu.
Po prostu
las, losowo wybrane miejsce jakich wiele. Dookoła drzewa i różnorodne, nader
pospolite rośliny. Nie była to nawet polana, nie było nawet głupiego głazu,
który swoimi kształtami wydawały się niezwykły. Znajdowaliśmy się w najbardziej
pospolitym i nudnym miejscu, po prostu w lesie, i to było co najmniej dziwne.
Być może mieliśmy gdzieś stąd przejść, ale wtedy to też nie miało sensu, bo
Edward znał moje warunki i nie akceptował ich. Nie miał mi niczego wyjaśnić,
jeśli zaś chodziło o ususzanie moich gróźb i błagań, to zdecydowanie nie było w
jego stylu – nie, kiedy już raz się na coś zdecydował.
Przestałam
się rozglądać i spojrzałam na obserwującego mnie w milczeniu wampira. Podparłam
się pod boki i nachyliwszy się lekko do przodu, spojrzałam na niego groźnie.
Doprawy, nie mógł wiedzieć, że marnie się czuje, ale – mimo wszystko – co ja
komuś zrobiłam, żeby ciągać mnie bez celu po lesie?!
- No dobra,
jeśli to ma być żart, jest kiepski – oznajmiłam poważnym, zagniewanym tonem. –
Niby co ja mam tutaj zobaczyć? – zdenerwowałam się.
Przyglądał
mi się cierpliwie, czekając aż przestanę się pieklić.
- Kto
powiedział, że chcę ci coś pokazać? – zapytał rozsądnie, skutecznie zamykając
mi usta. Speszyłam się, bo w istocie niczego takiego nie powiedział. Po prostu
zaproponował mi spacer, którego odmówiłam. – Chciałem po prostu, żebyśmy byli
sami. Tutaj nikt nas nie usłyszy – powiedział z entuzjazmem i zrobił krok w
moją stronę. Wyciągnął rękę, po czym czule pogłaskał mnie po policzku. – Poza tym
dzięki tobie wizje Alice zanikną. To dobrze, bo wolałbym mieć przed nią pewną
tajemnicę – oznajmił.
- Jaką
znowu tajemnice? – zapytałam. Znów spróbowałam zabrzmieć na zdenerwowaną i
nieznoszącą sprzeciwu, ale dotyk jego skóry mnie rozpraszał. Chcąc nie chcąc
przybliżyłam się i wtuliłam w niego, pozwalając żeby mnie objął. Jego dłoń
przesunęła się po moim policzku, a po chwili odgarnął mi z czoła wilgotną
grzywkę. Zdecydowanie musiał zauważyć, że mam temperaturę. – Powiedz mi… - nalegałam,
chcąc odwrócić jego uwagę.
Nieoczekiwanie
uśmiechnął się; w ogóle nie wydawał się przejęty moim przeczuciem.
- Nie
domyślasz się?
Jego
pytanie sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać. Och, co miałam o tym myśleć?
Niby moje przeczucia nie zawsze wiązały się z czymś złym – Izadora na przykład
nie była tragedią, a jednak miałam przeczucie z nią związane – ale do tej pory
nigdy nie reagowałam na pomysły Edwarda! Jak mógł podejrzewać, że to ma
jakikolwiek związek ze spacerem, który mi zaproponował? To było niedorzeczne,
ale nie zamierzałam mu tego powiedzieć.
Uniosłam
głowę i starając się zachować cierpliwość, spojrzałam mu w oczy.
- Nie
rozumiem… - przyznałam niechętnie.
Uśmiechnął
się z wyraźną ulgą, ale i satysfakcją, po czym musnął swoimi lodowatymi wargami
moje rozgrzane czoło.
- Za chwilę
zrozumiesz – obiecał mi, odsuwając się nieznacznie. Nie puścił mnie jednak, bo
kiedy tylko wyswobodził mnie ze swoich ramion, ujął mnie za ręce. – Nie wiem,
co sobie o tym pomyślisz, ale… - zawahał się. – Mógłbym zadać ci pytanie,
Isabel?
- Właśnie
to zrobiłeś – zauważyłam. – I od kiedy musisz pytać, żeby móc to zrobić?
Niczego już
nie rozumiałam, chyba nie tylko z powodu gorączki mając problemy z kojarzeniem
faktów. Poza tym uderzyło mnie to, jak Edward mnie nazwał – Isabel. Dziwne, bacząc
na to, że zawsze mówił na mnie po prostu Bella.
Nie
odpowiedział. Jeszcze przez kilka sekund lustrował wzrokiem moją twarz, po czym
nagle osunął się przede mną na kolana. Kiedy sięgnął po coś do kieszeni kurtki,
serce gwałtownie mi przyśpieszyło. Rozszerzyłam ocz w geście niedowierzania,
czując jak nogi zaczynają odmawiać mi posłuszeństwa.
O mój Boże…
Edward
spojrzał na mnie, a ja jakimś cudem zdołałam się utrzymać na nogach.
- Isabel
Mary Cullen – powiedział stanowczo; na całe szczęście użył jedynego nazwiska,
które w obecnej sytuacji byłam w stanie zaakceptować – obiecuję, że będę kochał
cię po całą wieczność albo i dłużej, jeśli takie będzie twoje życzenie. Czy
uczynisz mi tę przyjemność i wyjdziesz za mnie? – zapytał, a ja poczułam, jak
całe napięcie opuszcza moje ciało.
W jego
dłoniach znajdowało się niewielkie, czerwone pudełko. Kiedy wprawnym ruchem je
otworzył, moim oczom ukazał się piękny, złoty pierścionek, wysadzany łagodnie
połyskującymi w nielicznych promieniach słońca diamencikami. Był fantastyczny,
ale nie tak jak wampir, który klęczał przede mną i patrzył na mnie z nadzieją i
niepokojem.
W jednej
chwili poczułam się naprawdę dobrze. Kamień spadł z mojego rozkołatanego serca,
kiedy uświadomiłam sobie, że Edward miał rację – tym razem cały czas chodziło o
niego!
Osunęłam
się na kolana, żeby móc się z nim zrównać. Ujęłam jego twarz w dłonie, po czym
bez słowa pocałowałam go, wkładając w pieszczotę całe swoje uczucie, jakim go
darzyłam. Zamrugał zaskoczony, ale w żaden sposób tego nie skomentował, kiedy się
odsunęłam.
Mnie zaś
pozostało powiedzieć jedno, jedyne słowo:
- Tak.
Cudowny to mało powiedziane ten rozdział jest boski!!!!!wow!!!!!Jestem strasznie ciekawa jak to wszystko się dalej potoczy ??;Jestem zachwycona z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział:) oby był w miarę szybko bo już nie mogę się doczekać!!!!!!:)Pozdrawiam gorąco :**Niech wena będzie z TOBĄ!
OdpowiedzUsuń