Trzy.
On
Spojrzałam
przed siebie. Dookoła panował mrok, ale mnie to nie przeszkadzało. To już nigdy
nie miało mi przeszkadzać.
Nox noctis,
nostra domina*, pomyślałam.
Usiadłam na
parapecie okna wychodzącego z łazienki, zwiesiłam nogi w dół zewnętrznej
elewacji budynku i pełna obaw spojrzałam na rozciągający się pode mną trawnik.
Nie lubiłam kłamać, ale niestety byłam do tego zmuszona. I nie miało się to już
zmienić... Nawet jeśli jakimś cudem przeżyję. Jeśli...
Powstrzymałam
westchnienie. To nie był czas na użalanie się nad sobą i wątpliwości. Kolejne
sekundy mijały bezpowrotnie. Decyzja zapadła już dawno i jedynie kilka
czynników przesunęło w czasie to, co nieuniknione. Miałam ostatnią szansę i
musiałam ją teraz dobrze wykorzystać.
Z
uzasadnionym uczuciem déjà vu zsunęłam się na dół i miękko wylądowałam na
ziemi. Choć w niemal identyczny sposób i w tym samym celu co kilka dni
wcześniej wymykałam się z domu, czułam się zupełnie inaczej. Wszystko zmieniło
się wraz ze mną. i nigdy nie miało być takie jak wcześniej. Czułam się cudownie
lekka i wolna, kiedy po prostu skoczyłam, zamiast opierać się na gałęzi by
zamortyzować upadek. Moje wyostrzone zmysły i refleks, pozwoliły mi odpowiednio
ustawić nogi by wylądować delikatnie i cicho - wręcz bezszelestnie. Było to
zaskakująco łatwe, zdawało mi się bowiem, że spadłam w zwolnionym tempie. Nowe
umiejętności fascynowały mnie; ogarnęła mnie złość i smutek, gdy uświadomiłam
sobie, że najprawdopodobniej nie będę miała okazji się nimi nacieszyć.
Podniosłam
się z klęczka i powolnym krokiem, ruszyłam w stronę lasu. Podświadomie
wiedziałam jak stawiać stopy by bezszelestnie poruszać się do przodu; nie
sprawiało to jednak, że czułam się pewnie. Wciąż zdradzał mnie bicie serca i
miarowy oddech.
Zatrzymałam
się w połowie drogi i obejrzałam przez ramię. Chwilę nasłuchiwałam, ale nic nie
wskazywało na to by ktoś zorientował się gdzie jestem i co właśnie robię.
Miałam wręcz ochotę ucałować Jaspera, gdy usłyszałam, że cała uwaga mojej
rodziny skupia się na nim i na jego spostrzeżeniach dotyczących mojej inności.
Zachęcona
ponownie ruszyłam przed siebie, zmuszając się do zachowania równego tempa aż do
chwili, w której skryły mnie drzewa. Dopiero wtedy przyśpieszyłam, a wkrótce
mój szybki krok przeszedł w bieg.
Pęd mnie
upajał. Choć prawdopodobnie biegłam na śmierć, miałam ochotę roześmiać się
radośnie czy jakkolwiek inaczej dać upust ogarniającej moje ciało euforii.
Zagłębiałam się co raz bardziej w las, nie zastanawiając się nad tym gdzie
właściwie biegnę. Instynktownie wymijałam kolejne drzewa, pędząc przed siebie i
choć nie miałam pojęcia gdzie dotrę czułam, że podążam w dobrym kierunku. Byłam
tego pewna.
Po kilku, a
może kilkunastu minutach biegu zauważyłam, że drzewa powoli zaczynają rzednąć.
Spomiędzy baldachimu gałęzi i liści przebiło się nikłe światło księżyca'
złocisty cienki sierp odcinał się na atramentowym niebie, choć częściowo
przysłaniały go ciężkie chmury, które zawsze zasnuwały nieboskłon Forks. Nie
było widać gwiazd.
Pilnuj się!,
podsunął mi instynkt, kiedy zauważyłam, że wkrótce wyjdę na skrawek wolnej
przestrzeni, a do moich uszu dotarł szum przelewanej wody. Automatycznie
zwolniłam; mój bieg przeszedł w spokojny krok, moje ciało jednak nadal było
napięte niczym struna i gotowe do ewentualnej walki. Postanowiłam wykorzystać
to, że teraz byłam w stanie skupić się na kilku rzeczach jednocześnie i wciąż
czujnie rozglądając się dookoła, zaczęłam przypominać sobie wszystkie sposoby
obrony, których nauczyć zdążył mnie James. Pewnie nawet jako dhampir nie miałam
sobie poradzić z prawdziwym nieśmiertelnym - moje wygibasy miały pewnie
wyglądać dość śmiesznie w porównaniu z siłą i sprawnością wampira - ale jeśli
już miałam zginąć, zamierzałam zrobić to ze świadomością, że przynajmniej próbowałam
się bronić.
Polana na
którą kilka tygodni wcześniej zabrał mnie Edward wyglądała tak, jak ją
zapamiętałam. A nawet lepiej, bo teraz byłam w stanie dostrzec więcej niż
wcześniej. Nie miałam jednak czasu teraz tego podziwiać, choć w nocy to miejsce
jedynie zyskiwało na swym uroku. Napięta atmosfera sprawiała, że nie potrafiłam
należycie skupić się na tym, co mnie otaczało.
Tyle, że
nikogo tu nie było.
Przygryzłam
dolną wargę i bezradnie rozejrzałam się dookoła. Nic. Pusto. Okrągła polana, słabo
oświetlona wątłym blaskiem księżyca i wszechogarniająca cisza, przerywana
jedynie szumem pobliskiego szumienia i moim nieco przyśpieszonym oddechem. Nie
było wiatru, nie słyszałam odgłosu jakiegokolwiek leśnego stworzenia, co było
dziwne, bo te okolice były bogate w zwierzynę.
I nagle
usłyszałam kroki. Moje ciało zareagowało samo, zanim mój mózg zdążył skojarzyć
fakt, że cichy szelest, który wychwycił mój czuły słuch, to odgłos
przedzierania się przez chaszcze. Spięłam się cała, wzrok zaś wbiłam w ścianę
lasu, dokładnie w tym punkcie, w którym coś zdawało się poruszyć.
Szkarłatne
oczy zabłysły krwiożerczo, a potem jakaś postać wyłoniła się z cienia, a ja
poczułam, że cały mój świat właśnie runął w gruzach.
Rozszerzonymi
ze zdumienia i niedowierzania oczyma, wpatrywałam się w stojącego przede mną
chłopaka. Błądziłam wzrokiem po całej jego sylwetce, nie mogąc uwierzyć; ta
straszna prawda nie potrafiła do mnie dotrzeć. Ale przecież wszędzie miałam
rozpoznać te kasztanowe włosy, te tak dobrze mi znane rysy twarzy. I
wiedziałam, że oczy chłopaka powinny mieć odcień ciepłego bursztynu, który
zawsze ubóstwiałam. A przynajmniej taki odcień miały kiedyś, zanim - na skutek
przemiany - nie stały się czerwone. Krwistoczerwone.
Bowiem
postać stojąca przede mną, bez wątpienia była wampirem.
- James...
- usłyszałam swój pozbawiony emocji głos, choć w rzeczywistości całe moje ciało
ogarnęło poczucie pokonania i rezygnacji. Dziwne, że udało mi się odezwać tak
spokojnie... Że w ogóle udało mi się odezwać, bo miałam wrażenie, że właśnie
rozpadam się na kawałki.
- Tobie
również dobry wieczór, Isabel - rzekł rozbawiony. - Troszkę się zmieniłaś -
dodał, jak gdyby nigdy nic.
Nie
odpowiedziałam, nadal będąc w szoku. Od nadmiaru wrażeń, które przyniosły
ostatnie godziny, kręciło mi się w głowie; zmęczenie i poczucie zagubienia
poraziło mnie całą. A na dodatek świadomość, że jestem całkowicie bezbronna.
Nie rozumiałam już nic i była jedynie stać, bezmyślnie się w niego wpatrując. W
głowie miałam kompletną pustkę.
-
Dhampirzyca. - Uśmiechnął się jakby mile zaskoczony. - No proszę, a jednak
można wierzyć w przepowiednie - rzucił od niechcenia, czym całkowicie wytrącił
mnie z równowagi.
- Ty
wiesz...! - Przynajmniej odzyskałam głos. - Boże, kim ty w tym wszystkim
jesteś? - zapytałam czując, że wszystko miesza mi się, tworząc jedną wielką
niewiadomą. Bo od jakiegoś czasu moje życie składało się z samych niewiadomych,
które przygniatały mnie i dręczyły, ciągnąć w stronę bezdennej czarnej otchłani
rozpaczy. A strasznie podejrzenie, które spłynęło na mnie tak nagle, właśnie
postawiło mnie na jej krawędzi. Dotarło do mnie bowiem, że pułapka, w którą
właśnie dałam się złapać, była bardziej złożona niż mogłam kiedykolwiek
podejrzewać.
- Dziwne,
nie? - Spojrzał na mnie z politowaniem. - A ty za pewnie myślałaś, że będziesz
nas wszystkich okłamywać, co? - Wyraz jego twarzy zmienił się tak nagle, że nie
zdążyłam nawet zareagować; nim się obejrzałam, rzucił się w moim kierunku,
popychając mnie do tyłu. Pod plecami wyczułam chropowatą powierzchnię drzewa o
które chwilę wcześniej boleśnie uderzyłam; James przygniótł mnie do niego
własnym ciałem.
- Nic nie
rozumiem... - poskarżyłam się, jednocześnie chcąc zyskać na czasie. Właściwie
nie wiedziałam dlaczego - jakiś zaczątek planu rysował się w moim umyśle, ale
nie potrafiłam stwierdzić o co właściwie w nim chodzi.
Zadrżałam,
kiedy twarz Jamesa znalazła się niebezpiecznie blisko mojej szyi. Poczułam
słodycz jego lodowatego oddechu; kolejny dreszcz wstrząsnął moim ciałem, ale
tym razem był to spazm strachu. Wreszcie bowiem zobaczyłam w Jamesie mordercę,
jakim był jako nowo narodzony. - Chelsea... - Spróbowałam zebrać myśli, czego
bynajmniej nie ułatwiała świadomość, że James prędzej rozszarpie mi gardło niż
cokolwiek powie.
Cała odwaga
i pewność, które pozwoliły mi wymknąć się z domu niezauważonej i pomogły
dotrzeć mi aż tu, gdzieś uleciały. Pustka w głowie i fakt, że nie dokrwiłam**
się zaraz po przemianie, zaczęły dawać mi się we znaki. Byłam na straconej
pozycji; nie potrafiłam sobie nawet przypomnieć jak właściwie się walczy - cała
moja wiedza na ten temat wyparowała i to przy osobie, która przez długi czas
usiłowała ją we mnie wpoić. Mogłam to śmiało nazwać ironią losu.
- Chelsea
Volturi? - wypaliłam nagle. Chyba jedynie adrenalina zmuszała mój umysł do
pracy i analizowania faktów. Niespodziewanie przypomniałam sobie wszystko to,
co Cullenowie odpowiedzieli mi o włochach i ich oddanych sługach. Chelsea
musiała być tą, która zmieniała łączące ludzi więzy i relacje. - Boże, James,
ona ma dar... Kontroluje cię... - wysapałam, w duchu wyklinając się za to, że
nie domyśliłam się wcześniej i tak pochopnie z nim zerwałam. Zwłaszcza, że
dobrze wiedziałam do czego zdolni są Volturi i nigdy nie miałam wątpliwości, że
mogą zechcieć wykorzystać moich bliskich do dostania się do mnie. Cholera,
przecież po to właśnie miałam zacząć ograniczać wszelakie kontakty z dawnymi
znajomymi.
- Już
lepiej - pochwalił. - Lepiej Izzy, ale wciąż źle - sprostował po chwili. - No
wysil się jeszcze trochę. Tak, spotkałem się z tą właśnie Chelseą, ale ona nie
miała i nie ma żadnego wpływu na to co robię. Twoi cudowni Cullenowie za pewne
powiedzieli ci, że ona nie potrafi wpłynąć na uczucia tak potężne jak miłość,
prawda? A ja cię w jakimś stopniu wciąż kocham, Isabel, a to cholernie
komplikuje sprawę - wyznał. Otworzyłam z niedowierzania usta, ale nie wydobył
się z nich żaden dźwięk. Przypomniałam sobie bowiem, że faktycznie tak jest -
dar dworki wielkiej trójcy miał swoje ograniczenia. Zabolało mnie to, ale i
przyniosło swego rodzaju ulgę - więc to, co się z nim działo, nie było moją
winą aż w tak dużym stopniu jak przypuszczałam wcześniej. Poza tym zdążyłam się
już oswoić z myślą, że między mną, a Jamesem już wszystko skończone.
Wciąż
jednak nie rozumiałam. Dlaczego to zrobił? Po tym wszystkim co między nami
było? Dlaczego im pomagał, skoro rzekomo na prawdę mnie kochał?
- To dość
skomplikowane - odezwał się, jak gdyby czytając w moich myślach. Mimo woli
pomyślałam o Edwardzie i o tym, że nie miałam odwagi ani okazji by wyznać mu co
czuję. - Wytłumaczę ci to ze względu na to, że na prawdę żal mi tego, co musi
nastąpić - zapowiedział z zaskakującą łagodnością. Wciąż napierał na mnie swoim
ciałem. Jedna z jego rąk zamknęła w żelaznym uścisku oba moje nadgarstki, drugą
zaś chwycił mnie pod brodę i zmusił bym spojrzała mu w oczy. Uświadomiłam
sobie, że od jakiegoś czasu unikałam jego krwistych tęczówek, które zbyt
boleśnie dawały do zrozumienia co się właśnie stało. - Musisz wiedzieć, że
wszystko zaczęło się jeszcze latem, zaledwie kilka dni po twojej przeprowadzce.
Chyba zależało im wyłącznie na mnie, bowiem wybrali moment w którym rodzice i
Mel byli poza domem. I całe szczęście. - Urwał, rozpamiętując coś chwilę.
Zdawało mi się, że rozważa co może mi powiedzieć, a co zachować dla siebie. -
Tak czy inaczej - podjął wątek - przyszli. W sumie było ich sześcioro, w tym
sam Aro i Chelsea. Wtedy zobaczyłem ją po raz pierwszy, ale to nie jest tu
istotne. Ważne, że mnie odnaleźli z pomocą jakiegoś ich podwładnego. Nie znam
jego imienia; powtarzali, że lepiej bym nie wiedział za dużo - rzucił niedbale,
po czym przeszedł do sedna. - Opowiedzieli mi o tobie. Wszystko. O tym kim
jesteś i kim masz się stać według tej ich przepowiedni. Czy wierzyłem? Nie. Ale
obiecali bezpieczeństwo mojej rodziny w zamian za drobną przysługę. Dodatkowo
mogli zapewnić mi nieśmiertelność i rozwiązanie... pewnej osobistej sprawy -
skończył, ostrożnie dobierając słowa. - Wiesz, że rodzina jest dla mnie
najważniejsza. Stawiam ją ponad wszystko. A teraz, kiedy wiem jakie
niebezpieczeństwa czyhają na świecie, doszedłem do wniosku, że jako istota z
legend będę miał większe szansę ich wszystkich chronić.
Na jego
twarzy dostrzegłam zdeterminowanie. Jego miłość do rodziny przeszła w coś na
kształt obsesji, wręcz szaleństwa.
Tak.
Wyglądał jak szalony.
- Miałem
zachowywać się jak do tej pory. - Jego twarz przybrała normalny wyraz, kiedy
podjął opowieść. - Proste zadanie, a mogłem jedynie zyskać. Miałem motywację do
działania, a ty ufałaś mi bezgranicznie. - Uśmiechnął się lekko na wspomnienie
jakiejś chwili. Zaraz jednak spochmurniał; na jego twarzy pojawił się grymas
irytacji. - Ale oni nie mieli do mnie za grosz zaufania. Woleli mnie
kontrolować by mieć pewność, że wszystko zrobię zgodnie z planem, a zadania
tego podjęła się właśnie Chelsea. Spotykaliśmy się regularnie. Relacjonowałem
jej plany dotyczące ciebie... Chciałem nakłonić cię na wyjazd do Włoch kiedy
tylko nadarzyłaby się okazja. Miałem już wszystko zaplanowane, bo przecież
byłaś taka ufna i do głowy by ci nie przyszło, że zechcę cię im przekazać. Ale,
jak sama dobrze wiesz, wszystko się spieprzyło - sapnął. - Chelsea była
zaborcza, chciała ode mnie czegoś, co było całkiem niedorzeczne. Chyba się we
mnie zadłużyła, co jest zabawne, bo przecież to ona jest tu urodziwą wampirzycą
dla której powinienem stracić głowę. Tak jednak się nie stało. Czego jak czego,
ale mogę cię zapewnić, że zawsze byłem ci wierny. - Zaśmiał się gorzko. - Tego
dnia, kiedy przyłapała nas Melinda, ta idiotka rzuciła się na mnie by móc mnie
pocałować. Myślałem, że szlag mnie trafi, kiedy okazało się, że Mel wie.
Przecież Chelsea miała pilnować by wszystko szło zgonie z planem, była
wampirzycą i powinna wyczuć, że młoda wróciła do domu. Ale nie, ona myślała
jedynie o tym, że nie jestem nią zainteresowany.
W jego
głosie wyczułam złość. Nie wiedziałam skąd, ale wiedziałam, że wścieka się nie
tylko na Chelseę, ale i na Melindę, choć ona zawiniła tu najmniej. Prawdą było,
że Wingerowie, jak każde rodzeństwo, lubili się ze sobą przekomarzać, ale nigdy
nie pomyślałabym, że James zdenerwuje się na siostrę tak bardzo, że jego gniew
będzie graniczyć z nienawiścią. Tak jednak było.
- Musiałem
gruntownie zmienić plany - ciągnął, opanowawszy się nieco. - Chelsea nieźle
dostała do wiwatu za to niepowodzenie i Aro podesłał nam kolejną swoją
strażniczkę, Meredith. W straży jest od niedawna, ale jej dar nie ma sobie
równych, co pozwoliło nam skutecznie działać. Dla twoje wiadomości, Meredith od
dłuższego czasu kręciła się po Forks, bo Aro miał wątpliwości co do mojej skuteczności
i wolał by ktoś miał cię na oku. A ona nadawała się doskonale... Bo widzisz
Isabel, Meredith potrafi stać się całkowicie niewidzialna. Całkowicie ukrywa
swoją obecność, w tym zapach, co jest na prawdę przydatne przy obserwowaniu
kogoś, kto jest pod opieką wampirów - wyjaśnił z wyraźnym uznaniem dla
umiejętności wampirzycy. - Myślę, że resztę już znasz. To Meredith napisała i
podrzuciła list tuż po naszym zerwaniu. Oczywiste, że nie było możliwości by
raptem w kilka godzin dostarczyć go z Phoenix do Forks i dziwi mnie, że się nad
tym nie zastanowiłaś. Tak czy inaczej zamarkowaliśmy moje porwanie. W tym
czasie przechodziłem przemianę, bo uznaliśmy, że nadszedł ten czas. I szczerze
powiedziawszy cieszę się, że nie udało ci się tu dotrzeć pierwszego wieczoru...
Inaczej spotkałabyś tu Meredith i to ona zgarnęłaby całą zasługę. A ja na
prawdę napracowałem się by wykonać zadanie i nie chciałbym by wszystko poszło
na marne.
Umilkł na
chwilę, przyglądając mi się uważnie. Przez jego twarz przewinęły się żal i
smutek; miałam nawet wrażenie, że rozważa pocałowanie mnie po raz ostatni, ale
ostatecznie z tego zrezygnował.
- Wiesz,
może tak będzie i lepiej? - szepnął. - Mój plan był ryzykowny, mogłaś nie
przyjść... Ale teraz widzę, że ty mnie na prawdę kochasz. I muszę przyznać, że
ja ciebie też - dodał w zamyśleniu, a ja poczułam cień nadziei. Błagałam w
duchu by się opanował, opamiętał; wątpiłam by to, co obiecali mu Volturi było
poza zasięgiem możliwości Cullenów, którzy przecież też byli wampirami. -
Postaram się to zrobić szybko i w miarę bezboleśnie - obiecał nagle, a ja z
goryczą pojęłam, że nie mam na co liczyć.
W jego
oczach coś się zmieniło - rozbłysły dziko, znikły z nich wszelakie uczucia.
Wreszcie spojrzałam na nowo narodzonego wampira, którym przecież był. Nie
chciałam nawet myśleć o tym ile osób musiał zabić nim zaspokoił rządzę krwi na
tyle by przede mną bezpiecznie stanąć. Radził sobie zaskakująco dobrze.
- Co
takiego zyskasz na tym ty i twoja rodzina? - zapytałam szeptem. Zmartwiał na
chwilę; na jego twarzy pojawił się dziwny grymas bólu, co z kolei zbiło mnie z
pantałyku. Patrzyłam jak zamyka oczy i oddycha, usiłując się uspokoić. Miałam
nawet wrażenie, że chce mi odpowiedzieć i że zaraz to zrobi.
Nim jednak zdążyłam się nad tym zastanowić, zamachnął
się i z całej siły mnie uderzył.
________________________________________
*Nox
noctis, nostra domina - w wolnym tłumaczeniu "Noc, nasza pani". Cytat
zaczerpnęłam z "Kronik Rodu Drake'óe", jest on jednocześnie mottem
tytułowej rodziny.
**dokrwić -
termin zaczerpnięty z "Bractwa Czarnego Sztyletu" i oznacza po prostu
picie krwi by zaspokoić pragnienie. Będę używać terminu, bo osobiście mi się
podoba i jak najbardziej tu pasuje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz