poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Sześć

Sześć.
"Zabierz mnie..."

To jest to. Na to czekałaś, myślałam, kiedy Edward bardzo powoli przybliżył swoje usta do moich. Miał to być pozornie niewinny i słodki pocałunek o którym marzyłam od dawna. I wiedziałam, że gdy już nasze usta się połączą, oboje nie wytrzymamy i oboje damy się ponieść emocjom.
Tak, jeszcze tylko chwila... Tak blisko...
Poczułam jego słodki oddech na twarzy, widziałam iskierki szczęścia w jego złocistych oczach. Czy wyglądałam podobnie? Podekscytowana czekałam na moment w którym poczuję jego idealne, marmurowe usta na swoich. Czas zdawał się dłużyć niemiłosiernie, aż wreszcie...
Rozdzwoniła się moja komórka.
Ostry dźwięk dzwonka brutalnie wdarł się w otaczającą nas ciszę. Magiczna atmosfera, która nas otaczała zniknęła, a ja i Edward wyrwaliśmy się spod jej hipnotyzującego wpływu, odsuwając się od siebie gwałtownie. Poczułam ból widząc, że miedzianowłosy przybiera obojętny wyraz twarzy, co znaczyło, że wróciliśmy do punktu wyjścia, ale wzięłam się w garść i wyjęłam z kieszeni irytujące urządzenie. Tak po prawdzie to miałam wielką ochotę cisnąć telefonem w oszkloną szybę pokoju, ale opanowałam się i z ociąganiem zerknęłam na wyświetlacz. Westchnęłam widząc domowy numer Wingerów, posłałam Edwardowi przepraszające spojrzenie i odebrałam pewna, że to nie James tylko Melinda. Nie byłam zła na przyjaciółkę, bo jasnowidzem przecież nie była; wściekałam się bardziej na siebie za to, że nie wyłączyłam telefonu, ale stało się i już nie miałam jak tego zmienić.
- Halo? - rzuciłam nieco ostrzej niż zamierzałam. Chciałam zreflektować się i przeprosić, bo nie lubiłam wyżywać się na przyjaciołach, skoro to nie była ich wina, ale ostatecznie nie było mi to dane. Miałam bowiem wrażenie, że usłyszałam w tle czyjś szloch, co kompletnie wytrąciło mnie z równowagi.
- Isabel? - Usłyszałam głos Amelii Winger, matki Jamesa i Melindy. Połowicznie dla mnie też nią była; z racji na moją wieloletnią przyjaźń z rodzeństwem, byłam częstym gościem w ich domu i niemalże jego mieszkanką. - Kochanie, jak dobrze cię słyszeć. - Kobietą targały na prawdę silne emocje, co było doskonale słychać w jej głosie. Teraz byłam już absolutnie pewna, że płakała. Stało się coś złego i doskonale to wiedziałam.
Wiedziałam już wcześniej. Moje przeczucie było słuszne.
- Ciebie również, Amelio - zapewniłam gorąco. Pozwalała bym mówiła jej po imieniu, do czego już się przyzwyczaiłam. Kobiety z rodziny Winger'ów zawsze miały silne charaktery; tryskały energią, ich duch zaś pozostawał wiecznie młody. Amelia nigdy nie lubiła, kiedy uświadamiało jej się upływ czasu i musiałam przyznać, że zwrócenie się do tej silnej i niezależnej kobiety per "pani" było wręcz obrazą. - Co się stało? - zapytałam, choć w rzeczywistości nie chciałam wiedzieć.
- Boże, Isabel... - wyszeptała tak cichym, zdławionym przez płacz głosem, że nawet jako pół-wampir miałam trudności z usłyszeniem jej słów. - Tyle złego spotkało nas w przeszłości... - Nie rozumiałam. Zawsze widziałam Wingerów jako pełną, beztroską i kochającą rodzinę, której tylko można pozazdrościć. Nie miałam jednak czasu by długo się nad tym zastanawiać, bowiem moja rozmówczyni podjęła wątek: - Nie chcieliśmy ci z Liamem o tym mówić, ale James zniknął. Nie ma go już drugi tydzień - zaszlochała.
Nie powiedziałam nic. Byłam przekonana, że prędzej czy później taka informacja może do mnie dotrzeć, ale nie przemyślałam i nie przećwiczyłam swojej reakcji na to. W końcu widziałam go, wiedziałam kim się stał i czułam do niego obrzydzenie z powodu tego co robił, ale nie mogłam tego zdradzić jego ludzkim rodzicom. Nikomu z ludzkiej społeczności. Nim jednak zdążyłam głębiej zastanowić się, jak mogę z tego wybrnąć, okazało się, że nie będzie to jak na razie konieczne.
- Dzisiaj jednak doszło do czegoś okropnego i jak najbardziej masz prawo by o tym wiedzieć. - Amelia zdawała się mieć trudności z mówieniem. - Och, Isabel... Melina nie żyje. - Jej głos całkiem się załamał.
Mój świat również.
Niebo za oknem przecięła kolejna błyskawica i na całe Forks, niczym gorzkie łzy żalu i smutku, lunęły pierwsze strugi lodowatego deszczu.

Czas stanął w miejscu. A może nie było już czegoś takiego. Może wraz z jej śmiercią nastał koniec wszystkiego. Bo jak cokolwiek mogło toczyć się dalej, skoro mojej najlepszej przyjaciółki już nie było? Nie, nie...Ktoś się pomylił, to nie prawda! Moje myśli krzyczały, nie chcąc dopuścić do siebie rzeczywistości. Ale wiedziałam, że to już się stało i nie mogłam nic zrobić.
Burza właśnie się rozpoczęła , wyrządzając pierwsze poważne szkody. A to miał być dopiero początek tego, co nieuniknione.
Właściwie jak przez mgłę pamiętam moment, w którym moja komórka wyślizgnęła się z moich rąk. Edward wprawne pochwycił ją nim uderzyła o ziemię i spokojnym głosem zakończył rozmowę; nie zrozumiałam ani jednego słowa, które wypowiedział, bowiem mój mózg nie był w stanie ich przeanalizować i przetworzyć w logiczną całość. Wszystko dookoła drżało i dopiero kiedy miedzianowłosy mnie przytulił pojęłam, że to mną wstrząsają spazmy płaczu.
Wtedy odrętwienie minęło, a ja rozkleiłam się na dobre. Ból i żal zalały mnie całą i zdawało się, że już chyba na zawsze ze mną pozostaną. To było zupełnie coś innego niż stan w którym znajdowałam się po śmierci moich rodziców. Nie wiedziałam skąd brała się ta różnica i może nigdy nie miałam pojąć - może dlatego, że teraz miałam wsparcie w tak złożonej i kochającej grupie; może powodem była świadomość tożsamości sprawcy - kto wie? Czułam się inaczej i to się liczyło. Paląca mnie od środka złość, która pojawiła się nagle, zdawała się niczym trucizna krążyć w moim organizmie. Rozpalała moje i tak zwykle rozgrzane ciało, powoli wywołując u mnie furię.
Chciałam by Edward mnie puścił i to natychmiast. Nie mogłam dłużej znieść przebywania w czterech ścianach. Potrzebowałam swobody; chciałam biec przed siebie, wyżyć się na czymś, wyładować napięte od nadmiaru emocji ciało i doprowadzić swój umysł do stanu używalności, ale on tego nie rozumiał. Trzymał mnie, tulił do siebie, nie zważając na moje prośby i żądania. Bo on zawsze wie lepiej, a to czego ja chcę się nie liczy, pomyślałam co raz bardziej wściekła i rozżalona. Nie mogłam tego znieść. Nie mogłam ogarnąć bólu i straty, który zdawał potęgować się z każdą chwilą, którą zmuszona byłam spędzić w bezruchu. Zrobiłam pierwszą rzecz, którą podsunął mi instynkt i po prostu zaatakowałam. Zaczęłam na niego wrzeszczeć, szarpać i wyrywać się, aż wreszcie osiągnęłam cel i wyswobodziłam się z jego stalowego uścisku. Niczym już nieograniczona mogłam łatwo opuścić to pomieszczenie, a później cały dom, który w tamtym momencie działał na mnie klaustrofobicznie.
Lodowaty deszcz obmył mnie całą, mieszając się z łzami, kiedy bez zastanowienia pędziłam przed siebie. Mokre ubranie przywierało do mojego ciała, a pozlepiane włosy kleiły się do twarzy, ograniczając widoczność; jak gdyby rozmazany przez wciąż nowe łzy obraz wystarczająco nie utrudniał widoku.
Biegnąc wyjątkowo wolno i niezgrabnie, instynktownie omijałam kolejne drzewa, ale tylko na tyle było mnie stać. Raz po raz potykałam się na nierównym podłożu, luźne gałęzie zahaczały o moje włosy i szarpały moje i tak już zniszczone przez deszcz ubranie. Nie obchodziło mnie to.
Wyczułam, że jestem niebezpiecznie blisko granicy z rezerwatem. Nauczono mnie którędy biegnie podział i rozpoznawałam już leśny zapach, który drażnił wszystkie wampiry, ale mnie nigdy specjalnie nie przeszkadzał. Co prawda od dnia w którym jako człowiek ostatni raz odwiedziłam rezerwat już ani razu nie widziałam znajomych z La Push, ale pragnęłam by do takiego spotkania doszło. Pragnęłam i bałam się jednocześnie, niepewna jakiej reakcji na moją odmienioną osobę mogę się spodziewać. Zwłaszcza po Jacobie. Teraz jednak korciło mnie by naruszyć pakt i wejść na ich tereny. Na pewną śmierć, miejmy nadzieję. Z pomocą dawnych znajomych i byłego przyjaciela dołączyć do rodziców i kochanej Mel w lepszym świecie. Z osobami w którymi życie było proste i nieskomplikowane.
O ile zasłużyłam sobie na przebywanie z nimi w jednej rzeczywistości.
Nie ważne, pomyślałam. To bez znaczenia. Zabierz mnie, Mel. Zabierz mnie do siebie, powtarzałam niczym mantrę, nieubłaganie zbliżając się do granicy rezerwatu i jednocześnie mojego życia. Śmierć jest łatwa, do takiego wniosku doszłam już dawno. Już kilka tygodniu temu szykowałam się na nią i właśnie byłam na nią gotowa.
Jeszcze kilka kroków.
Metr.
Już prawie...
 NIE!, huknęło w moim umyśle. Siła obcej myśli niewiadomego pochodzenia powaliła mnie na kolana tuż przed samą granicą. Chwyciłam się za pulsująca bólem głowę; wciąż słyszałam to jedno słowo, które echem rozchodziło się w moim umyśle. Myśl dokładnie jak ta, która kazała mi się opierać przed morfiną, podawaną mi podczas przemiany. Przeczucie, tym razem prawdziwe, dobitne i nie do zignorowania. Pewnie gdybym nie była taka skołowana i cholernie zmęczona, poczułabym osłabienie w parze z rozchodzącymi się po moim ciele falami ciepła.
To było niczym zimny prysznic, co było całkiem trafnym porównaniem z racji tego, że nadal klęczałam w lodowatych strugach deszczu. Jak oparzona odsunęłam się do tyłu z przygniatającą świadomością tego, co chciałam zrobić. Chciałam się zabić. Boże, co by było, gdybym się nie opamiętała?
Nie mogłam uwierzyć, że omal nie odebrałam sobie życia. Dopiero teraz dotarło do mnie jak wielkie szkody bym wyrządziła. Zraniłabym wszystkich moich bliskich. Ich wysiłek poszedłby na marne, bo ja zrobiłabym prezent swoim prześladowcom, dobrowolnie usuwając im się z drogi. I czy James w swojej przemowie nie dążył do tego, że wszystko co zrobił - jego przemiana i pomoc Volturi - były spowodowane moją osobą? Nie, w jakiś sposób jego też bym zraniła; to co zrobił byłoby bez sensu, bo gdyby odczekał z przemianą do dnia dzisiejszego, a ja jednak bym się zabiła, mógłby być nadal człowiekiem...
Pokręciłam głową zrezygnowana. To było takie bezsensowne... W moim zawiłym rozumieniu był jakiś sens, ale nie potrafiłam go dostrzec. Albo po prostu byłam zbyt zmęczona i wszystko zaczynało mi się plątać. Tak czy inaczej, to nie był czas na przygnębianie się takimi myślami. Musiałam wziąć się w garść i zacząć działać.
Jedno miało sens. James. Tak, on bez wątpienia był jakoś powiązany... ze śmiercią Melindy. Bo ona zbyt wiele odkryła i teraz musiała umrzeć. Pokrzyżowała im plany, więc trzeba było się na niej zemścić, nawet jeśli nie był świadomy tego, jak bardzo złożone i niebezpiecznie jest to, w co się pakowała. Zabił ją jej własny brat, który podobno chciał działać dla dobra jej rodziny. Tylko ile jeszcze osób miało zginąć dla wspólnego dobra?
Ile jeszcze osób miało zginąć przeze mnie?
Ta myśl spadła na mnie nagle i była niczym siarczysty policzek. Bo ona nie żyła. Nie żyła, bo była moją przyjaciółką, moją siostrą. Nie żyła przeze mnie. Wplątała się w to by mi pomóc. To z myślą o mnie śledziła Jamesa i tamtego dnia wróciła wcześniej do domu. To dla mnie postanowiła poświęcić relacje z własnym bratem, by powiedzieć mi, że on mnie zdradza. Nieświadomie poświeciła własne życie, choć na pewno nie byłam tego warta.
Czy byłam także winna śmierci moich - jak się okazało - przybranych rodziców i biologicznej matki?
Zacisnęłam powieki i zmusiłam się do ostatecznego powstrzymania łez. Nawet jeśli tak, to nie miałam co się mazać. Byłam przekonana, że cała czwórka mnie kochała i nie byłaby zadowolona, gdybym się załamała i po prostu poddała. Musiałam zrobić zupełnie coś innego, odwrotnego. I to na pewno nie miało być to, co robiłam do tej pory. Bo ukrywanie się było bez sensu.
Musiałam walczyć.
"Przepowiednia", która krążyła między Volturi, była całkowitą bzdurą, a ja doskonale to wiedziałam. Może i byłam jakimś uzdolnionym wybrykiem natury, ale jakoś nie ciągnęło mnie do władzy i nie byłam na tyle zdesperowana by w wolnych chwilach szczegółowo planować atak na siedzibę "wielkiej trójcy". To oni nawet mnie nie znali, a robili ze mnie wroga, więc z ich własnej woli nim byłam. Ale ja się jedynie broniłam, bo naturalne chyba było, że chciałam przeżyć.
Niedomówienia i strach przed zmianami oraz nieznanym, były przyczynami całego tego zamieszania. Niewiedza. A ja musiałam coś z tym zrobić, bowiem ciągła ucieczka i ukrywanie się nic nie dawały. To było błędne koło, a jego efektem były tylko i wyłącznie ból oraz żal, których można było uniknąć. Trzeba to było wreszcie skończyć.
Musiałam pojechać do Włoch. Może i było to istne szaleństwo i wyprawa na pewną śmierć, ale musiałam choćby spróbować spotkać się z trójką władców. Chciałam z nimi porozmawiać i zakończyć to raz na zawsze. A jeśli miałam wcześniej zginąć to przynajmniej ze świadomością, że zrobiłam wszystko co było w mojej mocy; liczyłam też, że moje przybycie zaintryguje ich wystarczająco by zechcieli spotkać się ze mną choć na chwilę.
Wstałam i jeszcze bardziej odsunęłam się od granicy z rezerwatem. Nie wiedziałam jeszcze co i jak chciałam zrobić, powiedzieć - mój plan był niedopracowany i miał mnóstwo wad - ale nie było teraz czasu na dalsze rozważania. Musiałam pójść na żywioł i modlić się bym czegoś znów nie zawaliła.
Coś zaszeleściło i nagle spomiędzy drzew wypadła Alice. Cała była mokra od deszczu, ale chyba nawet najintensywniejsza ulewa nie miała być w stanie zmusić jej nastroszonych włosów do oklapnięcia.
- Bella! - Dziewczyna rzuciła mi się na szyję. - Tak mi przykro - jęknęłam. Nie odwzajemniłam uścisku; po prostu nie zdążyłam, bowiem siostra zaraz mnie puściła. To nie było w jej stylu. - Ale teraz nie mamy czasu. Miałam wizję - oznajmiła.
Uniosłam wyzywająco podbródek i spojrzałam na nią roziskrzonymi oczyma. W tym momencie byłam gotowa na wszystko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz



After We Fall
stories by Nessa