wtorek, 2 kwietnia 2013

Dwadzieścia dwa

Dwadzieścia dwa.
Pakt

Kolejne godziny mijały, a my leżeliśmy wtuleni w siebie. Pokazałam Edwardowi wszystko, co chciałam - każde wspomnienie z nim związane, wszystkie moje drobne przemyślenia i uwagi, nawet te odrobinę wstydliwe i intymne. Bo jeśli nie on, kto miał prawdo wiedzieć o mnie dokładnie wszystko?
Ale na tym się nie skończyło.
Pragnął wiedzieć o mnie więcej, a ja z ochotą odpowiadałam na jego pytania, przywołując w pamięci wszystko, co chciał zobaczyć. Pokazałam mu jakie życie wiodłam do tej pory; rodziców (dla mnie Renée i Charlie nadal nimi pozostawali, nawet jeśli prawda była inna); przyjaciół; to, jak spędzałam wakacje i zwykłe dni... Nie przeszkadzały mu moje wspomnienia dotyczące Jacoba i mojego związku z Jamesem, choć normalnie bez wątpienia by go drażniły. Fascynacja i chęć poznania mnie była zbyt wielka, poza tym ufał mi - byłam tego świadoma.
- Ten Oliver... - odezwał się nagle. Drgnęłam niespokojnie w jego ramionach. - On cię skrzywdził, prawda? - zapytał, ostrożnie dobierając słowa.
Westchnęłam. Moja tarcza gwałtownie wróciła na swoje miejsce, ponownie blokując mu dostęp do mojego umysłu. Nie chciałam tego wspominać; unikałam tematu mojego byłego przyjaciela jak ognia, on zaś najwyraźniej musiał to zauważyć.
- To nie tak... - zaoponowałam, podświadomie stając w obronie Olivera. - Po prostu zniknął, tak? Wyprowadził się bez słowa i kontakt nam się urwał. Nie wszyło, tyle. Nie lubię o tym mówić - ucięłam pośpiesznie, mając nadzieję, że zrozumie.
Nie skomentował tego w żaden sposób, a jedynie pocałował mnie w czoło. Rozluźniłam się w jego ramionach, czując jednocześnie spokój i poczucie całkowitej akceptacji. Wsłuchałam się w swój własny oddech i szum liści za oknem - jedynymi dźwiękami, idealnie odnajdującymi się w panującej ciszy. Obecność najważniejszej osoby w moim życiu, to jak Edward delikatnie wodził palcem po moich plecach, kreśląc jakieś wzory, pozwalało mi się w pełni rozluźnić i uspokoić. Przez cienką koszulkę czułam chłód jego skóry i choć drżałam przez to lekko, nie przeszkadzało mi to.
Powoli odpływałam, choć dobrze wiedziałam, że nie mogę zasnąć. Popadłam w letarg, wszystkimi zmysłami chłonąc tę chwilę i łączące nas uczucia, dające nam poczucie równowagi i bezpieczeństwa. Sama łaknęłam tego od dawna, praktycznie od dnia w którym zmuszona byłam przeprowadzić się do Forks. Pragnęła, by to milczące porozumienie, ta idealna chwila, trwały wiecznie; czym bowiem był mijający czas dla istot takich jak my?
Naturalnie, tak to już bywa, że nigdy nie mamy tego, czego byśmy chcieli, niezależnie od mocy naszych pragnień i marzeń.
- Isabel! - Edward załomotał w drzwi pokoju Edwarda, brutalnie burząc równowagę i atmosferę chwili. - Dopiero co wróciłem z polowania i Alice powiedziała mi, co zrobiłaś!
Denalczyk wydawał się być wręcz zachwycony tym nieoczekiwanym postępem, nawet jeśli efektem moich starań było coś z goła odwrotnego do tego, co miałam osiągnąć. Tak czy inaczej, byłam przekonana, że nie zaznam już spokoju, wampir bowiem będzie chciał wznowić treningi, nawet jeśli nie było już na to czasu - nazajutrz wraz z Carmen planowali wracać na Alaskę.
Spojrzałam zrezygnowana na ukochanego, bezgłośnie błagając o pomoc, choć szczerze wątpiłam by miał jakikolwiek wpływ na zapędy Denalczyka. Edward uśmiechnął się do mnie łobuzersko, co zupełnie zbiło mnie z tropu; podświadomie liczyłam, że będzie rozczarowany przynajmniej w połowie tak bardzo jak ja, ten beztroski uśmiech więc sprawił, że poczułam się w jakimś stopniu urażona.
Niesłusznie.
- Poczekaj - szepnął, dziwnie czymś rozbawiony.
Skradłszy mi krótki pocałunek, w ułamku sekundy znalazł się przy drzwiach. Usiadłam na tapczanie, podciągnęłam kolana pod brodę; oplotłam je ramionami w łydkach i cierpliwie czekałam na rozwój wydarzeń.
Mina Eleazara, któremu to Edward otworzył drzwi, była bezcenna i wystarczyła, bym musiała niemal siłą powstrzymywać się od chichotu - pomińmy już fakt, że chyba bym umarła ze wstydu, gdyby tak idiotyczny dźwięk wydobył się z moich ust i to przy nich na dodatek. Ostatecznie to złotooki Denalczyk miał powód, by się zmieszać, w zaaferowaniu najwyraźniej nie zorientował się, że nie jestem sama. I że to bynajmniej nie jest mój pokój.
- Witaj, Eleazarze.
Nie miałam pojęcia w jaki sposób Edward zdołał zachęcić powagę i być przy tym po swojemu uprzejmym i taktownym. Nie wiem czemu, ale to jego opanowanie rozbawiło mnie najbardziej; byłam niemal pewna, że za chwilę wybuchnę niepohamowanym śmiechem, kiedy drzwi zamknął się, a my zostaniemy sami.
- Tak właściwie, to jesteśmy z Bellą trochę zajęci, jeśli więc mógłbyś przyjść trochę później... - Edward urwał, uznając, że aluzja jest całkowicie oczywista.
Nieco oszołomiony wampir zmierzył wzrokiem miedzianowłosego, po czym spojrzał w głąb pokoju, zatrzymując swoje spojrzenie na mnie. Nie mogąc się powstrzymać, pomachałam mu, uśmiechając się przy tym promiennie. Nagle też uświadomiłam sobie, co musiał zobaczyć: moje zmierzwione od leżenia włosy, nieco rozmarzony uśmiech...
Na dodatek siedziałam na zastępującym łóżko tapczanie...
I to "jesteśmy trochę zajęci" Edwarda!
- Tak... - Eleazar spróbował wziąć się w garść. - Ale przecież to ważne! - zaoponował. - Powinniśmy zaraz sprawdzić inne jej możliwości. I spróbować powtórzyć to, co już udało jej się osiągnąć - dodał pewniej; emocje ponownie przejęły nad nim kontrolę.
- Zapewniam cię, że Bella ma wiele ukrytych talentów i jesteśmy na dobrej drodze rozwinięcia ich - uciął.
Nie wytrzymałam. Zanim jednak zdążyłam się roześmiać, zakrztusiłam się własną śliną. Kaszląc, przewróciła się na plecy; potrzebowałam dłuższej chwili, by doprowadzić się do porządku i ponowie spojrzeć na wpatrzonych we mnie Eleazara i Edwarda.
- Tak czy inaczej...
Miedzianowłosy spróbował wznowić temat, nie było jednak dane mu skończyć. Raptem zamilkł i zmartwiał; Eleazar zachował się podobnie - obaj powoli wciągnęli powietrze do płuc, krzywiąc się nieznacznie, chyba zupełnie nieświadomie napinając wszystkie mięśnie. Spojrzałam na nich zdezorientowana i zaniepokojona jednocześnie.
- Zostań tutaj - nakazał mi Edward, a po chwili obaj zniknęli na schodach.
Nie byłabym sobą, gdybym go posłuchała - natychmiast zerwałam się i pobiegłam za nimi.

Sam, w towarzystwie dwóch okazałych basiorów, spokojnie stał przed domem. Jako ostatni dołączyliśmy do Carlisle'a, Esme i Carmen, którzy jako jedyni byli obecni w domu. Alice musiała wyjść całkiem niedawno, pewnie krótki po rozmowie z Eleazarem.
Edward spojrzał na mnie zrezygnowany, kiedy stanęłam u jego boku, ale po jego minie poznałam, że doskonale wiedział, że jak zwykle zignoruję jego prośbę; to, że teraz byliśmy w związku nic nie zmieniało, wciąż bowiem nienawidziłam bycia kontrolowaną. Tym bardziej, że kiedy wypadłam z pokoju, pojęłam co takiego poczuli Edward i Eleazara - leśny zapach, mogący należeć jedynie do zmiennokształtnych. Wiedziałam, że wampiry on odstręcza, mnie zaś przywodził na myśl straconą przyjaźń i troskę.
A on tam był.
Zmartwiałam, wpatrując się w rdzawobrązowego wilka o znajomych oczach, który przycupnął po prawej stronie Sama - na miejscu jego zastępcy, o ile dobrze pamiętałam. Drugiego z wilków nie znałam, z resztą nie obchodziła mnie jego tożsamość.
Liczył się jedynie Jacob.
Nie widziałam go od dnia w którym Alice oświadczyła, że musimy natychmiast udać się do Volterry. Pamiętałam jak zaskoczona byłam, kiedy ujrzałam go między drzewami; to, jak źle się poczułam, kiedy odszedł, nie zamieniwszy ze mną ani słowa. A potem wrócił jako człowiek i mimo pewnych oporów rozpalił we mnie nadzieję na to, że między nami jeszcze wszystko może być dobrze, że nasza przyjaźń przetrwa...
Edward przyciągnął mnie do siebie, w znaczącym geście obejmując mnie w pasie. Jacob drgnął, ale zapanował nad sobą i ostatecznie nie zareagował, w jego oczach jednak dostrzegłam smutek i coś na kształt pogodzenia się ze swoim losem. Coś w jego postawie mnie zaniepokoiło.
- Musimy porozmawiać - oświadczył Sam, zakładając ręce na piersi; jako jedyny był w ludzkiej postaci, towarzyszący mu zmiennokształtni doskonale świadczyli jednak o tym, że nam w pełni nie ufa.
Zerknęłam na Edwarda i z pewnym wysiłkiem odsunęłam tarczę od siebie. Musiałam przyznać, że idzie mi to coraz lepiej, teraz jednak nie miało to dla mnie większego znaczenia.
Mogą przekraczać granicę?, zapytałam pośpiesznie, zaraz bowiem nie utrzymałam tarczy, która ponownie przysłoniła moje myśli. Edward uśmiechnął się lekko, kiedy usłyszał mój mentalny głos, zaraz jednak spoważniał i odpowiedział:
- Tylko w istotnych sprawach - szepnął mi do ucha, jednocześnie usiłując wyczytać cokolwiek z myśli alfy watahy. - Co cię sprowadza, Sam? - zapytał, wyraźnie sfrustrowany tym, że nie był w stanie samemu nic stwierdzić.
Sam zignorował go, zwracając się bezpośrednio do doktora:
- Próbowaliśmy skontaktować się z wami wcześniej, nie zastaliśmy was jednak - zaczął, starannie dobierając słowa. - Chodzi o nią - rzekł w końcu, skinieniem głowy wskazując na mnie. - Tolerowaliśmy całą tę sytuację, ale to nie jest dalej możliwe - oznajmił.
- Nie jestem pewien czy rozumiem co masz na myśli - przyznał ze zwykłym sobie opanowaniem Carlisle. Przesunął się nieznacznie, by dodatkowo mnie osłonić. - Doskonale znacie sytuację. Bella należy do rodziny, jej przemiana zaś nie została wywołana przez jad, pakt więc...
- Pakt nie został złamany w tym wypadku - dokończył za niego Sam. Poznałam po jego głosie, że pragnie zakończyć wizytę jak najszybciej. - Jednaj jej obecność tutaj ściąga na nas niebezpieczeństwo - oznajmił.
- Bella nie jest niebezpieczna! - Esme zdawała się był wstrząśnięta takim stwierdzeniem. Poruszyłam się niespokojnie, bo sama widziałam sytuację nieco inaczej i na swój sposób przyznawałam przywódcy sfory rację.
- Tego nie powiedziałem - zniecierpliwił się Sam. - Chodzi przede wszystkim o to, że od czasu pojawienia się tej dziewczyny, w okolicy kręci się coraz więcej wampirów. Do tej pory radziliśmy sobie z tym, ale po ostatniej wizycie tych nieśmiertelnych...
- Volturi - podpowiedział Edward.
- Nieistotne. - Sam machnął ręką, dając nam do zrozumienia, że nie obchodzą go imiona czy tytuły - "pijawki" były dla nich "pijawkami". - Po ich wizycie w naszym rezerwacie zginął człowiek. Sprawcy nie udało się nam złapać, nie możemy jednak ryzykować, że sytuacja się powtórzy.
Zmiennokształtny umilkł na chwilę, czekając aż jego słowa w pełni do nas dotrą. Poczułam, że robi mi się słabo, kiedy uświadomiłam sobie, że swoją osobą nieświadomie mogłam znowu ściągnąć na nas niebezpieczeństwo. Najgorsze było to, że tym razem za przeciwników mogliśmy mieć moich dawnych przyjaciół, na dodatek przeznaczonych do zabijania wampirów, zmiennokształtnych.
Nie zniosłabym tego.
- Mam pojęcie, że nie macie wpływu na wszystkich swoich pobratymców, nie uznamy więc tego za pogwałcenie zasad paktu.
Myślałam, że zemdleję z nieopisanej ulgi, którą poczułam w odpowiedzi na te słowa. Edward mocniej przyciągnął mnie do siebie, delikatnie głaskając po plecach.
- Jak sobie to wyobrażasz? - zapytał nagle, wyraźnie poruszony jakąś myślą alfy. Po jego głosie poznałam, że sprawa nie jest na tyle poważna, byśmy musieli się martwić o swoje bezpieczeństwo czy życie.
- Oczekujemy tego, że się wyprowadzicie. - Sam przeszedł do rzeczy. - Naszym zadaniem jest obrona plemienia i wszystkich ludzi. W obecnej sytuacji jest to niemożliwe - raz już zawiedliśmy i więcej na to nie pozwolimy. Pakt zawarliśmy pod warunkiem tego, że ludzie będą bezpieczni, nie ma więc racji bytu, skoro obecność Isabel zachęca nieśmiertelnych do pojawienia się w tej okolicy. Nie mam wątpliwości, że stawianie wam warunku pozbycia się dziewczyny nie ma najmniejszego sensu, wizja wojny zaś mnie nie zachwyca, proponuję więc rozwiązanie alternatywne.
Carlisle spojrzał krótko na mnie; jego dłoń znalazła się na moim ramieniu, jakby chciał mieć pewność, że jestem w pełni bezpieczna. Obawiałam się, że jego odpowiedź na propozycję Quilaute'ów będzie oczywista i niestety nie pomyliłam się.
- Oczywiście zrobimy to, jeśli w ten sposób zdołamy uniknąć konfliktu - zapewnił. - Niemniej, potrzebujemy czasu, by zorganizować wszystko co niezbędne - zastrzegł.
Sam skinął z powagą głową.
- Zapewnimy wam czas, musicie jednak zorganizować się jak najszybciej. Nie możemy czekać w nieskończoność - powiedział tonem ucinającym rozmowę.
Spojrzałam na Jacoba. Myślałam, że serce za chwilę pęknie mi z tęsknoty, kiedy zagłębiłam się w jego znajomych, czarnych oczach. Pozostawało mi jedynie mieć nadzieję na to, że przeprowadzka przeciągnie się w czasie wystarczająco długo, bym zdołała jakimś cudem spotkać się z nim i chociaż się pożegnać. Jakbym miała szczęście, może udałoby mi się z nim porozmawiać i uratować naszą przyjaźń...
- Wydaje mi się, że wiem jak to szybko załatwić - usłyszałam.
Tym jednym zdaniem Carmen przekreśliła moje nadzieje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz



After We Fall
stories by Nessa