niedziela, 31 marca 2013

Osiemnaście

Rano czułam się już dobrze, wręcz normalnie. Gdyby nie to, że spałam do późna (a to nie było do mnie podobne), pomyślałabym, że wszystko było głupim, pokrętnym snem. Zwłaszcza, że całkiem mi przeszło; ot tak, samo z siebie. To już całkiem zaczęło mnie utwierdzać w przekonaniu, że temat przeczuć może mieć więcej sensu niż do tej pory przypuszczałam. Bynajmniej byłam pewna, że to nie była zwykła choroba. A to już coś.

 Choć wiedziałam (czułam?), że to nie jest konieczne, nie protestowałam, gdy Carlisle dla pewności mnie badał. Jak mogłam się spodziewać nic nie wykrył, więc można było spokojnie uznać, że jestem zdrowa. Oczywiście doktor chciał mnie jeszcze dla pewności przytrzymać i kazał leżeć, ale że jestem uparta...

 Wyszłam przed dom; pogoda była dwojaka. Z jednej strony ciepło, wręcz duszno, z drugiej jednak niego przysłaniały ciężkie chmury i na słońce nie miałam raczej co liczyć. Przynajmniej nie padało.

 Coś ciągnęło mnie do lasu. Chwilę spacerowałam wzdłuż jego granicy, by w końcu dostrzec widoczną ścieżkę. Bez wahania ruszyłam jej śladem. Wkrótce posiadłość Cullenów całkiem zniknęła z zasięgu mojego wzroku; otoczyła mnie zieleń. Nie słyszałam praktycznie nic prócz cichego szumu liści poruszanych nikłymi podmuchami wiatru i swoich kroków. Nie zniechęciło mnie to bynajmniej.

 Upajałam się samotnością. Moje myśli pierwszy raz od dawna były spokojne. Wyciszyłam się, nie myślałam absolutnie o niczym i było mi z tym dobrze. Szłam po prostu po prostu przed siebie, po tej chyba całkiem zapomnianej już ścieżce. Nie zwolniłam, a nawet przez myśl mi nie przeszło by zawrócić nawet wtedy, gdy zaczęła zanikać by w końcu całkiem się urwać. Może było to głupie, w końcu nie znałam terenu, ale czułam się całkowicie bezpieczna i, choć sama nie wiedziałam skąd, dobrze wiedziałam co robię; bez wahania zagłębiałam się dalej w las.

 Straciłam poczucie czasu. Kojarzyłam jedynie, że wyruszyłam nawet wcześnie rano, a sądząc po pozycji słońca, którego promienie z trudem przebijały się przez gęsty baldachim liści rozciągający się nade mną, musiało być już koło południa. Wychodziło na to, że wędrowałam ładnych parę godzin. Najlepsze jednak było to, że wcale nie byłam zmęczona, a już na pewno nie spieszyło mi się z powrotem. Zaczynałam powoli przyzwyczajać się do umiejętności, które wkrótce miałam pojąć i szczerze mówiąc co raz bardziej mi się one podobały. Byłam już nawet bliska całkowitego zaakceptowania tego, co ostatnio działo się w moim życiu.

 Ni stąd ni zowąd poczułam, że ktoś mnie obserwuje. Nie naruszyło to jednak mojego poczucia bezpieczeństwa, czułam, że ten ktoś nie stanowi dla mnie zagrożenia. Zatrzymałam się jednak i znacząco rozejrzałam dookoła, chcąc dać "intruzowi" do zrozumienia, że zdaję sobie sprawę z jego obecności. Chciałam by wyszedł, bo mimo wszystko czułam się nieswojo, nie wiedząc kto mi towarzyszy.

 Usłyszałam ciche westchnienie i z pobliskiego drzewa zeskoczył Edward. Poruszał się sprawnie i bezszelestnie, jak na prawdziwego wampira przystało. Odkąd dowiedziałam się o wszystkim przestali wysilać się i nie kryli już przy mnie swoich umiejętności, więc wcale nie zdziwiło mnie to, że w jednej sekundzie lądował na trawie, a w drugiej już stał tuż przede mną, kręcąc pobłażliwie głową; na jego ustach pojawił się ten nieco irytujący, ironiczny uśmiech.

– Miałaś leżeć – przypomniał. Nie był wcale zakłopotany tym, że właśnie słaby człowiek (może o nieco wyostrzonych zmysłach z racji nadchodzącej przemiany, ale jednak człowiek) przyłapał go na śledzeniu. I jak widać nawet nie zasłużyłam sobie na byle powitanie. Bo też i po co, nie?

– Miałam – zgodziłam się, podejmując przerwany marsz. Jak mogłam się spodziewać, ruszył za mną. – Śledzisz mnie? – zagadnęłam wprost.

– Od niedawna – przyznał luźno. – Jestem w tym kiepski, ale to już raczej zauważyłaś – dodał. Nie mogłam się z tym nie zgodzić.

– Nie potrzebuję niańki – uświadomiłam go. Wiedziałam jak się czuję, a do mojej przemiany jeszcze trochę zostało, nie musieli więc się o mnie martwić.

– Bello, poszedłem się po prostu przejść – spojrzał na mnie rozbawiony; miałam wrażenie, że powstrzymuje się od wywrócenia oczyma. – Na twój trop natrafiłem przypadkiem. Swoją drogą do zdziwiło mnie, że tak daleko zawędrowałaś – dodał.

– Och... – tylko na tyle było mnie stać. Zrobiło mi się nawet nieco głupio, że wyciągnęłam tak pochopne wnioski. Pocieszałam się jednak tym, że w jakimś stopniu miałam rację – śledził mnie.

– No cóż – bez ostrzeżenia się rozpogodził. Chwilami nie mogłam ogarnąć tych nagłych zmian nastroju u wampirów. – Idziesz w jakieś konkretne miejsce? – zainteresowałam. Nie odpowiedziałam od razu; chwilę szliśmy w ciszy.

– Nie – odezwałam się w końcu. – Nie znam terenu, wiesz przecież. Szłam tak o, bez celu – wyjaśniłam. O dziwo wydał mi się bardzo zadowolony z takiego stanu rzeczy.

– Czy w takim razie miałabyś coś przeciwko, gdybym porwał cię w pewne miejsce? – zapytał, wyciągając dłoń w moją stronę. Spojrzałam na niego pytająco. – Wybacz, ale twoje tempo jest dość wolne. Pobiegniemy – objaśnił mi.

 Zawahałam się na moment, po chwili jednak ujęłam jego dłoń. Po prostu mu ufałam; wbrew wszystkiemu co było wcześniej. Uśmiechnął się do mnie łobuzersko i pomógł mi wspiąć się mu na plecy.

– Zamknij oczy – doradził mi, gdy byłam już pewna, że trzymam się wystarczająco mocno by nie spaść. Miałam sporo wątpliwości co do tego pomysłu, a perspektywa tego, że miałam nic nie widzieć wcale mi nie pomagała. Zwłaszcza, że doskonale wiedziałam jak potrafią poruszać się Cullenowie; wolałam nie przekonywać się jak zareagowałabym na to, co dostrzegłabym przy takiej prędkości, więc zrobiłam co kazał. W jakimś jednak stopniu miałam wielką ochotę podejrzeć.

 Jedynie powiew wiatru na twarzy, latające mi na wszystkie strony loki i rytmicznie napinające się mięśnie Edwarda były dowodem na to, że w ogóle ruszyliśmy się z miejsca. Mój przyszywany brat biegł tak lekko i pewnie, że prawie tego nie wyczuwałam. Poczułam się znacznie pewniej i tym bardziej korciło mnie by choć odrobi uchylić powieki; po prostu odrobinę podejrzeć. Bo wbrew wcześniejszym obawom nie czułam ani strachu, ani jakiegokolwiek dyskomfortu z racji tego, że siedziałam mu na plecach. Uznałam jednak, że nie wiem czego się spodziewać i nie warto ryzykować; wstrzymałam się więc jakoś.

 Podświadomie wyczułam, że się zatrzymał, ale nie otworzyłam oczu – nie miałam pewności, że się nie mylę. Dopiero ciepły baryton Edwarda, który poinformował mnie, że jesteśmy na miejscu, skłonił mnie do uchylenia powiek.

 Nadal byliśmy w lesie, ale kilkanaście metrów dalej dostrzegłam, że drzewa rosną co raz rzadziej – niewątpliwie gdzieś dalej znajdowało się nieco otwartej przestrzeni. Poza tym przebijające z pomiędzy drzew słońce wydawało się bardzo zachęcające.

 Edward ostrożnie acz stanowczo objął mnie w talii i bez najmniejszego wysiłku postawił na ziemi. Miała wrażenie, że ciut dłużej trzymał ręce na moich plecach, ale nim zdążyłam się nad tym lepiej zastanowić zabrał je i nie miałam szansy się upewnić. Dla odmiany chwycił mnie za rękę i poprowadził w stronę światła, które już wcześniej zwróciło moją uwagę. Wcale nie przeszkadzała mi bliskość miedzianowłosego, wręcz przeciwnie – dotyk jego lodowatych palców na mojej skórze sprawiał mi niejaką przyjemność. Nie czułam się wcale skrępowana tym gestem, wydał mi się zupełnie naturalny i pasujący do sytuacji. Uścisk był lekki, mogłam wyrwać mu się kiedy tylko będę chciała.

 Bynajmniej nie miałam takiego zamiaru.

 Gdy znaleźliśmy się już naprawdę blisko celu naszej wyprawy (z nas dwojga tylko Edward wiedział czym ów cel jest), mój towarzysz puścił mnie przodem; sam został odrobinę z tyłu, ale nie na tyle by musiał puścić moją dłoń, co, mówiąc szczerze, bardzo mi odpowiadało. Zrobiłam jeszcze kilka kroków i...

 …wyszłam na zalaną słońcem polankę. Uścisk krępujący moją dłoń całkiem zelżał – Edward mnie puścił – ale nawet nie zwróciłam na to uwagi. W szybkim tempie znalazłam się w centrum tego magicznego miejsca.

 Polana zachwycała swoją symetrycznością. Choć mieliśmy już wrzesień i powoli zbliżała się jesień dostrzegłam kilka późnych kwiatów. Gdzieś w pobliżu usłyszałam szmer płynącej wody. Urzeczona odwróciłam się by spojrzeć prosto w miodowe tęczówki Edwarda.

– Przepiękna – wyszeptałam tylko. Rozkoszowałam się promieniami słońca, które przyjemnie muskały moją skórę. Nie było gorąco, tutaj nawet nie miałam o czym marzyć (do upalnego Phoenix było temu miejscu bardzo daleko), ale słońce dawało wystarczająco dużo ciepła by było to przyjemne doznanie.

 Edward posłał mi ten swój łobuzerski uśmiech. Lubiłam go; pasował do niego i jego stylu bycia.

– Często tu przychodzę. Zwłaszcza gdy muszę odetchnąć i pomyśleć – wyznał. Pokiwałam ze zrozumieniem głową; to miejsce było wręcz stworzone do refleksji i odpoczynku. Sama miałam ochotę ułożyć się na trawie i zamknąwszy oczy po prostu się wyłączyć, chociaż na chwilę... – Chcesz zobaczyć co dzieje się z nami w słońcu? – zapytał nagle.

 Spojrzałam na niego zdezorientowana, chciałam upewnić się, że nie żartuje, ale on już robił krok do przody by po chwili stanąć w pełnym słońcu.

– Mówiłem, ze trochę rzucamy się w oczy – przypomniał, widząc moją zaskoczoną minę. Z opóźnieniem uświadomiłam sobie, ze mam otwarte usta; pośpiesznie je zamknęłam. Nie zmieniało to jednak faktu, że to czego byłam świadkiem było szokujące i piękne za razem.

 Nagle jakby zrobiło się jaśniej. Kolorowe refleksy wręcz mnie oślepiały. Potrzebowałam chwili by pojąć, że to przez Edwarda. To, że tylko "trochę" rzucali się w oczy było sporym niedociągnięciem.

 Edward się błyszczał. Dosłownie. Zdawało się, że każdy skrawek jego skóry pokrywały mikroskopijne diamenciki. Jakby tego było mało, wampir powoli rozpiął swoją koszulę bym mogła lepiej przyjrzeć się efektowi.

 Dopiero teraz zwróciłam uwagę na to jak był ubrany. Zwykła biała koszula zapinana na guziki, której długie rękawy z rozmysłem podwinął wcześniej po łokcie. Do tego jakieś spodnie, nie zwracałam na nie większej uwagi zbyt zaabsorbowana kolorowymi refleksami, które rzucała jego skóra w odpowiedzi na padające na nią promienie słońca.

– Jak... – zaczęłam, ale nie potrafiłam znaleźć odpowiednich słów by wyrazić to, co chciałam. Stać mnie za to było na zrobienie kilku niepewnych kroków w jego kierunku. Stanęłam przed nim i ostrożnie wzięłam go za rękę by móc lepiej się przyjrzeć; w duchu ucieszyłam się z braku sprzeciwu czy oporu z jego strony. Przybliżyłam ją sobie do oczu i zaczęłam sprawdzać jak mieni się w słońcu w zależności od nachylenia.

 Bez ostrzeżenia wyswobodził dłoń z mojego uścisku. Spojrzał krótko na zaskoczoną minę i raz jeszcze posłał mi tak lubiany przeze mnie uśmiech. Rozluźniony przeszedł mały kawałek i usiadł na trawie. Jasno dał mi do zrozumienia, że mam zrobić to samo, więc ruszyłam się z miejsca i usadowiłam się naprzeciwko.

– Co powiesz na to by dokończyć naszą rozmowę? – zaproponował. Potrzebowałam chwili by skojarzyć o co mu chodzi.

– Przydałoby się – przyznałam. – Unikałeś odpowiedzi na niektóre moje pytania. Teraz już wiem wszystko, więc chyba nie masz wyboru – dodałam pośpiesznie. Na chwilę zrzedła mu mina; widocznie miał nadzieję, że znów tylko ja będę musiała odpowiadać.

– Tak, chyba nie mam – zgodził się z opóźnieniem. Machnął krotko ręką dając mi do zrozumienia, że mogę kontynuować.

– Przecież wiesz o co zapytam – stwierdziłam z przekonaniem. Przerwałam zabawę źdźbłem trawy, które od jakiegoś czasu mięłam w palcach i spojrzałam mu prosto w oczy; musiałam mieć pewność, ze mówi absolutnie wszystko i jest szczery. – Dlaczego wyjechałeś?

 Wypuścił powietrze ze świstem i pokiwał ze zrozumieniem głową, jak gdyby od dawna się tego spodziewał, ale nie mógł ogarnąć tego, że przeszłam do tego tak szybko. Nachylił się lekko w moim kierunku, nasze twarze dzieliły centymetry. Moje serce przyśpieszyło z niewiadomych powodów; zdawało się chcieć wyrwać mi się z piersi. Nie mogłam pojąć dlaczego tak reaguję na jego bliskość.

– Ponieważ chciałem cię zabić, Bello – wyszeptał powoli. Owiał mnie jego słodki oddech, zdekoncentrowało to mnie tak, że dopiero po chwili pojęłam sens tych słów.

 Moje mięśnie napięły się, serce zaczęło łomotać jeszcze mocniej i szybciej, oddech przyśpieszył – wręcz łapczywie łapałam powietrze. Nie mogłam jednak zmusić się do strach – nawet mimo reakcji mojego organizmu. Do spojrzenia na Edwarda w ten jeden sposób.

Jak na mordercę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz



After We Fall
stories by Nessa