Siedziałam jak
sparaliżowana. Walczyłam. Walczyłam z samą sobą. Z rozsądkiem i sercem. Rozum podpowiadał
mi, że mam przed sobą wampira. Wampira, które właśnie oświadczył mi, że chciał
mnie zabić. Dla którego byłam bezbronnym człowiekiem. Dziwnym z racji tego, że
miałam stać się jakimś wyjątkowym dhampirem, ale jednak człowiekiem. Nikt nie
powiedział, że to co Volturi uznali za jakąś bzdurną przepowiednię miało się
spełnić.
Mimo tych logicznych faktów nie potrafiłam
spojrzeć na Edwarda jak na mordercę. Dla mnie to nadal był on. Mój
miedzianowłosy przyszywany brat. Ten sam tak bardzo mnie irytujący, wpychający
nos w nie swoje sprawy. Poza tym sama zapytałam, a gdyby na prawdę coś mi
groziło z jego strony to prawdopodobnie już dawno leżałabym martwa.
Z
opóźnieniem zdałam sobie sprawę, że zrobiło się ciemniej. Rozejrzałam się
zdezorientowana; nie zauważyłam momentu w którym Edward zerwał się z miejsca i
przebiegł na przeciwległy koniec polany. Skrył się w cieniu i przestał
błyszczeć, stąd to wrażenie. Nie rozumiałam jednak dlaczego uciekł.
Podniosłam się ostrożnie i chwiejnie stanęłam
na nogach. Bardzo niepewnie zrobiłam krok w jego stronę; cofnął się. Stanęłam w
miejscu zagubiona. Co zrobiłam nie tak? Najgorsze, że nie potrafiłam wyczytać
nic z jego twarzy – przybrał coś na kształt maski, łudząco podobnej do tej,
która tak bardzo przerażała mnie u Jacoba.
– Edward,
ja... – nie wiedziałam co powiedzieć. Jak ująć słowami to, co setkami
różnorakich myśli kłębiło się w mojej głowie.
– Nie bój
się, wrócisz do domu – przerwał mi. Jego głos był równie wybrany z emocji co
wyraz twarzy. – Nie tknę cię. Domyślam się, co teraz musisz myśleć. Zaufaj mi
jedynie w kwestii tego, że zaraz sprowadzę kogoś by zabrał cię do domu. Wierz
mi, będę się trzymać od ciebie z daleka – ciągnął. Wręcz wytrzeszczyłam na
niego oczy. O czym on, do cholery, bredził?
– Dlaczego
uważasz, że się ciebie boję? – zadałam pierwsze pytanie, jakie przyszło mi do
głowy. Zaskoczył mnie, owszem – niezbyt często słyszy się, że ktoś miał wobec
ciebie złe zamiary; moje ciało zareagowało automatycznie, tylko tyle.
Tylko na sekundę stracił panowanie nad
własnymi emocjami, ale mnie to wystarczyło. Gdy ta okropna maska chwilowo
zniknęła, rozpoznałam garstkę targających nim emocji – dominowało zaskoczenie.
Szybko się opanował, nie powstrzymał się jednak od lekkiego zmarszczenia brwi.
– Wyglądałaś,
jakbyś zaraz miała zemdleć – powiedział poważnie. Wzruszyłam ramionami. – Chciałem
cię zabić – powtórzył sądząc za pewne, że jestem w szoku i nie docierają do
mnie jego słowa.
– Zgadza
się – potwierdziłam. – Może i na początku mnie wystraszyłeś, przyznaję, ale
zaraz uznałam, że gdybyś faktycznie chciał mnie zabić to już dawno bym nie
żyła. Poza tym chciałeś, czas przeszły.
Całkiem
zbiłam go z pantałyku swoim rozumowaniem. Skorzystałam z chwili jego
dekoncentracji i pośpiesznie do niego podeszłam. Chwyciłam go mocno za
nadgarstek wiedząc, że bez problemu może mi się wyrwać.
– Ufam ci –
powiedziałam z naciskiem. Może i czytał w myślach, ale ze zgadywaniem potrzeb i
uczuć osób, których umysły były dla niego zagadką, kompletnie sobie nie radził.
– I nie boję się, zrozumiano?
Na chwilę się zawahał, jak gdyby rozważał czy
nie powinien wyswobodzić się z mojego uścisku i ponownie się odsunąć. W końcu
jednak dał za wygraną i z westchnieniem oparł się o najbliższe drzewo.
Uśmiechnęłam się zadowolona.
– To bardzo
niedobrze – usłyszałam. Nie byłam pewna czy miedzianowłosy mówi do siebie, czy
raczej do mnie. – Powinnaś wiedzieć, że jestem niebezpieczny – znienacka
spojrzał mi w oczy. – Sama widziałaś, że wystarczy kropla krwi by mogło dojść
do tragedii – przypomniał.
– Wiem – w
tym akurat się z nim zgadzałam. – Ale nie zapominaj, że za kilka dni sama będę
kimś do was podobnym – dodałam. Pokręcił tylko głową z niedowierzaniem; chyba
wreszcie pojął, że ze mną nie watro się kłócić.
– Wydajesz
się być z tego zadowolona – wytknął mi po chwili. Przekrzywiłam nieznacznie
głowę, w myślach próbując dobrać odpowiednie słowa.
– Cieszę
się, że wszystko się jakoś ułoży – powiedziałam powoli. – Już przywykłam do
tego, że jestem inna. Chcę by wszystko się w końcu ustabilizowało, a przemiana
to jedyna po temu okazja – wyjaśniłam. Pokiwał głową ze zrozumieniem, nieco
zamyślony nad moimi słowami.
Uznałam, że sytuacja sprzed paru minut już
całkiem się uspokoiła, a emocje opadły. Odważyłam się delikatnie pociągnąć go
za rękę i zmusić do wejścia na polanę. Z zadowoleniem przyjęłam to, że nie
zaczął mi się opierać. Zaciągnęłam go na środek i jak uprzednio usiadłam. Chcąc
nie chcąc zrobił to samo.
– A teraz
powiedz mi dlaczego – zażądałam. Nie musiałam precyzować mu o co konkretnie mi
chodzi. Oczywiste, że chciałam wiedzieć dlaczego chciał mnie zabić; nie polował
na ludzi, a raczej nie była to taka nagła zachcianka. Poza tym skoro
wytrzymywał z setką obcych sobie osób to chyba też dawał radę przebywać ze mną,
kiedy dodatkowo znałam jego sekret i starałam się uważać na siebie.
Zamilkł na chwilę, zastanawiając się jak ubrać
to w słowa. Czekałam cierpliwie; miałam czas.
– Pamiętasz
co mówiliśmy ci o pragnieniu? – odezwał się w końcu. Przytaknęłam. – Każde żywe
stworzenie, w tym człowiek... a raczej jego krew – poprawił się – ma swój
indywidualny zapach. To zwykle on wywołuje pragnienie, sprawia, że chcemy
spróbować tej konkretniej krwi by je zaspokoić. My w jakimś stopniu jesteśmy w
stanie nad nim zapanować, wiesz o tym; czujemy pragnienie, ale krew zwierzęca
daje nam wystarczająco dużo siły by je ignorować, skupić się na czymś innym – tłumaczył.
Niespodziewanie posmutniał, a ja domyśliłam się, że musiał zbliżać się do setna
całej sprawy. – Radko, ale jednak się zdarza, że niektórzy pachną dla nas
intensywniej, a już zupełnie wyjątkowo dla konkretnego z nas. Po włosku nazywa
się kogoś takiego la cua cantate. To znaczy śpiewaczka, bo wrażenie jest takie,
jak gdyby krew śpiewała, przyzywała do siebie.
Nie musiałam być geniuszem by dopasować wszystko,
co teraz mi powiedział do jego wcześniejszych reakcji i zachowań. Rozwiązanie
nasuwało się sam:
– Jestem
twoją la cua cantate – to nie było pytanie. Szczerze mówiąc podobało mi się to
określenie. Nie to, co ciągnęło za sobą, ale samo bycie "śpiewaczką".
Zwłaszcza po włosku.
Edward uniósł brwi w odpowiedzi na nutkę
wyczuwalnego w moim głosie entuzjazmu. Nie powiedziałam jednak nic – bo niby z
jakiej racji miałam mu się ze wszystkiego tłumaczyć?
– Pierwszego
dnia w którym z nami zamieszkałaś... Wracałem z polowania, nie powinienem
odczuwać chęci zabicia cię. A jednak będąc jeszcze na zewnątrz, gdy dotarła do
mnie zaledwie namiastka twojego zapachu... Myślałem, że oszaleję. Zupełnie
automatycznie zacząłem obmyślać najlepsze sposoby na wyciągnięcie cię z domu i
zabicie... – urwał. Nie miałam pojęcia dlaczego mi to wszystko opowiada. Nie
miałam jednak zamiaru i odwagi mu przerwać. – Ledwie się opamiętałem. Nie wiem
jakim cudem udało mi się wejść do domu i stojąc zaledwie kilka metrów od ciebie
powiedzieć cokolwiek. Wiedziałem, że jest tylko jedno bezpieczne wyjście
pozwalające ci przeżyć, musiałem zniknąć... Wziąłem więc na bok Carlisle'a by z
nim o tym porozmawiać.
Słuchałam go w skupieniu. Nie miałam pojęcia
co powinnam na to powiedzieć, jak skomentować. Chyba dopiero teraz zdałam sobie
sprawę jak na niego działam. Właściwie to nie ja, a moja krew. Mówił, że wtedy
wracał z polowania; wiedziałam, że wtedy tęczówki są intensywnie złote (lub
szkarłatne, zależnie od krwi). Jego były wtedy miodowe, owszem, ale na pewno
nie tak bardzo. Teraz, jak się nad tym zastanowiłam, doszłam do wniosku, że gdy
wychodził były jeszcze ciemniejsze.
– Ale
wróciłeś – zauważyłam. – Przebywałeś ze mną, teraz też tutaj jesteś – spojrzałam
mu w oczy. Lśniły złotem.
– Cały czas
ze sobą walczę, Bello – uświadomił mnie. Powstrzymałam naturalny odruch
odsunięcia się od niego. Nie udało mi się jednak całkowicie opanować; musiał
coś zauważyć, bo sam zwiększył dzielącą nas odległość. – Teraz jest mi łatwiej,
nieco się przyzwyczaiłem – rzekł uspokajającym tonem. – Nie wyjechałem z Forks.
Ten tydzień spędziłem w lesie, głównie polowałem. Często kręciłem się blisko
domu, zwłaszcza twojego pokoju, by uodpornić się na twój zapach. W nocy nawet
odważyłem się wejść do środka, od tamtego momentu robiłem tak codziennie.
Spojrzałam na niego ze zrozumieniem. To
dlatego zrywałam się w nocy z przeczuciem, że jestem obserwowana. Wiedziałam
już też skąd się wziął u mnie, gdy obudziłam się z gorączką. Być może powinnam
się obrazić, naruszał w końcu moją prywatność, ale znając jego cel, nie
potrafiłam się do tego zmusić.
Walczył ze
sobą bym mogła żyć.
– Dlaczego?
– usłyszałam własny szept. – Jaki sens miało to, że tyle się męczyłeś? Że dalej
się męczysz? – poprawiłam pośpiesznie. – Nawet mnie nie znałeś. Byłam
"intruzem", który wprosił ci się do domu i na dodatek zmusił cię do
opuszczenia go. Mogłeś mnie zabić, zrozumieli by. La cua cantate... – słowa
potokiem popłynęły z moich ust. Po prostu nie mogłam pojąć jego intencji.
– Nie
mógłbym tego zrobić – przybliżył się do mnie tak szybko, że aż zadrżałam. Nasze
twarze dzieliło naprawdę niewiele; czułam jego lodowaty oddech na policzkach. –
Zawiódł bym wszystkich, zwłaszcza Carlisle'a, a co dopiero siebie... – mówił z
determinacją, jego oczy utkwione były w moich. – Te lata spędzone samotnie są
moimi najgorszymi wspomnieniami. Nie zniósłbym, gdyby to się powtórzyło. Gdybym
odebrał ci życie... – w jego oczach pojawiły się różne uczucia; na razie jednak
nie potrafiłam ich rozpoznać. – Teraz, teoretycznie, jesteś moją siostrą. Mamy
cię chronić, pomóc ci przez to przejść, a nie narażać na jeszcze większe
niebezpieczeństwo – dodał.
Wiedziałam, po prostu wiedziałam, że to nie
jest cała prawda. Że jest w tym coś więcej, a Edward coś przemilczał. Czułam,
że nic więcej mi nie powie, ale nawet wtedy nie przestałam wpatrywać się w jego
złociste tęczówki.
I nagle coś w nich pękło. Wszelkie blokady
którymi maskował swoje uczucia zniknęły, a ja wreszcie byłam w stanie je
rozróżnić. Nieco smutku, żalu, ale też dużo ciepła, troski i...
Nie, to nie mogło być to. Musiałam się
pomylić.
Ale jednak
tak było...
O słodki Boże... Miłość!...
Momentalnie wszystko nabrało sensu. Jego
troska o mnie, to, jak zaborczo usiłował powstrzymywać mnie od obcowania z
wilkami, to jak reagował na mnie i na Jamesa, na nasze pocałunki, na wiadomość
o tym, że jest ktoś, kto odgrywa ważną rolę w moim życiu... To jak uciekł na
widok nas w dzień rocznicy...
Teraz wszystko stało się zrozumiałe.
Wpatrywałam się w niego rozszerzonymi pełnymi
zrozumienia oczyma. Wystarczyła ta krótka chwila, w której dowiedziałam się tak
wiele, by odległość między nami zaczęła mnie krępować. Byliśmy zbyt blisko,
nasze usta dzieliły centymetry. A co najgorsze... To ja chciałam być tą, która
wykona ten jeden ruch i sprawi, że połączą się w pocałunku.
Edward musiał dostrzec to w moich oczach (albo
wyczytać w myślach? Czy moja tarcza mogła być zawodna? Właściwie to po tym
wszystkim niczego nie mogłam być już pewna.), bo uśmiechnął się do mnie czule i
bardzo powoli, dając mi czas na zmianę decyzji i wycofanie się, zaczął
przybliżać swoją twarz do mojej. Odległość między naszymi ustami stawała się co
raz mniejsza, aż w końcu, po krótkiej chwili...
– Wracajmy
już – wykrztusiłam. Nie miałam okazji sprawdzić jak zareagował na moją
odpowiedź.
Kolejny raz zamaskował przede mną swoje uczucia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz