Trzydzieści trzy.
Chłód
Edward
czekał na mnie przed domem. Nie zdziwiło mnie to, bo podejrzewałam, że nawet
mimo moich zapewnień, będzie wychodził z siebie, nie mając pojęcia gdzie jestem
i czy coś mi się nie stało. Teoretycznie powinnam mieć do siebie o to
pretensje, bo w istocie wszyscy mieliśmy powody do niepokoju, ale czułam się
zbyt rozdrażniona i przybita, by przejmować się czymkolwiek ponad moje własne
uczucia oraz bezpieczeństwo Renesmee.
Egoistka, pomyślałam, po czym
westchnęłam w duchu, pozwalając, by mąż otoczył mnie ramionami. Wtuliłam się w
niego, wdychając znajomy, słodki zapach. Izadora i Oliver wyminęli nas i
zniknęli w domu, rozmawiając o czymś cicho. Choć gdybym się wysiliła, byłabym w
stanie usłyszeć poszczególne słowa, nie widziałam powodu dla którego miałabym
koncentrować się na ich rozmowie. Wszystko, co mogło zostało już powiedziane,
kiedy spotkałam tę dwójkę w lesie, a gdyby któreś z nich miało coś do dodania,
zwróciłoby się bezpośrednio do mnie.
– Dobrze,
że już jesteś – usłyszałam tuż przy uchu. Mimowolnie zadrżałam, kiedy słodki,
lodowaty oddech Edwarda musnął moją skroń i policzek.
– Sam
widzisz, że nic mi nie jest – mruknęłam nieco oschlej niż zamierzałam. Nie
chciałam, by zabrzmiało to w ten sposób, ale nic nie mogłam poradzić na to, jak
się czułam. Znów się nie zastanawiając, stanowczo wyplątałam się z objęć
ukochanego, a ten rzucił mi nieodgadnione spojrzenie, które co prawda dało mi
do myślenia, ale nawet nie wysiliłam się, by zastanowić się nad tym, czy
przypadkiem go nie zraniłam. – Coś się stało? – zapytałam, wymownie kiwając w
stronę pogrążonego w ciszy domku.
– Nic
szczególnego. Carlisle przekazał pozostałym to, co ustaliłaś z Aro… Hm, Emmett
nie był jakoś szczególnie zadowolony, nie wspominając już o Rosalie – wysilił
się na blady uśmiech, który nie objął jednak jego pociemniałych ze zmartwienia
oczu – ale żadne z nich nie próbowało protestować.
Rzuciłam mu
wymowne spojrzenie, które również nie należało do jakichś wybitnie przyjaznych.
No cóż, nie było mnie stać na nic więcej i miałam nadzieję, że Edward jest w
stanie to zrozumieć.
– Ja
niczego nie ustalałam z Aro – przypomniałam mu gniewnie. Do tej pory się we
mnie gotowało, kiedy przypominałam sobie to, co od biedy można było określić
mianem rozmowy. – Powiem więcej: nadal mam ochotę go stąd wyrzucić i pewnie bym
to zrobiła, gdyby sytuacja nie była aż tak beznadziejna.
– Bello… –
Edward spojrzał na mnie troskliwie. Z jakiegoś powodu również to mnie
zirytowało, zwłaszcza, że nie potrzebowałam czyjejkolwiek litości, zwłaszcza od
kogoś, kto powinien być wyłącznie moim wsparciem. Nie chciałam, by troszczył
się o mnie, skoro teraz najważniejsza była nasza córka! – Gdyby jego intencje
nie były szczere, nawet gdyby to były tylko moje podejrzenia, nie dopuściłbym
jego i Sulpicii do żadnego z was.
– Och, bo
przecież twoje zdolności są takie nieomylne! – prychnęłam zanim w ogóle
zdążyłam ugryźć się w język.
Oczywiście
natychmiast pożałowałam swoich słów, jednak nie byłam w stanie już ich cofnąć.
Edward spojrzał na mnie ni to zaskoczony, ni to urażony. Jego oczy jeszcze
bardziej pociemniały i wiedziałam już, że tym razem bez wątpienia sprawiłam mu
przykrość, nie zrobiłam jednak niczego, co mogłoby uratować sytuację.
Do diabła,
byłam taka zła i rozgoryczona! Nie byłam zdolna zrobić niczego, by jakkolwiek
zapanować nad własnymi uczuciami. Miałam wrażenie, że w którymś momencie – może
wtedy w lesie z Oliverem i Izadorą, a może jeszcze wcześniej – coś we mnie
pękło. Emocje ujrzały światło dzienne, a ja już nie potrafiłam nad nimi
zapanować; chyba nawet nie chciałam, bo ta złość, wręcz nieopisany gniew,
dodawały mi siły. Jak inaczej miałam to wszystko przetrwać, jeśli nie z pomocą
wszystkich dostępnych środków, które mogły dodać mi energii?
– Masz
rację, można mnie zwieść – usłyszałam głos Edwarda. Tym razem brzmiał dokładnie
tak samo, jak wyglądała jego twarz: chłodno i beznamiętnie, aż przeszły mnie od
tego ciarki. – Ale się staram. Kochanie, zrozum, że mam ich cały czas na oku i…
– Wiem –
przerwałam mu pośpiesznie. – Wybacz, po prostu już jestem tym wszystkim
zmęczona.
– Ach… –
Rzucił mi wymowne spojrzenie. Jego rysy twarzy momentalnie złagodniały. –
Wszyscy są na dole, ale jeśli potrzebujesz chwili wytchnienia, drzwi balkonowe
są otwarte. Możemy tamtędy wejść, więc… – Zawahał się, po czym przyjrzał mi się
uważnie, by mieć pewność, że nie zrozumiałam sugestii powrotu do sypialni w
jakiś dwuznaczny sposób.
Omal nie
parsknęłam histerycznym śmiechem. Och, gdyby to było takie proste, już dawno
zwinęłabym się w kłębek pod kocem i modliła w duchu o to, by choć raz móc
wymusić na sobie potrzebę snu! Niestety, wcale nie czułam się tak, jakbym miała
za chwile popaść w letarg albo przynajmniej być w stanie „wyłączyć” swoje
myśli. Wręcz przeciwnie – dotychczasowe otępienie minęło, a ja czułam się
nieznośnie pobudzona, a do tego znajdowałam się w stanie, którego nie
potrafiłam jednoznacznie opisać, a który zdecydowanie napawał mnie niepokojem.
Zacisnęłam
usta, uparcie unikając spojrzenia męża. Dlaczego tak nagle wszystko i wszyscy
zaczęli mnie irytować? Przecież potrzebowałam wsparcia, potrzebowałam
pocieszających ramion oraz cichego aksamitnego szeptu, który w jakiejś intymnej
sytuacji zapewniłby mnie, że wszystko jest w porządku – jest, a wkrótce będzie
jeszcze bardziej, bo faktycznie mamy dobry plan, który pomoże na powrót
zapanować nad sytuacją i dzięki któremu wkrótce z powrotem wezmę Nessie w
ramiona. Do tej pory zawsze to wystarczyło, bym poczuła się lepiej, nawet jeśli
ostatecznie i tak brałam sprawy w swoje ręce, tym samym chcąc pokazać wszystkim
w koło, że jestem równie silna i zaradna, co i oni wszyscy. Zwykle to
wystarczyło…
Ale nie tym
razem.
Odważyłam
się spojrzeć na Edwarda, ale bynajmniej nie w sposób sugerujący, że pragnę
rzucić mu się w ramiona i pozwolić na to, by obejmował mnie, pocieszał i robił
wszystko to, co zwykle, kiedy czułam się rozbita albo zagrożona. Nie rozumiałam
tego, ale moja irytacja nagle sięgnęła zenitu, a ja poczułam się osaczona i
jeszcze bardziej rozdrażniona. Dlaczego zawsze musiał zachowywać wobec mnie
tak, jakbym była małym dzieckiem albo – żeby aż tak nie wyolbrzymiać sytuacji –
słabym człowiekiem? Czy już kilkukrotnie nie pokazałam jemu i pozostałym
Cullenom, że potrafię o siebie zadbać? Co jeszcze miałam zrobić, by z mojego
opiekuna przeistoczył się w końcu w mojego partnera, kogoś, kto będzie
traktował mnie jak swoją żonę, kogoś równego sobie?
To ja
walczyłam z Jamesem, a później musiałam poradzić sobie z jego śmiercią, a
jeszcze wcześniej z odejściem Melindy. To mnie Aro próbował na wszystkie
sposoby zmanipulować, a jednak jakoś zdołałam mu się przeciwstawić, a nawet
wyrwać się spod iluzji Santiego. To ja byłam odpowiedzialna za Olivera i
ostatecznie wraz z Izadorą rzuciłam się wsiąść do pierwszego samolotu do Włoch,
by móc go uratować. W końcu to ja (tym razem z pomocą Olivera) udałam się do
Sophie, a później wplątałam się w cały szereg problemów ze swoimi biologicznymi
rodzicami, Aro i Kajuszem. Również ja zawalczyłam o to, by Renesmee bezpiecznie
przyszła na świat, podczas gdy najważniejsza osoba w mojej egzystencji stała
się wobec mnie obca i wroga.
Gdzie on
wtedy był? Co prawda zawsze się pojawiał, gotowy mi pomóc, ale dopiero wtedy,
gdy docierało do niego, jak faktycznie prezentuje się sytuacja. Gdy pojmował,
że popełniał błąd…
Ale zawsze
wszystko sprowadzało się do mnie i decyzji, które podejmowałam. Jeśli to nie
wystarczyło, by zrozumiał, że coś znaczę, co takiego miał to spowodować?
– Nie
zamierzam się chować po kątach, Edwardzie – powiedziałam cicho, uciekając
wzrokiem gdzieś w bok. – To mój dom i zamierzam czuć się w nim swobodnie –
dodałam z determinacją, szybkim krokiem ruszając w stronę głównych drzwi.
–
Oczywiście – zreflektował się. Jeśli wyczuł w moim tonie wrogość, nie dał
niczego po sobie poznać. – Wszystko będzie dobrze – obiecał i przesunął się do
mnie, obejmując mnie ramieniem w sposób, który teoretycznie był mi znajomy, ale
w tamtym momencie odebrałam go jako zaborczy i zdecydowanie zbyt ostentacyjny.
– Tak… –
Stanowczo odsunęłam jego ręce, nawet na niego nie patrząc. – Postaram się o to,
by było. Ale jak na razie chciałabym zostać sama – ucięłam i bezceremonialnie
przyśpieszyłam, nie zamierzając czekać aż powie cokolwiek więcej albo ruszy za
mną.
Wpadłam do
przedpokoju, szybkim ruchem zatrzaskując za sobą drzwi. Wszystko we mnie rwało
się do tego, by uciec na piętro, jednak w ostatniej chwili zmusiłam się do
tego, by nie postąpić jak tchórz. Chowanie się i próba odcięcia od sytuacji
niczego nie dawały, co przecież sama dopiero co ustaliłam. Płacz i załamywanie
rąk również; wiedziałam o tym doskonale z doświadczenia, podobnie jak i
zdawałam sobie sprawę z tego, co jest najlepszym wyjściem z sytuacji.
Działanie.
Zamiast zgubnej słabości, trzeba było zacząć działać.
Nie dając
sobie chwili na rozmyśleni się, szybko skierowałam się w stronę głównego pomieszczenia.
Tym razem w salonie zastałam wszystkich, pomijając Jacoba oraz Edwarda, który
dołączył do nas dopiero po kilku sekundach – wiedziałam o tym, bo doskonale
czułam na sobie jego intensywne, bez wątpienia zagubione i zranione spojrzenie.
Zignorowałam je, w zamian koncentrując się na Carlisle’u i Aro, którzy z kolei
stali tuż za plecami spiętej Rosalie. Blondynka wbiła wzrok w monitor
rozłożonego na kolanach laptopa, raz po raz wciskając jakieś przyciski na
klawiaturze i to z taką zawziętością, że nie zdziwiłabym się, gdyby biedny
sprzęt przy tym ucierpiał. Sądząc po jej minie, ledwo powstrzymywała się przed
ciśnięciem laptopa w płomienie wesoło trzaskającego płomienia kominka, nie
wspominając o wyrzuceniu z siebie całej litanii przekleństw. Podejrzewałam, że
przed tym ostatnim powstrzymywała ją obecność wyraźnie przygnębionej, stojącej
przy oknie i wpatrzonej w widoczne za szybą drzewa Esme.
Alice i
Jasper siedzieli razem na kanapie, splecieni w uścisku, który – mogłabym
przysiąc – miał w sobie coś wyjątkowo intymnego. Doszłam do wniosku, że chłopak
może nawet nieświadomie próbuje otoczyć swoją partnerkę opieką, nieprzekonany
co do intencji Aro, Sulpicii i skulonej w kącie, milczącej Marissy. Mimo
wszystko wydawał mi się rozluźniony, co pewnie znaczyło, że nie wyczuwał w ich
emocjach niczego szczególnego, poza tym tej ostatniej wciąż zawdzięczał życie,
wiedziałam jednak, że kto jak kto, ale Jasper Cullen na pewno zachował
czujność. Tak czy inaczej, poczułam się trochę spokojniejsza, co bynajmniej nie
mogło być efektem działań mojego przybranego brata, skoro jego dar pozostawał
wobec mnie całkowicie bezsilny.
Bursztynowe
oczy Alice spoczęły na mnie, a na jej ustach pojawił się blady, ale
pocieszający uśmiech. Machinalnie spróbowałam go odwzajemnić, ale podejrzewałam,
że wyszedł mi z tego grymas.
– Zamawiają
bilety – powiedziała mi Alice niemal bezgłośnie, kiwając głową w stronę
pochylonej nad komputerem trójki.
Choć mówiła
cicho, posiadające wyostrzone zmysły wampiry i tak doskonale ją słyszały.
– Próbujemy
– poprawiła siostrę Rosalie, po czym prychnęła cicho. – Ja próbuję. Ale coś
czarno to widzę.
– Nie wiem,
gdzie ty masz problem – stwierdził Aro, potrząsając z niedowierzaniem głową.
Zmarszczył brwi, spoglądając na rozłożony na jej kolanach laptop w taki sposób,
jakby ten w wyjątkowy sposób uraził jego dumę. – Doprawdy, a to miał być
podobno taki użyteczny wynalazek. Postępy techniki… Po prostu połącz się z
Internetem i zrób, co trzeba – doradził jej albo raczej rozkazał, wyraźnie
zadowolony z siebie, że wie takie rzeczy.
– Dzięki.
Że też ja na to nie wpadłam. – Rosalie obejrzała się na wampira, chętna
odpyskować, ale powstrzymało ją ostrzegawcze spojrzenie ojca. – Połączyłabym
się, ale nie mam dostępu do sieci – wyrzuciła z siebie przez zaciśnięte zęby,
wyraźnie ledwo panując nad irytacją.
Witaj w klubie, pomyślałam ponuro, ale
nie powiedziałam tego na głos.
– Cuda
techniki! – żachnął się Aro. – Nie wiem, co prawda, o co ci chodzi z tą całą
siecią, ale wychodzi na to, że to iście niepraktyczne, a już na pewno bardziej
skomplikowane niż tradycyjna poczta.
– Wiesz,
powiedzmy, że się zgadzam – przyznała niechętnie Rosalie – ale od gadania
jeszcze żaden sprzęt się nie naprawił.
Aro
zmarszczył brwi.
– Więc jaki
jest z ciebie pożytek? – zapytał, mierząc dziewczynę wzrokiem. – Skoro nie
potrafisz tego naprawić, jesteś równie niepraktyczna, co i ten komputer –
stwierdził, machając ręką w stronę laptopa.
Rosalie
wyglądała tak, jakby za moment miał trafić ją szlag. Usłyszałam, że Emmett
mruczy coś, co zabrzmiało jak „Oj, chłopie…” i musiałam przyznać, że ma to
sens, bo blondynka naprawdę sprawiała wrażenie chętnej rzucić się komuś do
gardła.
Carlisle
westchnął cicho, po czym przesunął się tak, by stanąć pomiędzy Aro a zagniewaną
córką. Doktor wydawał mi się zmęczony i zastanowiłam się, czy konflikt już od
jakiegoś czasu nie wisiał w powietrzu.
– Rosalie,
Aro… – Wyraźnie nie był pewien, co powinien powiedzieć, by dotrzeć do
przynajmniej jednego z nich.
– Hej, a
może ja zerknę? – wtrącił się w tym samym momencie Oliver.
Sytuacja
momentalnie się zmieniła, kiedy wszystkie spojrzenia powędrowały w jego stronę,
choć jak na razie ciężko było stwierdzić czy atmosferę uratował, czy może
jeszcze bardziej ją pogrążył. Mój przyjaciel zmieszał się i zerkną niepewnie na
Izadorę, ale ta jedynie wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się pokrzepiająco.
Sama również zdołałam się uśmiechnąć, może nie tak entuzjastycznie, ale to
akurat było najmniej istotne.
Rosalie
zerknęła na Olivera. Nigdy za sobą nie przepadali, ale najwyraźniej było jej
wszystko jedno.
– Jak sobie
chcesz, chociaż wątpię, by ci się udało – stwierdziła, rzucając mu sceptyczne
spojrzenie. – No i skoro lubisz, kiedy ktoś wisi ci nad głową, kiedy pracujesz…
– dodała, kładąc laptop obok siebie i przy wstawaniu spoglądając wymownie na
ojca i Aro.
– Daj
spokój. Jesteśmy dziećmi cyberprzestrzeni – spróbował zażartować i choć
bynajmniej nie rozluźnił dzięki atmosfery, ja poczułam się trochę bardziej
swojsko. – No to tak…
Tym razem
sama podeszłam bliżej, żeby zerknąć Oliverowi przez ramię. Przez chwilę błądził
wzrokiem po ekranie, po czym uśmiechnął się promiennie.
– Och, ty
jeszcze z niego nie korzystałaś, prawda? – Zadarł głowę, by móc spojrzeć mi w
oczy.
– Nie z
Internetu – przyznałam. – Ale wszystko jest ustawione – zapewniłam, po czym uśmiechnęłam
się, orientując się w czym leży problem. – Sieć jest na hasło. To…
– Oj,
przecież wiem jakie masz hasło – żachnął się, szybko przechodząc do ustawień
sieci i wybierając jedyną dostępną. Router był na piętrze, ale byłam pewna, że
jest włączony. – „James”… – dodał i znów się wyszczerzył, jednocześnie
wklepując to jedno słowo na klawiaturze.
Też byłam
bliska tego, by się uśmiechnąć, kiedy poczułam na sobie znaczące spojrzenie i
momentalnie straciłam humor.
– Ach…
„James”? – powtórzył obojętnie Edward, ale to i tak wystarczyło, byśmy oboje
poczuli się jeszcze gorzej.
– Stare
przyzwyczajenia – wymamrotałam, bo to w zasadzie była prawda. W innej sytuacji
byłabym nawet rozbawiona tym, że Edward mógł być zazdrosny o taki drobiazg.
– Hm… –
Wydęłam się, słysząc niebezpiecznie blisko siebie mruknięcie Aro. Zdążyłam
zapomnieć, że on i Carlisle nadal stoją obok. – Dramaty nastolatków są doprawdy
zastanawiające… – stwierdził i – mogłabym przysiąc – niewiele brakowało, by
kąciki jest ust uniosły się ku górze.
Instynkt
podpowiadał mi, by na niego warknąć, ale tym razem nie pozwoliłam sobie na to,
żeby gniew przejął nade mną kontrolę. W zamian spojrzałam na niego spokojnie,
starając się wyglądać na w pełni rozluźnioną i co najwyżej uprzejmie
zainteresowaną tym, co sugerował.
– Jakie
dramaty? – zapytałam i z ponurą satysfakcją uznałam, że obojętność wyszła mi
całkiem skutecznie.
– Po prostu
myślę sobie na głos… – Uśmiechnął się do mnie w sposób, który wprawił mnie w
jeszcze większą konsternację. Doprawdy, czerpał z wytrącania mnie z równowagi
przyjemność czy jak? – O, masz coś – zmienił temat, znów koncentrując się na
Oliverze.
Chłopak bez
odwracania się uniósł oba kciuki ku górze. Jego wzrok powędrował w stronę
Izadory, która rozpromieniła się i posłała mu całusa.
– Cuda w
kuchni, cuda przy komputerze – stwierdziła z entuzjazmem.
– Cud nie
chłopak – mruknęła z przekąsem Rosalie, ale Izadora zignorowała złośliwą nutę w
jej głosie i energicznie pokiwała głową.
– Mój cud.
– Dora westchnęła i spojrzała na Olivera w taki sposób, że poczułam się jak
podglądaczka.
Szybko
odwróciłam wzrok, czując się nieswojo, ale bynajmniej nie z powodu uczucia,
które niemal zmaterializował się pomiędzy tamtą dwójką. Bardziej byłam świadoma
obecności czegoś albo raczej kogoś innego – a konkretnie mojego męża, którego
spojrzenie nagle wydało mi się znaczące i tak stanowcze, że niemal czułam jego
żar na skórze. Już sama jego obecność po tym, jak potraktowałam go przed domem
wydała mi się problematyczna, a co dopiero sposób w jaki na mnie spoglądał.
W tamtym
momencie poczułam, że muszę natychmiast się oddalić, bo inaczej będzie źle.
– Dobrze,
więc bilety, tak? – zapytałam nieco tępo, chcąc zacząć jakikolwiek temat.
– Najlepiej
byłoby natychmiast wyjechać do Volterry. – Carlisle spojrzał na mnie z
wahaniem, próbując ocenić mój stan emocjonalny. – Rozmawialiśmy z Aro i to
wydaje się najrozsądniejsze, niemniej jeśli chciałabyś coś dodać…
– Nie, nie
– przerwałam mu pospiesznie. – Dobry pomysł. Bliżej miasta, bliżej Renesmee.
Będziemy mogli rozeznać się w sytuacji i ewentualnie zareagować. – Plotłam trzy
po trzy, byleby nie ryzykować milczenia.
– Dokładnie
to miałem na myśli – oznajmił Aro, ni to zaskoczony, ni to zadowolony z siebie.
– Więc jednak z czymś się zgadzamy, moja droga.
Nie
odpowiedziałam, nie ufając własnemu głosowi oraz niewyparzonej gębie.
Miałam
wrażenie, że teraz wszyscy na mnie patrzą, zupełnie jakbym była tykającą bombą
zegarową, która w każdej chwili może wybuchnąć. Chyba faktycznie w pewnym
stopniu tak się czułam, ale prawda była taka, że bliżej było mi do zagubienia i
niepewności niż nagłego ataku złości. Już i tak powiedziałam oraz zrobiłam zbyt
wiele o czym świadczyło chociażby to, że Edward wpatrywał się we mnie w
nieodgadniony sposób, a ja – zamiast paść mu w ramiona, przepraszam i łaknąć
jego bliskości – miałam ochotę wyrzucić ręce w górę i uciec z rozdzierającym
wrzaskiem.
Coś się
zmieniło. Zdawałam sobie z tego sprawę, ale nie potrafiłam wyjaśnić co.
Ale bez
wątpienia się zmieniło.
– Nie
Volterra, kretynie! – zareagował nagle Aro, niemal rzucając się na Olivera.
Zdawało mi się, czy wcześniej spojrzał na mnie znacząco? Prawie natychmiast o
tym zapomniałam, bo cała uwaga skupiła się na miotającym się wampirze,
warczącym na mojego zdezorientowanego przyjaciela. – Nie polecimy przecież
prosto do miasta! Równie dobrze możemy wysłać Kajuszowi pisemne powiadomienie,
że się pojawimy. Doprawdy, chłopcze, gdzie ty masz głowę? To chyba oczywiste,
że mamy kontrolę nad najważniejszymi ludzkimi ośrodkami, również nad wylotami i
przylotami. – Aro znów zerknął na mnie, tym razem z wyższością. Przynajmniej
zorientowałam się, dlaczego Oliverowi tak szybko przyszło skontaktowanie się z
nim ostatnim razem oraz dlaczego nie wydawał się zaskoczony tym, że Dora i ja
przyleciałyśmy się go ratować. – Nie, wybierz coś w okolicy, chociażby… –
Wzruszył ramionami i podał chłopakowi nazwę pierwszego miasteczka, które
przyszło mu do głowy.
Cóż,
jakiekolwiek były jego intencje, doceniałam to, że bliscy przestali się we mnie
wpatrywać…
W zasadzie
nie wszyscy. Edward wciąż mi się przyglądał, a kiedy się skoncentrowałam,
dotarło do mnie, że jest ktoś jeszcze.
– Isabello,
idziemy – oznajmił Santiego, ledwo nasze spojrzenia się spotkały. Spojrzałam na
niego tępo, kiedy zmaterializował się tuż u mojego boku. – Mówię poważnie –
dodał, bezceremonialnie ujmując mnie za łokieć.
Zamrugałam,
niepewna czy bardziej wytrącił mnie z równowagi tą „Isabellą”, czy raczej tym,
że podejmował za mnie decyzję.
– Żartujesz
sobie? – Spojrzałam na ojca z wyraźną niechęcią.
– Nie –
zapewnił spokojnie, rzucając mi cyniczny uśmiech. – Izadoro? – Zerknął pytająco
na moją siostrę.
Dziewczyna
spojrzała na niego z bladym uśmiechem.
– Bella nie
będzie zachwycona, aczkolwiek gdybyś faktycznie chciał ją wynieść, jeśli sama z
tobą nie pójdzie...
Jeszcze
zanim skończyła, mina wampira dała mi do zrozumienia, że jest na tyle
zdeterminowany, by na poważnie wziąć pod uwagę taką możliwość.
– Dobra! –
jęknęłam, unosząc obie ręce w poddańczym geście. W zasadzie było mi wszystko
jedno, zwłaszcza, że w końcu mogłam uciec poza zasięg wzroku mojego męża. – To
nieuczciwe, ale niech ci będzie.
–
Znakomicie – ucieszył się Santiego, po czym – jak gdyby nigdy nic – wzmocnił
uścisk i pociągnął mnie za sobą.
Kurczę, jednak Edward za nią poszedł... I może nawet i dobrze, gdyby tylko jej tak nie denerwował... Przecież wiadomo, że i on również martwi się o Renesmee, ale jednocześnie nie musi dobijać swoją nadmierną, a może i wręcz przesadną troską Bellę, która i tak przez tą całą sytuację jest kłębkiem nerwów... Nie dziwię się jej, że chciała zostać choć przez chwilę sama... No i że tak trudno było jej zaufać Arowi, również. Nie zawsze ludzie, a raczej wampiry się zmieniają...
OdpowiedzUsuńChoć w tym wszystkim ta sytuacja z Rosalie, która nie mogła podłączyć się do sieci, była nawet odrobinę zabawna, choć to może tylko takie moje odczucie.
A tym, że hasłem do sieci było imię byłego Belli, Edward nie powinien się tak przejmować, a bynajmniej nie teraz... W końcu ma inne sprawy,o wiele ważniejsze na głowie, prawda?
No i zastanawiam się, co takiego Satiago chce od Belli, że aż chce rozmawiać z nią na osobności... Nie ukrywam, iż bardzo mnie to intryguje.
Już czekam niecierpliwie na nn :)
Pozdrawiam i do napisania,
lilka24
PS. Wspominałam, że nowy szablon jest wprost cudny? Jeśli nie, to robię to teraz :) Mówi o tym, co się niedługo wydarzy. Bo te zdjęcia tam ujęte kojarzą mi się z "Księżycem w nowiu", a zarazem w Volterrą...