poniedziałek, 21 lipca 2014

Trzydzieści dwa

Trzydzieści dwa.
Propozycja

- Ha! Po moim trupie! Prędzej piekło zamarznie, do diabła!
Krążyłam, naprawdę mając wrażenie, że za moment szlag mnie trafi albo dokonam niemożliwego i po prostu wyjdę z siebie, żeby stanąć obok. No bez przesady! To musiały być jakieś żarty, bo jak inaczej? Ktoś robił sobie ze mnie jaja, innego rozwiązania nie widziałam… A w zasadzie widziałam, ale cholernie mi się nie podobało, bo wymagałoby ode mnie zaakceptowania czegoś, czego zdecydowanie nie chciałam przyjąć do wiadomości.
Piekliłam się, irytowałam i czułam się coraz bardziej rozeźlona, co przecież nie powinno nikogo dziwić, a jednak wszyscy patrzyli na mnie w taki sposób, jakby to ze mną było coś nie tak. Naprawdę? Naprawdę wierzyli we wszystko to, co właśnie zaproponował nam Aro? Boże, może w istocie to ze mną było coś nie tak, ale jakoś nie potrafiłam przyjąć do wiadomości. Byłam uprzedzona? Być może, ale w takim razie świat oszalał, skoro ktokolwiek w ogóle brał pod uwagę to, żeby bratać się z wrogiem.
Och, a to o mnie mówią, że jestem naiwna i działam pochopnie, pomyślałam z rozdrażnieniem. Dobrze, znamienita ilość decyzji, które zdarzało mi się w przeszłości podjąć, nie była jakoś wybitnie rozsądna i przemyślana, niejednokrotnie też wpakowała mnie w kłopoty, niemniej… Och, to było coś innego. Poza tym wyjątkowo próbowałam zachowywać się logicznie, nawet mimo ciągłego zamartwiania się i tego, że dosłownie szalałam z niepokoju, a jednak ostatecznie i tak stanęłam w tak idiotycznej sytuacji. Na dodatek tym razem miałam wrażenie, że wszyscy wokół mnie poszaleli, co mogłoby być całkiem przyjemne, gdyby nie stawiało mnie w przegranej pozycji.
Nerwowo rozejrzałam się dookoła, wodząc wzrokiem po twarzach zebranych. Na dłużej zatrzymałam się na Edwardzie, który sprawiał wrażenie chętnego podnieść się i wziąć mnie w ramiona, jednak coś w moim spojrzeniu musiało przekonać go, że to nie jest odpowiedni moment na próbę wpływania na mój nastrój. Byłam mu za to wdzięczna, podobnie jak i za to, że znał mnie jak nikt inny i potrafił to wykorzystać. Kochałam go, naprawdę, ale czułam się tak oszołomiona i rozemocjonowana, że naprawdę nie ręczyłam za siebie i za to, co mogłabym zrobić, gdyby akurat teraz zdecydował się do mnie podejść. Wszyscy od dłuższego czasu żyliśmy w olbrzymim napięciu, co w połączeniu z wyjątkowo wyostrzonymi zdolnościami odczuwania, charakterystycznymi dla nieśmiertelnych, mogło doprowadzić do naprawdę niekomfortowej sytuacji.
Aro wciąż siedział w jednym z dwóch foteli, które zajmowały centralny punkt saloniku w domku moim i Edwarda. No cóż, zmiany, które zaszły w jego wyglądzie, wpłynęły nań niezwykle korzystnie, a przy tym nie odebrały mu swego rodzaju majestatu oraz władzy, którą wręcz emitował, choć na mnie to nie robiło wrażenia, być może dlatego, że byłam tak bardzo rozeźlona. Nie przypuszczałam nawet, że kiedykolwiek właśnie Aro Volturi przestąpi próg mojego domu, na dodatek za moim zaproszeniem, a tym bardziej, że zasiądzie w salonie i będzie zachowywał się tak, jakby nic się nie stało. Do diabła, bardzo lubiłam ten komplet mebli, ale po wszystkim chyba będziemy musieli się go pozbyć, bo to wspomnienie tak łatwo nie odpuści... Zwłaszcza, że wampir zachowywał się tak nieznośnie spokojnie, niemal z wyższością. Rozsiadł się w fotelu jakby to był jeden z tych tronów, które wraz z braćmi zajmował w Volterze, założył nogę na nogę i spoglądał na mnie w taki sposób, jakby moja obecność w gruncie rzeczy nie miała najmniejszego znaczenia, bo wszystko już i tak zostało postanowione.
- Isabello… - powiedział miękko, ale z mocą, jakby sama jego obecność już wystarczająco nie działała mi na nerwy.
- Nie nazywaj mnie tak! – żachnęłam się, coraz bardziej rozdrażniona. – Isabel. Mam na imię Isabel! – powtórzyłam z naciskiem, zupełnie machinalnie go poprawiając.
No dobrze, przywykłam już do tego, że Santiego nazywał mnie Isabellą, najczęściej kiedy mamy nie było w pobliżu, ale to było co innego. Jemu mogłam na to pozwolić, choć sama czułam się zbyt przytłoczona pełnym wydźwiękiem tego imienia, może dlatego, że brzmiało tak niezwykle poważnie. A może po prostu chodziło o to, że na swój sposób wciąż miałam do rodziców żal o to, co zrobili w przeszłości, ale przecież nie o to chodziło. W zasadzie czepiałam się szczegółów, byleby tylko przeciwstawić się Aro, aczkolwiek wcale nie czerpało mi się to przyjemności takiej, jak ktoś mógłby oczekiwać.
Aro uśmiechnął się, zaledwie kącikiem ust, ale to wystarczyło, żebym zorientowała się, że najwyraźniej drażnienie mnie bardzo mu się podoba. Świetnie, marzyłam o tym, żeby toczyć tak żenująco dziecinną formę wojny z wampirem przynajmniej stukrotnie ode mnie starszym!
- Isabel – poprawił się, przesadnie podkreślając moje imię – zaryzykowałbym stwierdzenie, że odrobinę dramatyzujesz, moja droga. Jestem tutaj. To chyba wystarczający dowód na to, że świat się zmienił.
- Ha! – Dobrze, tego jednego nie mogłam podważyć. Chyba w istocie coś w tym było. – I co jeszcze?
Kolejny irytujący uśmieszek.
- Nie wzywaj diabła, bo może ci odpowiedzieć? – zasugerował spokojnie.
- Już mi odpowiedział – stwierdziłam chłodno. – Nie jestem tylko pewna czy chodzi o ciebie, czy może o twojego brata – dodałam, przygryzając dolną wargę niemal do krwi.
- Isabel… - upomniała mnie ostrożnie Esme, ale nie zabrzmiało to tak pewnie jak zwykle. Ona też nagle zwątpiła w to, jak wiele może mi powiedzieć?
Spojrzałam na nią w sposób, który – miałam nadzieję – można uznać za łagodny, może nawet przepraszający. Nie chciałam, żeby wampirzyca czuła się przy mnie jakkolwiek niekomfortowo, tak jak i nie chciałam wyładowywać mojej frustracji kosztem moich bliskich, ale to wcale nie było takie łatwe. Obecność Aro było ostatnim, czego było nam trzeba w obecnej sytuacji, poza tym naprawdę trudno było mi być spokojną, skoro mojej córce w każdej chwili mogło stać się coś naprawdę niedobrego.
- Przepraszam – odezwałam się, ostrożnie dobierając słowa – ale to naprawdę ponad moje nerwy. On chyba oszalał, a ja nie zamierzam ryzykować! – Skinęłam głową na Aro, żeby nie miało wątpliwości, kogo i co takiego mam na myśli.
- Oszalałbym, gdybym przyszedł tutaj z przekonaniem, że moja propozycja zostanie przyjęta z jakimś szczególnym entuzjazmem. Na szczęście nie myślałem tak – odezwał się ponownie Aro, zachowując się tak, jakbym wcale nie wychodziła z siebie i nie była gotowa rzucić się na niego z pazurami przy pierwszej lepszej okazji. – Odłóżmy na moment wzajemne uprzedzenia, dobrze? To jest dla mnie w równym stopniu trudne, co i dla ciebie, dlatego mogłabyś ułatwić sprawę nam obojgu i przynajmniej pozwolić na to, bym spróbował cię przekonać.
Uniosłam brwi, ale tym razem nie odezwałam się do niego nawet słowem. Zapomnieć o uprzedzeniach? Dobre sobie, chociaż chcąc nie chcąc musiałam przyznać, że w jakimś stopniu udało mu się mnie zaintrygować. Jedno było pewne – gdyby miał jednak zostać zmuszonym do dalszego integrowania się z ludzką społecznością, z takimi zdolnościami manipulowania innymi samymi tylko słowami, bez trudu mógł zacząć ubiegać się o pracę wziętego adwokata w najlepszej kancelarii, jaką tylko można było znaleźć w Seattle i okolicach.
Nie byłam pewna, co takiego wyrażała moja twarz, ale Aro musiało to wystarczyć, bo wyprostował się w fotelu, siedząc w nim teraz iście po królewsku (cóż, to jak nic były wieki doświadczenia) i uważnie lustrując mnie swoimi krwistoczerwonymi tęczówkami.
- Słyszałaś już, co wam zaproponowałem. – Zignorował fakt, że Sulpicia spojrzała na niego, urażona tym, że najzwyczajniej w świecie ją zignorował. Mogłam się założyć, że miała duży wpływ na to, że w ogóle zdecydował się tutaj przyjść. Może nawet sama wszystko wymyśliła, jednak Aro ostatecznie musiał uznać, że pomysł należał do niego. – Spójrz na to teraz w praktyczny sposób. Wszyscy mamy swój interes w tym, żeby pozbyć się mojego brata. Ty martwisz się o córkę, z kolei ja pragnę odzyskać to, co zostało mi odebrane. Możemy sobie pomóc, ale do tego potrzeba przynajmniej odrobiny dobrej woli.
Słyszałam to już wcześniej, kiedy tłumaczył wszystko moim bliskim, a zwłaszcza Carlisle’owi, który z oczywistych względów wydawał się mieć najwięcej do powiedzenia. Teraz naprawdę próbowałam podejść do tego tak, jak sugerował – bez emocji – ale to było trudne i podejrzewałam, że wyglądam jak kompletna idiotka, stojąc tak i gapiąc się w niego bezmyślnie.
Cokolwiek na mój temat sądził Aro, zdecydował zachować przemyślenia dla siebie.
- Potrzebujecie mnie – powiedział w końcu i sam fakt tego, że miał czelność ustawić te słowa w tej kolejności, wystarczył do tego, by brutalnie sprowadzić mnie na ziemię.
- Do czego? – zapytałam wprost, zaciskając usta w wąską linijkę.
Aro uniósł brwi, zupełnie jakbym miała wątpliwości co do czegoś, co powinno być dla mnie oczywiste.
- Isabel, ja wciąż mam wpływy, moja droga. Poza tym, aż nazbyt dobrze znam miasto. Znam również twierdzę, czego nie można powiedzieć o żadnym z was – ciągnął.
- Moi rodzice byli w straży – przypomniałam mu chłodno. – Carlisle też długo z wami mieszkał – dodałam, rzucając doktorowi krótkie spojrzenie.
- W istocie. – Kąciku ust Aro powędrowały ku górze. – Uwierz mi jednak, że wraz z braćmi nie uznaliśmy, że mamy jakikolwiek obowiązek informować o wszystkim tych, którzy byli od nas niżsi rangą.
Mógł kłamać, ale wyjątkowo nie miałam wątpliwości co do tego, że w tej jednej kwestii jest szczery. Kto jak kto, ale ktoś o taki wysokiej pozycji jak Aro (nie miałam również złudzeń co do tego, czy jego pozycja aż tak bardzo ucierpiała, kiedy został zmuszony do opuszczenia Volterry) musiał przez długi czas żyć w przekonaniu o własnej nieomylności i wyższości.
- Co jeszcze? – zapytałam niechętnie.
- Wciąż mało? – Spojrzał na mnie spod uniesionych brwi. – No dobrze. Skoro musisz wiedzieć, wciąż mam znajomości tu i ówdzie – przyznał.
- Mój mąż drąży do tego – wtrąciła spokojnie Sulpicia – że część straży odeszła razem z nami.
Westchnęłam i pokręciłam głową, nagle przytłoczona tym wszystkim. Nie miałam pojęcia, co powinnam była o całej tej sytuacji myśleć, nie wspominając o tym, że nadal im nie ufałam. Chciałam być tak pewna i niechętna względem Aro tak, jak na samym początku, ale to, co powiedział teraz…
No i trafił w mój słaby punkt: byłam zdesperowana, a żeby pomóc Renesmee, mogłam wdać się w układy nawet z samym diabłem.
- Więc oferujesz nam pomoc – powiedziałam, siląc się na spokój i próbując jakoś to sobie poukładać w głowie.
- Tak. Swoją i tych wszystkich, którzy wraz ze mną opuścili Volterrę.
Przyjrzałam się Aro dokładnie, wciąż nieprzyzwyczajona do jego nowego wcielenia.
- I co mamy z tym zrobić? – drążyłam, mając wrażenie, że wszystko sypie mi się w rękach. Nawet jeśli to miało sens, wciąż czułam, że przystanie na jego propozycję to czyste szaleństwo. – Zaatakujemy ich? Wejdziemy tam albo wypowiemy wojnę? Tak swoją drogą, jak bardzo ironiczne jest to, że teraz planuję walkę z twoim bratem? – zauważyłam po chwili zastanowienia. – Zarzucałeś mi to od samego początku.
- Nie wracajmy do dawnych błędów – zasugerował delikatnie. – Jeśli chodzi o mojego brata, to już pozostaw mnie.
Och, gdyby to było takie proste! Mając pewność, że jedynie ufając jemu rozwiążę wszystkie nasze problemy, już dawno uściskałabym go i życzyła szczęśliwej podróży do Włoch.
Chyba, odezwał się cichy głosik w mojej głowie, że to w istocie jest takie proste. Jakie znaczenie ma to, co wydarzy się w Volterze, jeśli tylko Nessie będzie bezpieczna?
- A Renesmee?
Rzucił mi takie spojrzenie, jakbym naprawdę drażniła go swoimi pytaniami i podejrzliwością. No cóż, pewnie czułabym się podobnie, gdybym przyszła do kogoś z – powiedzmy – czystymi intencjami.
- Powiedziałem już na wstępie, że zamierzamy wam pomóc. To chyba oczywiste, iż uwzględniłem bezpieczeństwo twojej córki – powiedział stanowczo. – Kiedy to się skończy, odzyskasz ją. To już nie będzie sprawa żadnego z was.
Westchnęłam, po czym uniosłam obie dłonie do skroni, pocierając je energicznie. Próbowałam wsłuchać się w siebie i stwierdzić, co takiego powinnam w obecnej sytuacji zrobić. Walczyłam ze sobą, poza tym zaufanie komuś, kto w przeszłości wielokrotnie skrzywdził nie tylko mnie, ale również moich bliskich, stanowiło prawdziwe wyzwanie, którego nie byłam w stanie się podjąć, przynajmniej na tę chwilę.
Cofnęłam się o kilka kroków, omal nie wpadając na Edwarda. Spojrzałam na niego, szukając pomocy, ale to wcale nie pomogło. Sama już nie wiedziałam, co właściwie jest moimi myślami, a co może być podszeptami intuicji – dokładnie tymi, których tak bardzo pragnęłam, zwłaszcza w tej sytuacji.
- Ja… Wiecie co? Róbcie, co chcecie – zadecydowałam, uciekając wzrokiem gdzieś w bok. – Ja muszę sobie to wszystko przemyśleć.
Jeszcze kiedy mówiłam, spróbowałam wyminąć mojego męża, by dostać się do przedpokoju i móc wyjść przed dom.
- Bello…
- Proszę cię, kochanie – powiedziałam stanowczo. – Poradzę sobie. Za chwilę wrócę – obiecałam.
Westchnął, ale przynajmniej odpuścił.
Nie zastanawiając się dłużej, pośpiesznie wyszłam przed dom. W powietrzu wciąż było czuć chłód związany z wcześniejszą ulewą. Zadrżałam mimowolnie, chociaż jako w połowie nieśmiertelna aż tak bardzo nie odczuwałam panującego zimna. Miałam wrażenie, że zima jest bliżej niż mogłaby na to wskazywać pora roku, jednak nie przekonało mnie to do powrotu do domu. Machinalnie objęłam się ramionami i szybkim krokiem ruszyłam w stronę linii drzew, nie rozglądając się i nie dbając o to, czy ktokolwiek mnie zauważył albo mnie obserwuje. Szczerze powiedziawszy, nie dbałam już o to, co działo się wokół mnie i czy ktoś obcy może kręcić się w okolicy. Po spotkaniu z Aro wręcz liczyłam na to, że trafię na zabłąkanego strażnika, który okaże się być po stronie Kajusza i któremu będę mogła porządnie skopać tyłek.
Taa… Nadzieja matką głupich.
Szłam przed siebie, ledwo powstrzymując się przed rzuceniem się do przodu z prędkością przekraczająca tempo typowe dla człowieka. Wciąż rozpamiętywałam rozmowę z Aro, a zwłaszcza to, co sobie myślałam, kiedy zdecydowałam się uciąć rozmowę i przyjąć to, co on określał mianem pomocy. Myśląc o tym, uprzytomniłam sobie, że odczuwany przeze mnie chłód ma nie tyle związek z pogodą, co mną samą. Jeśli gdzieś panowała zima, najpewniej mogłam umiejscowić ją w moim sercu.
Coś poruszyło się pomiędzy drzewami, machinalnie przykuwając moją uwagę. W normalnym wypadku natychmiast dostrzegłabym dwie zbliżające się do mnie osoby, jednak pod wpływem emocji byłam zbyt otępiała, przez co potrzebowałam dłuższej chwili, by zorientować się, że to Izadora i Oliver.
- Hej, Izzy – rzucił chłopak. Jego oczy rozszerzyły się nieznacznie, kiedy mi się przyjrzał. – Hm… Jak się trzymasz? – zaryzykował.
Posłałam mu ponury uśmiech, który – byłam tego pewna – nie objął moich oczu.
- Jak sądzisz, co? – Westchnęłam i wzruszyłam ramionami. – Możesz mi to powiedzieć, Ollie.
- To znaczy co? – zapytał, a ja parsknęłam nieco wymuszonym śmiechem.
- Prawdę – powiedziałam, wywracając oczami. – Wiem, że wyglądam marnie, więc mnie nie oszczędzaj… Powiem nawet więcej: właśnie w moim salonie zasiada ni mniej, ni więcej, ale sam Aro Volturi.
Sądziłam, że nimi to wstrząśnie, jednak ani Oliver, ani moja siostra nie wyglądali na specjalnie zaskoczonych.
- Wiemy. – Izadora znacząco postukała się w czoło. – Dlatego tutaj jestem: bo wyglądasz – i tutaj pozwolę sobie wyręczyć Olivera – jak pół dupy zza krzaka. Innymi słowy, chyba przydałby ci się ktoś, kto samą obecnością nie podniesie ci ciśnienia – stwierdziła z westchnieniem.
- Tak… - Wątpiłam, by istniały jakiekolwiek słowa, którymi mogłabym wyrazić to, jak bardzo byłam za zdolności Izadory wdzięczna. – Chyba właśnie tego się spodziewałam, kiedy zdecydowałam się wyjść z domu.
- A nie przypadkiem możliwości skręcenia kilku wampirzych karków, nawet jeśli to fizycznie niemożliwe? – Izadora spojrzała na mnie spod uniesionych brwi.
- Hm… A jakie mam na to szanse? – zapytałam bez entuzjazmu.
Zaśmiała się nerwowo, Oliver z kolei podszedł do mnie ze zwitkiem chusteczek w ręce. Dopiero wtedy uprzytomniłam sobie, że musiałam się popłakać, chociaż nie sądziłam, iż to w ogóle jest możliwe. Przecież przez ostatnie godziny nic innego nie robiłam, zamartwiając się o Renesmee i wypłakując sobie oczy.
- Masz. Wiesz, że zawsze wyglądasz beznadziejnie, kiedy się mażesz? – uprzytomnił mi Oliver. – Są czyste, tak sądzę – dodał, bo spojrzałam na niego z powątpieniem.
- Och, no dzięki! – prychnęłam, po czym zaczęłam doprowadzać się do porządku. To była właśnie jedna z tych gorszych ludzkich cech, które we mnie zostały: mogłam się poryczeć, zasmarkać i doprowadzić do stanu, kiedy nawet własna siostra była w stanie powiedzieć, że jestem co najmniej nieatrakcyjna. – Któreś z nas mi wyjaśni, dlaczego takie rzeczy przez cały czas przydarzają się mnie? – zapytałam cicho, ocierając oczy.
- Chyba raczej „nam” – poprawiła mnie spokojnie Izadora. – My też w tym siedzimy, prawda?
- I cholernie martwimy się o Renesmee – potwierdził Oliver. – Poza tym potrzebujesz kogoś, kto regularnie będzie dostarczał ci chusteczki – dodał i wyszczerzył się do mnie, kiedy spojrzałam na niego krzywo.
Wywróciłam oczami, czując, że niewiele brakuje, by jakimś cudem udało mi się uśmiechnąć. Właśnie dlatego przez tyle lat przyjaźniłam się z Oliverem: znał mnie jak nikt, poza tym miał dziwny talent pojawiania się przy mnie wtedy, kiedy najbardziej go potrzebowałam… I to z paczką chusteczek, bo podobno fatalnie wyglądałam, kiedy się mazałam.
Z drugiej strony, Oliver zawsze potrafił powiedzieć coś, dzięki czemu czułam się pięknie nawet wtedy, kiedy daleko było mi do takiego stanu.
- Nie poczułaś niczego, co mogłoby cię zaniepokoić, prawda? – zapytała mnie spokojnie Izadora. – Wierz mi, gdyby coś było z nią nie tak, wiedziałabyś.
- Mam nadzieję – westchnęłam i coś przewróciło mi się w żołądku, kiedy tylko pomyślałam o tym, że moja córka jest sama w twierdzy pełnej wampirów, które w każdej chwili mogły się pokusić o spróbowanie jej krwi. – Ech, Izadoro?
Spojrzała na mnie zachęcająco.
- No co jest? – zapytała, choć podejrzewałam, że już podejrzewała, co takiego powinnam powiedzieć.
- To nie dotyczy Renesmee, więc powinnaś móc mi odpowiedzieć… - Zawahałam się, ostatecznie jednak zdecydowałam się dokończyć: - Co ja powinnam zrobić z Aro? Zgodziłam się, jednak… Czy my w ogóle możemy mu ufać?
Izadora rzuciła mi długie, przenikliwe spojrzenie. Spojrzałam w jej lśniące, szmaragdowe oczy, zastanawiając się, co powinnam o tym wszystkim sądzić. Nie potrafiłam tego opisać, jednak coś w Dorze mnie niepokoiło, sprawiając, że nie miałam pojęcia, co takiego powinnam zrobić. Dlaczego miałam wrażenie, że moja siostra może nie tyle mnie nie okłamuje, co przemilcza coś, co mogło się okazać istotne.
Dora zamrugała i wszelakie wątpliwości zeszły na dalszy plan. Jak gdyby nigdy nic wyminęła Olivera, by móc do mnie doskoczyć i otoczyć mnie ramionami. Rude włosy (znów zmieniła kolor!) połaskotały mnie po twarzy, kiedy zamknęła mnie w silny siostrzanym uścisku.
- Wiesz, teraz jestem w stanie ci powiedzieć tylko jedno – szepnęła mi do ucha, wydając z siebie długie, przeciągłe westchnienie. – Podróż do Włoch to cholernie dobry pomysł. Jeśli chodzi o Aro… No cóż, zobaczy się.
Westchnęłam. Zobaczy się? No jasne, w końcu czego ja się spodziewałam…
- Świetnie – mruknęłam, dyskretnie wywracając oczami. Na kogo jak kogo, ale na moją siostrę zdecydowanie mogłam liczyć. – Właśnie to pragnęłam usłyszeć: że się zobaczy
Izadora zaśmiała się melodyjnie. W tamtym momencie pierwszy raz pomyślałam, że być może nareszcie wszystko będzie dobrze.

1 komentarz:

  1. Rozdział świetny :)
    Nie sądziłam, że Aro w ogóle poprosi Cullenów o pomoc, ale jak widać, spory wpływ na jego decyzję miała Suplicia... Wywnioskowałam to po jej zachowaniu, kiedy Aro wspominał o pomyśle pojawienie się tutaj. Wampir jest dość denerwujący i nie powinien przywłaszczać sobie czyiś pomysłów.
    Nie dziwię się wcale, że Bella jest tak zdezorientowana tym, co się dookoła niej dzieje. I samym Aro i jego zachowaniem, Ja na jej miejscu tez bym od razu nie uwierzyła, ale czego nie robi się dla dobra dziecka...
    Od zawsze lubiłam Izadorę i Olivera <3 To takie pozytywne postacie i zawsze maja własne podejście do każdej sytuacji :)
    Czekam już na nn :)
    Pozdrawiam i do napisania ;*
    lilka24

    OdpowiedzUsuń



After We Fall
stories by Nessa