Trzydzieści dwa.
Propozycja
- Ha! Po
moim trupie! Prędzej piekło zamarznie, do diabła!
Krążyłam,
naprawdę mając wrażenie, że za moment szlag mnie trafi albo dokonam
niemożliwego i po prostu wyjdę z siebie, żeby stanąć obok. No bez przesady! To
musiały być jakieś żarty, bo jak inaczej? Ktoś robił sobie ze mnie jaja, innego
rozwiązania nie widziałam… A w zasadzie widziałam, ale cholernie mi się nie
podobało, bo wymagałoby ode mnie zaakceptowania czegoś, czego zdecydowanie nie chciałam przyjąć do wiadomości.
Piekliłam
się, irytowałam i czułam się coraz bardziej rozeźlona, co przecież nie powinno
nikogo dziwić, a jednak wszyscy patrzyli na mnie w taki sposób, jakby to ze mną
było coś nie tak. Naprawdę? Naprawdę wierzyli we wszystko to, co właśnie
zaproponował nam Aro? Boże, może w istocie to ze mną było coś nie tak, ale
jakoś nie potrafiłam przyjąć do wiadomości. Byłam uprzedzona? Być może, ale w
takim razie świat oszalał, skoro ktokolwiek w ogóle brał pod uwagę to, żeby
bratać się z wrogiem.
Och, a to o mnie mówią, że jestem naiwna i
działam pochopnie, pomyślałam z rozdrażnieniem. Dobrze, znamienita ilość
decyzji, które zdarzało mi się w przeszłości podjąć, nie była jakoś wybitnie
rozsądna i przemyślana, niejednokrotnie też wpakowała mnie w kłopoty, niemniej…
Och, to było coś innego. Poza tym wyjątkowo próbowałam zachowywać się
logicznie, nawet mimo ciągłego zamartwiania się i tego, że dosłownie szalałam z
niepokoju, a jednak ostatecznie i tak stanęłam w tak idiotycznej sytuacji. Na
dodatek tym razem miałam wrażenie, że wszyscy wokół mnie poszaleli, co mogłoby
być całkiem przyjemne, gdyby nie stawiało mnie w przegranej pozycji.
Nerwowo
rozejrzałam się dookoła, wodząc wzrokiem po twarzach zebranych. Na dłużej
zatrzymałam się na Edwardzie, który sprawiał wrażenie chętnego podnieść się i
wziąć mnie w ramiona, jednak coś w moim spojrzeniu musiało przekonać go, że to
nie jest odpowiedni moment na próbę wpływania na mój nastrój. Byłam mu za to
wdzięczna, podobnie jak i za to, że znał mnie jak nikt inny i potrafił to
wykorzystać. Kochałam go, naprawdę, ale czułam się tak oszołomiona i
rozemocjonowana, że naprawdę nie ręczyłam za siebie i za to, co mogłabym
zrobić, gdyby akurat teraz zdecydował się do mnie podejść. Wszyscy od dłuższego
czasu żyliśmy w olbrzymim napięciu, co w połączeniu z wyjątkowo wyostrzonymi
zdolnościami odczuwania, charakterystycznymi dla nieśmiertelnych, mogło
doprowadzić do naprawdę niekomfortowej sytuacji.
Aro wciąż
siedział w jednym z dwóch foteli, które zajmowały centralny punkt saloniku w
domku moim i Edwarda. No cóż, zmiany, które zaszły w jego wyglądzie, wpłynęły
nań niezwykle korzystnie, a przy tym nie odebrały mu swego rodzaju majestatu
oraz władzy, którą wręcz emitował, choć na mnie to nie robiło wrażenia, być
może dlatego, że byłam tak bardzo rozeźlona. Nie przypuszczałam nawet, że
kiedykolwiek właśnie Aro Volturi przestąpi próg mojego domu, na dodatek za moim
zaproszeniem, a tym bardziej, że zasiądzie w salonie i będzie zachowywał się
tak, jakby nic się nie stało. Do diabła, bardzo lubiłam ten komplet mebli, ale
po wszystkim chyba będziemy musieli się go pozbyć, bo to wspomnienie tak łatwo
nie odpuści... Zwłaszcza, że wampir zachowywał się tak nieznośnie spokojnie,
niemal z wyższością. Rozsiadł się w fotelu jakby to był jeden z tych tronów,
które wraz z braćmi zajmował w Volterze, założył nogę na nogę i spoglądał na
mnie w taki sposób, jakby moja obecność w gruncie rzeczy nie miała
najmniejszego znaczenia, bo wszystko już i tak zostało postanowione.
- Isabello…
- powiedział miękko, ale z mocą, jakby sama jego obecność już wystarczająco nie
działała mi na nerwy.
- Nie
nazywaj mnie tak! – żachnęłam się, coraz bardziej rozdrażniona. – Isabel. Mam
na imię Isabel! – powtórzyłam z naciskiem, zupełnie machinalnie go poprawiając.
No dobrze,
przywykłam już do tego, że Santiego nazywał mnie Isabellą, najczęściej kiedy
mamy nie było w pobliżu, ale to było co innego. Jemu mogłam na to pozwolić,
choć sama czułam się zbyt przytłoczona pełnym wydźwiękiem tego imienia, może
dlatego, że brzmiało tak niezwykle poważnie. A może po prostu chodziło o to, że
na swój sposób wciąż miałam do rodziców żal o to, co zrobili w przeszłości, ale
przecież nie o to chodziło. W zasadzie czepiałam się szczegółów, byleby tylko
przeciwstawić się Aro, aczkolwiek wcale nie czerpało mi się to przyjemności
takiej, jak ktoś mógłby oczekiwać.
Aro
uśmiechnął się, zaledwie kącikiem ust, ale to wystarczyło, żebym zorientowała
się, że najwyraźniej drażnienie mnie bardzo mu się podoba. Świetnie, marzyłam o
tym, żeby toczyć tak żenująco dziecinną formę wojny z wampirem przynajmniej
stukrotnie ode mnie starszym!
- Isabel – poprawił się, przesadnie
podkreślając moje imię – zaryzykowałbym stwierdzenie, że odrobinę
dramatyzujesz, moja droga. Jestem tutaj. To chyba wystarczający dowód na to, że
świat się zmienił.
- Ha! –
Dobrze, tego jednego nie mogłam podważyć. Chyba w istocie coś w tym było. – I
co jeszcze?
Kolejny
irytujący uśmieszek.
- Nie
wzywaj diabła, bo może ci odpowiedzieć? – zasugerował spokojnie.
- Już mi
odpowiedział – stwierdziłam chłodno. – Nie jestem tylko pewna czy chodzi o
ciebie, czy może o twojego brata – dodałam, przygryzając dolną wargę niemal do
krwi.
- Isabel… -
upomniała mnie ostrożnie Esme, ale nie zabrzmiało to tak pewnie jak zwykle. Ona
też nagle zwątpiła w to, jak wiele może mi powiedzieć?
Spojrzałam
na nią w sposób, który – miałam nadzieję – można uznać za łagodny, może nawet
przepraszający. Nie chciałam, żeby wampirzyca czuła się przy mnie jakkolwiek
niekomfortowo, tak jak i nie chciałam wyładowywać mojej frustracji kosztem
moich bliskich, ale to wcale nie było takie łatwe. Obecność Aro było ostatnim,
czego było nam trzeba w obecnej sytuacji, poza tym naprawdę trudno było mi być
spokojną, skoro mojej córce w każdej chwili mogło stać się coś naprawdę
niedobrego.
-
Przepraszam – odezwałam się, ostrożnie dobierając słowa – ale to naprawdę ponad
moje nerwy. On chyba oszalał, a ja nie zamierzam ryzykować! – Skinęłam głową na
Aro, żeby nie miało wątpliwości, kogo i co takiego mam na myśli.
-
Oszalałbym, gdybym przyszedł tutaj z przekonaniem, że moja propozycja zostanie
przyjęta z jakimś szczególnym entuzjazmem. Na szczęście nie myślałem tak –
odezwał się ponownie Aro, zachowując się tak, jakbym wcale nie wychodziła z
siebie i nie była gotowa rzucić się na niego z pazurami przy pierwszej lepszej
okazji. – Odłóżmy na moment wzajemne uprzedzenia, dobrze? To jest dla mnie w równym
stopniu trudne, co i dla ciebie, dlatego mogłabyś ułatwić sprawę nam obojgu i
przynajmniej pozwolić na to, bym spróbował cię przekonać.
Uniosłam
brwi, ale tym razem nie odezwałam się do niego nawet słowem. Zapomnieć o
uprzedzeniach? Dobre sobie, chociaż chcąc nie chcąc musiałam przyznać, że w
jakimś stopniu udało mu się mnie zaintrygować. Jedno było pewne – gdyby miał
jednak zostać zmuszonym do dalszego integrowania się z ludzką społecznością, z
takimi zdolnościami manipulowania innymi samymi tylko słowami, bez trudu mógł
zacząć ubiegać się o pracę wziętego adwokata w najlepszej kancelarii, jaką
tylko można było znaleźć w Seattle i okolicach.
Nie byłam
pewna, co takiego wyrażała moja twarz, ale Aro musiało to wystarczyć, bo
wyprostował się w fotelu, siedząc w nim teraz iście po królewsku (cóż, to jak
nic były wieki doświadczenia) i uważnie lustrując mnie swoimi krwistoczerwonymi
tęczówkami.
- Słyszałaś
już, co wam zaproponowałem. – Zignorował fakt, że Sulpicia spojrzała na niego,
urażona tym, że najzwyczajniej w świecie ją zignorował. Mogłam się założyć, że
miała duży wpływ na to, że w ogóle zdecydował się tutaj przyjść. Może nawet
sama wszystko wymyśliła, jednak Aro ostatecznie musiał uznać, że pomysł należał
do niego. – Spójrz na to teraz w praktyczny sposób. Wszyscy mamy swój interes w
tym, żeby pozbyć się mojego brata. Ty martwisz się o córkę, z kolei ja pragnę
odzyskać to, co zostało mi odebrane. Możemy sobie pomóc, ale do tego potrzeba
przynajmniej odrobiny dobrej woli.
Słyszałam
to już wcześniej, kiedy tłumaczył wszystko moim bliskim, a zwłaszcza
Carlisle’owi, który z oczywistych względów wydawał się mieć najwięcej do
powiedzenia. Teraz naprawdę próbowałam podejść do tego tak, jak sugerował – bez
emocji – ale to było trudne i podejrzewałam, że wyglądam jak kompletna idiotka,
stojąc tak i gapiąc się w niego bezmyślnie.
Cokolwiek
na mój temat sądził Aro, zdecydował zachować przemyślenia dla siebie.
-
Potrzebujecie mnie – powiedział w końcu i sam fakt tego, że miał czelność
ustawić te słowa w tej kolejności, wystarczył do tego, by brutalnie sprowadzić
mnie na ziemię.
- Do czego?
– zapytałam wprost, zaciskając usta w wąską linijkę.
Aro uniósł
brwi, zupełnie jakbym miała wątpliwości co do czegoś, co powinno być dla mnie
oczywiste.
- Isabel,
ja wciąż mam wpływy, moja droga. Poza tym, aż nazbyt dobrze znam miasto. Znam
również twierdzę, czego nie można powiedzieć o żadnym z was – ciągnął.
- Moi
rodzice byli w straży – przypomniałam mu chłodno. – Carlisle też długo z wami
mieszkał – dodałam, rzucając doktorowi krótkie spojrzenie.
- W
istocie. – Kąciku ust Aro powędrowały ku górze. – Uwierz mi jednak, że wraz z
braćmi nie uznaliśmy, że mamy jakikolwiek obowiązek informować o wszystkim
tych, którzy byli od nas niżsi rangą.
Mógł
kłamać, ale wyjątkowo nie miałam wątpliwości co do tego, że w tej jednej
kwestii jest szczery. Kto jak kto, ale ktoś o taki wysokiej pozycji jak Aro
(nie miałam również złudzeń co do tego, czy jego pozycja aż tak bardzo
ucierpiała, kiedy został zmuszony do opuszczenia Volterry) musiał przez długi
czas żyć w przekonaniu o własnej nieomylności i wyższości.
- Co
jeszcze? – zapytałam niechętnie.
- Wciąż
mało? – Spojrzał na mnie spod uniesionych brwi. – No dobrze. Skoro musisz
wiedzieć, wciąż mam znajomości tu i ówdzie – przyznał.
- Mój mąż
drąży do tego – wtrąciła spokojnie Sulpicia – że część straży odeszła razem z
nami.
Westchnęłam
i pokręciłam głową, nagle przytłoczona tym wszystkim. Nie miałam pojęcia, co
powinnam była o całej tej sytuacji myśleć, nie wspominając o tym, że nadal im
nie ufałam. Chciałam być tak pewna i niechętna względem Aro tak, jak na samym
początku, ale to, co powiedział teraz…
No i trafił
w mój słaby punkt: byłam zdesperowana, a żeby pomóc Renesmee, mogłam wdać się w
układy nawet z samym diabłem.
- Więc
oferujesz nam pomoc – powiedziałam, siląc się na spokój i próbując jakoś to
sobie poukładać w głowie.
- Tak.
Swoją i tych wszystkich, którzy wraz ze mną opuścili Volterrę.
Przyjrzałam
się Aro dokładnie, wciąż nieprzyzwyczajona do jego nowego wcielenia.
- I co mamy
z tym zrobić? – drążyłam, mając wrażenie, że wszystko sypie mi się w rękach.
Nawet jeśli to miało sens, wciąż czułam, że przystanie na jego propozycję to
czyste szaleństwo. – Zaatakujemy ich? Wejdziemy tam albo wypowiemy wojnę? Tak
swoją drogą, jak bardzo ironiczne jest to, że teraz planuję walkę z twoim
bratem? – zauważyłam po chwili zastanowienia. – Zarzucałeś mi to od samego
początku.
- Nie
wracajmy do dawnych błędów – zasugerował delikatnie. – Jeśli chodzi o mojego
brata, to już pozostaw mnie.
Och, gdyby
to było takie proste! Mając pewność, że jedynie ufając jemu rozwiążę wszystkie
nasze problemy, już dawno uściskałabym go i życzyła szczęśliwej podróży do
Włoch.
Chyba, odezwał się cichy głosik w mojej
głowie, że to w istocie jest takie
proste. Jakie znaczenie ma to, co wydarzy się w Volterze, jeśli tylko Nessie
będzie bezpieczna?
- A
Renesmee?
Rzucił mi
takie spojrzenie, jakbym naprawdę drażniła go swoimi pytaniami i
podejrzliwością. No cóż, pewnie czułabym się podobnie, gdybym przyszła do kogoś
z – powiedzmy – czystymi intencjami.
-
Powiedziałem już na wstępie, że zamierzamy wam pomóc. To chyba oczywiste, iż
uwzględniłem bezpieczeństwo twojej córki – powiedział stanowczo. – Kiedy to się
skończy, odzyskasz ją. To już nie będzie sprawa żadnego z was.
Westchnęłam,
po czym uniosłam obie dłonie do skroni, pocierając je energicznie. Próbowałam
wsłuchać się w siebie i stwierdzić, co takiego powinnam w obecnej sytuacji zrobić.
Walczyłam ze sobą, poza tym zaufanie komuś, kto w przeszłości wielokrotnie
skrzywdził nie tylko mnie, ale również moich bliskich, stanowiło prawdziwe
wyzwanie, którego nie byłam w stanie się podjąć, przynajmniej na tę chwilę.
Cofnęłam
się o kilka kroków, omal nie wpadając na Edwarda. Spojrzałam na niego, szukając
pomocy, ale to wcale nie pomogło. Sama już nie wiedziałam, co właściwie jest
moimi myślami, a co może być podszeptami intuicji – dokładnie tymi, których tak
bardzo pragnęłam, zwłaszcza w tej sytuacji.
- Ja…
Wiecie co? Róbcie, co chcecie – zadecydowałam, uciekając wzrokiem gdzieś w bok.
– Ja muszę sobie to wszystko przemyśleć.
Jeszcze
kiedy mówiłam, spróbowałam wyminąć mojego męża, by dostać się do przedpokoju i
móc wyjść przed dom.
- Bello…
- Proszę
cię, kochanie – powiedziałam stanowczo. – Poradzę sobie. Za chwilę wrócę –
obiecałam.
Westchnął,
ale przynajmniej odpuścił.
Nie zastanawiając
się dłużej, pośpiesznie wyszłam przed dom. W powietrzu wciąż było czuć chłód
związany z wcześniejszą ulewą. Zadrżałam mimowolnie, chociaż jako w połowie
nieśmiertelna aż tak bardzo nie odczuwałam panującego zimna. Miałam wrażenie,
że zima jest bliżej niż mogłaby na to wskazywać pora roku, jednak nie
przekonało mnie to do powrotu do domu. Machinalnie objęłam się ramionami i
szybkim krokiem ruszyłam w stronę linii drzew, nie rozglądając się i nie dbając
o to, czy ktokolwiek mnie zauważył albo mnie obserwuje. Szczerze powiedziawszy,
nie dbałam już o to, co działo się wokół mnie i czy ktoś obcy może kręcić się w
okolicy. Po spotkaniu z Aro wręcz liczyłam na to, że trafię na zabłąkanego
strażnika, który okaże się być po stronie Kajusza i któremu będę mogła
porządnie skopać tyłek.
Taa…
Nadzieja matką głupich.
Szłam przed
siebie, ledwo powstrzymując się przed rzuceniem się do przodu z prędkością
przekraczająca tempo typowe dla człowieka. Wciąż rozpamiętywałam rozmowę z Aro,
a zwłaszcza to, co sobie myślałam, kiedy zdecydowałam się uciąć rozmowę i
przyjąć to, co on określał mianem pomocy. Myśląc o tym, uprzytomniłam sobie, że
odczuwany przeze mnie chłód ma nie tyle związek z pogodą, co mną samą. Jeśli
gdzieś panowała zima, najpewniej mogłam umiejscowić ją w moim sercu.
Coś
poruszyło się pomiędzy drzewami, machinalnie przykuwając moją uwagę. W normalnym
wypadku natychmiast dostrzegłabym dwie zbliżające się do mnie osoby, jednak pod
wpływem emocji byłam zbyt otępiała, przez co potrzebowałam dłuższej chwili, by
zorientować się, że to Izadora i Oliver.
- Hej, Izzy
– rzucił chłopak. Jego oczy rozszerzyły się nieznacznie, kiedy mi się
przyjrzał. – Hm… Jak się trzymasz? – zaryzykował.
Posłałam mu
ponury uśmiech, który – byłam tego pewna – nie objął moich oczu.
- Jak
sądzisz, co? – Westchnęłam i wzruszyłam ramionami. – Możesz mi to powiedzieć,
Ollie.
- To znaczy
co? – zapytał, a ja parsknęłam nieco wymuszonym śmiechem.
- Prawdę –
powiedziałam, wywracając oczami. – Wiem, że wyglądam marnie, więc mnie nie
oszczędzaj… Powiem nawet więcej: właśnie w moim salonie zasiada ni mniej, ni
więcej, ale sam Aro Volturi.
Sądziłam,
że nimi to wstrząśnie, jednak ani Oliver, ani moja siostra nie wyglądali na
specjalnie zaskoczonych.
- Wiemy. –
Izadora znacząco postukała się w czoło. – Dlatego tutaj jestem: bo wyglądasz –
i tutaj pozwolę sobie wyręczyć Olivera – jak pół dupy zza krzaka. Innymi słowy,
chyba przydałby ci się ktoś, kto samą obecnością nie podniesie ci ciśnienia –
stwierdziła z westchnieniem.
- Tak… -
Wątpiłam, by istniały jakiekolwiek słowa, którymi mogłabym wyrazić to, jak
bardzo byłam za zdolności Izadory wdzięczna. – Chyba właśnie tego się
spodziewałam, kiedy zdecydowałam się wyjść z domu.
- A nie
przypadkiem możliwości skręcenia kilku wampirzych karków, nawet jeśli to
fizycznie niemożliwe? – Izadora spojrzała na mnie spod uniesionych brwi.
- Hm… A
jakie mam na to szanse? – zapytałam bez entuzjazmu.
Zaśmiała
się nerwowo, Oliver z kolei podszedł do mnie ze zwitkiem chusteczek w ręce.
Dopiero wtedy uprzytomniłam sobie, że musiałam się popłakać, chociaż nie
sądziłam, iż to w ogóle jest możliwe. Przecież przez ostatnie godziny nic
innego nie robiłam, zamartwiając się o Renesmee i wypłakując sobie oczy.
- Masz.
Wiesz, że zawsze wyglądasz beznadziejnie, kiedy się mażesz? – uprzytomnił mi
Oliver. – Są czyste, tak sądzę – dodał, bo spojrzałam na niego z powątpieniem.
- Och, no
dzięki! – prychnęłam, po czym zaczęłam doprowadzać się do porządku. To była
właśnie jedna z tych gorszych ludzkich cech, które we mnie zostały: mogłam się
poryczeć, zasmarkać i doprowadzić do stanu, kiedy nawet własna siostra była w
stanie powiedzieć, że jestem co najmniej nieatrakcyjna. – Któreś z nas mi
wyjaśni, dlaczego takie rzeczy przez cały czas przydarzają się mnie? –
zapytałam cicho, ocierając oczy.
- Chyba
raczej „nam” – poprawiła mnie spokojnie Izadora. – My też w tym siedzimy,
prawda?
- I
cholernie martwimy się o Renesmee – potwierdził Oliver. – Poza tym potrzebujesz
kogoś, kto regularnie będzie dostarczał ci chusteczki – dodał i wyszczerzył się
do mnie, kiedy spojrzałam na niego krzywo.
Wywróciłam
oczami, czując, że niewiele brakuje, by jakimś cudem udało mi się uśmiechnąć. Właśnie
dlatego przez tyle lat przyjaźniłam się z Oliverem: znał mnie jak nikt, poza
tym miał dziwny talent pojawiania się przy mnie wtedy, kiedy najbardziej go
potrzebowałam… I to z paczką chusteczek, bo podobno fatalnie wyglądałam, kiedy
się mazałam.
Z drugiej
strony, Oliver zawsze potrafił powiedzieć coś, dzięki czemu czułam się pięknie
nawet wtedy, kiedy daleko było mi do takiego stanu.
- Nie
poczułaś niczego, co mogłoby cię zaniepokoić, prawda? – zapytała mnie spokojnie
Izadora. – Wierz mi, gdyby coś było z nią nie tak, wiedziałabyś.
- Mam
nadzieję – westchnęłam i coś przewróciło mi się w żołądku, kiedy tylko
pomyślałam o tym, że moja córka jest sama w twierdzy pełnej wampirów, które w
każdej chwili mogły się pokusić o spróbowanie jej krwi. – Ech, Izadoro?
Spojrzała
na mnie zachęcająco.
- No co
jest? – zapytała, choć podejrzewałam, że już podejrzewała, co takiego powinnam
powiedzieć.
- To nie
dotyczy Renesmee, więc powinnaś móc mi odpowiedzieć… - Zawahałam się,
ostatecznie jednak zdecydowałam się dokończyć: - Co ja powinnam zrobić z Aro?
Zgodziłam się, jednak… Czy my w ogóle możemy mu ufać?
Izadora
rzuciła mi długie, przenikliwe spojrzenie. Spojrzałam w jej lśniące,
szmaragdowe oczy, zastanawiając się, co powinnam o tym wszystkim sądzić. Nie
potrafiłam tego opisać, jednak coś w Dorze mnie niepokoiło, sprawiając, że nie
miałam pojęcia, co takiego powinnam zrobić. Dlaczego miałam wrażenie, że moja siostra
może nie tyle mnie nie okłamuje, co przemilcza coś, co mogło się okazać
istotne.
Dora
zamrugała i wszelakie wątpliwości zeszły na dalszy plan. Jak gdyby nigdy nic
wyminęła Olivera, by móc do mnie doskoczyć i otoczyć mnie ramionami. Rude włosy
(znów zmieniła kolor!) połaskotały mnie po twarzy, kiedy zamknęła mnie w silny
siostrzanym uścisku.
- Wiesz,
teraz jestem w stanie ci powiedzieć tylko jedno – szepnęła mi do ucha, wydając
z siebie długie, przeciągłe westchnienie. – Podróż do Włoch to cholernie dobry
pomysł. Jeśli chodzi o Aro… No cóż, zobaczy się.
Westchnęłam.
Zobaczy się? No jasne, w końcu czego ja się spodziewałam…
- Świetnie –
mruknęłam, dyskretnie wywracając oczami. Na kogo jak kogo, ale na moją siostrę
zdecydowanie mogłam liczyć. – Właśnie to pragnęłam usłyszeć: że się zobaczy
Izadora
zaśmiała się melodyjnie. W tamtym momencie pierwszy raz pomyślałam, że być może
nareszcie wszystko będzie dobrze.
Rozdział świetny :)
OdpowiedzUsuńNie sądziłam, że Aro w ogóle poprosi Cullenów o pomoc, ale jak widać, spory wpływ na jego decyzję miała Suplicia... Wywnioskowałam to po jej zachowaniu, kiedy Aro wspominał o pomyśle pojawienie się tutaj. Wampir jest dość denerwujący i nie powinien przywłaszczać sobie czyiś pomysłów.
Nie dziwię się wcale, że Bella jest tak zdezorientowana tym, co się dookoła niej dzieje. I samym Aro i jego zachowaniem, Ja na jej miejscu tez bym od razu nie uwierzyła, ale czego nie robi się dla dobra dziecka...
Od zawsze lubiłam Izadorę i Olivera <3 To takie pozytywne postacie i zawsze maja własne podejście do każdej sytuacji :)
Czekam już na nn :)
Pozdrawiam i do napisania ;*
lilka24