Dwadzieścia trzy.
Pierwsze kroczki
Czasami nie
pojmowałam tego, co właściwie działo się w moim życiu. Gdybym miała je
rozrysować w formie wykresu, prawdopodobnie nie byłabym w stanie tego zrobić –
a przynajmniej nie, jeśli miałabym do dyspozycji ukazanie zaledwie jednej
zależności. Podejrzewałam, że gdybym skoncentrowała się na zależności między
tymi dobrymi a złymi chwilami, uzyskałabym zmienną, niejednolitą linię, która w
nieregularnych odstępach czasu przechylałaby się kolejno na stronę plusów i
minusów. Co prawda ostatecznie przeważyłoby to, co dobre – z czystym sumieniem mogłam
stwierdzić, że to, co ostatecznie osiągnęłam, zdecydowanie warte jest tych wszystkich
cierpień – ale sam wykres i tak byłby skomplikowany i chaotyczny.
Istniało
jeszcze kilka sposobów na to, żebym ukazała swoje życie za pomocą wykresu.
Zwłaszcza od momentu porodu miałam okazję uświadomić sobie, że jest jeszcze
jeden czynnik, który warto byłoby uwzględnić. Wraz z upływem kolejnych dni i
tego, że mogłam obserwować moją córeczkę, uprzytomniłam sobie istnienie czegoś
niepozornego i aż nadto oczywistego, co dopiero teraz stało się dla mnie ważne.
Tym czymś
był czas.
Kilka razy wcześniej
zastanawiałam się nad jego upływem, ale nigdy wcześniej nie byłam go aż tak
świadoma. Wracając do wykresu i mojego życia, czas byłby całkiem ciekawą
zależnością, gdyby rozrysować go w formie wykresu. Właściwie byłaby to dość
luźna interpretacja, ale całkiem interesująca. Sądzę też, że w efekcie
otrzymałabym sinusoidę albo jakiś inny, regularny – w przeciwieństwie do
chaotycznego bilansu zysków i strat – kształt. W końcu na przemian miałam
wrażenie, że czas pędzi jak szalony albo wlecze się w nieskończoność, zwłaszcza
wtedy, kiedy oczekiwałam od niego czegoś odwrotnego. Czas był kapryśny,
przynajmniej względem mnie i mojego życia, a ja po prostu nie potrafiłam sobie
wyobrazić, że w rzeczywistości wciąż płynął równym, niezmienionym tempem.
Gdybym to zaakceptowała, musiałabym przyznać się do tego, że to ze mną jest coś
zdecydowanie nie tak, a na to jak na razie nie potrafiłam się zdobyć.
Czas –
przynajmniej z mojej perspektywy – tym razem rwał do przodu jak szalony. Być
może od zawsze tak było, tylko ja nie zdawałam sobie tego sprawy. Miało to
zresztą związek z błyskawicznym rozwojem Renesmee, która – jak na
pół-wampirzycę przystało – dosłownie rosła w oczach. Zwłaszcza jako w połowie
nieśmiertelna, dzięki wampirzym zmysłom, byłam w stanie zaobserwować nawet
najbardziej subtelną zmianę, która zachodziła w mojej córeczce. Widziałam
dosłownie wszystko, od zmieniającej się długości jej miedzianych, kręconych
włosów, po wyciągające się i smuklejące ciałko, które zaczynało przypominać
bardziej takie, które należy do dziecka niż liczącego sobie kilka dni
noworodka. Zmiany te były subtelne i sprowadzały się zwykle do kilku zaledwie
milimetrów, czasami nawet mniej, ale dla mnie było to czymś aż nazbyt wyraźnym
i istotnym.
Wiedziałam,
że nie mam się czym martwić, bo to najzupełniej normalnie dla kogoś takiego,
jak moja mała Renesmee. Pewnie gdybym nie wiedziała kim jest Nessie, czułabym
się przerażona tempem jej rozwoju, ale to na całe szczęście zostało mi
zaoszczędzone. Jeśli już z kimś było coś nie tak, to właśnie ze mną i Izadorą.
Jeśli wierzyć Carlisle’owi, moja córka była zdrową, normalną pół-wampirzycą,
która miała zakończyć okres dorastania i dojrzewania wraz z osiągnięciem wieku
mniej-więcej siedmiu lat. Normalne pół-wampiry nie zmieniały się ot tak, nagle przeistaczając
się z człowieka w hybrydę, więc zdecydowanie nie miałam się czym martwić, ale…
Ale.
Czasami
czułam się przerażona tym, co działo się wokół mnie. Wciąż nie do końca
docierało do mnie to, że właśnie zostałam matką. W przeciwieństwie do ludzkich kobiet,
nie mogłam poszczycić się tym, że miałam dziewięć miesięcy na to, żeby
psychicznie przygotować się do tej roli. Zanim się obejrzałam, moja córka
pojawiła się na świecie, a ja musiałam w pośpiechu zacząć uczyć się opieki nad
najbardziej niezwykłą istotką, jaką kiedykolwiek wiedziałam. Co najbardziej
mnie oszołomiło, rola matki przyszła mi równie naturalnie, co oddychanie. Dar,
który łączył mnie z Nessie, jedynie ułatwiał mi podejmowanie najlepszych
decyzji, które były dobre dla mojej córki. Zajmowałam się nią sama, co może nie
było takie imponujące, skoro mała była bystrzejsza i mniej wymagająca od normalnych
ludzkich niemowląt, ale opieka nad córką i tak sprawiała, że czułam się
szczęśliwa i spełniona. Praktycznie nie spuszczałam Renesmee z oczu, może
pomijając noc, kiedy wraz z Edwardem kładliśmy Nessie do łóżeczka. Poza tym
byłam przy niej zawsze, starając się pojawiać na krótko przed tym, jak mała się
budziła, dzięki czemu byłam pierwszą osobą, którą widywała na początku każdego
dnia.
Czasami
Edward śmiał się ze mnie, ale on również był szczęśliwy. Po wszystkim, co było
między nami podczas ciąży, wręcz abstrakcyjnym wydawało mi się to, że teraz jak
gdyby nigdy nic byliśmy ze sobą. Jeszcze miesiąc wcześniej w ogóle nie
przypuszczałam, że kiedykolwiek będziemy rodzicami, a jednak teraz mogliśmy
cieszyć się Renesmee. Nie jako jedyni zresztą, bo moja córka podbiła serca wszystkich
moich bliskich, zwłaszcza Alice i Rosalie, które dosłownie wyrywały ją sobie z
rąk. Miałam wręcz wrażenie, że moje szwagierki są poirytowane tym, że również
ja łaknę bliskości mojej córki, bo to stawiało je na z góry przegranej pozycji.
Od dnia, w
którym dowiedziałam się o wpojeniu, Jacob stał się stałym bywalcem naszego
domu. Pojawiał się najczęściej wtedy, gdy wraz z Edwardem i Renesmee
przebywaliśmy jeszcze w naszym mieszkanku. Mąż wyjaśnił mi, że to dlatego, że
wtedy może cieszyć się przynajmniej odrobiną komfortu, skoro powietrze było
przesycone zapachem zaledwie jednego wampira i dwóch hybryd. Czasami naprawdę
nie rozumiałam tych wszystkich sprzeczek o zapach skonfliktowanych ze sobą
gatunków, ale już dawno przestałam wzdychać i wymownie wywracać oczami za
każdym razem, gdy na widok któregoś z moich bliskich Jacob demonstracyjnie
marszczył nos. To i tak nie miało niczego zmienić, a ja nie widziałam powodów
do tego, żeby bezsensownie psuć sobie nerwy, skoro nie byłam do tego zmuszona.
Jacob
starał się na wszystkie możliwe sposoby, żeby przekonać nas, że we wpojeniu nie
ma niczego strasznego, a tym bardziej niewłaściwego. Teoretycznie nie miałam mu
niczego do zarzucenia, ku niezadowoleniu Edwarda i Rosalie, którzy najchętniej
zabroniliby chłopakowi spotkań z małą. Sama również aż nadto uważnie obserwowałam
każdy jego ruch, kiedy już pozwalałam na to, żeby wziął Renesmee na ręce, ale
jak na razie nie miałam mu niczego do zarzucenia. Po prostu mu zaufaj, powtarzałam sobie za każdym razem, kiedy
nachodziły mnie wątpliwości. Dobrze pamiętałam myśl, która znikąd pojawiła się
w mojej głowie podczas rozmowy z Jake’m, ale wciąż nie potrafiłam stwierdzić na
ile powinnam sobie zaufać. Nie chodziło o to, że miałam jakiekolwiek
wątpliwości względem Jacoba, ale tutaj chodziło o moją córkę, prawda? Przyjaźń
przyjaźnią, jednak sprawy komplikowały się, kiedy w grę wchodziło dziecko.
Miałam
wiele wątpliwości, oczywiście, ale Jacob nie wydawał się jakoś specjalnie nimi
przejmować. Przychodził do Renesmee i aż rwał się do tego, żeby się nią
zajmować. Kiedy brał ją na ręce, jego oczy lśniły, a ja nie miałam sumienia,
żeby próbować go od małej odsuwać. W każdym jego geście względem małej
widziałam ostrożność, czułość i czystą miłość. Zwłaszcza to ostatnie w pewnym
stopniu mnie niepokoiło, ale musiałam przyznać, że jak na razie wszystko
wyglądało tak, jak zapewniał mnie Jake. W jego zachowaniu i działaniach nie
było niczego niewłaściwego; nie mogłam zaprzeczyć, że chłopak faktycznie się
starał, poza tym Nessie go uwielbiała. Początkowo obojętna – w końcu był
kolejną osobą, która chciała jej dotykać i głaskać – z czasem sama zaczęła się
domagać obecności mojego przyjaciela. Kilkukrotnie przykładała mi rękę do
policzka, żeby w niewerbalny sposób przekazać mi pytanie o to, gdzie znajduje
się chłopak. Co więcej, w każdym jej wspomnieniu, wyczuwałam radość i
przywiązanie, a przecież właśnie o to chodziło, prawda?
Jak
powiedział Jacob, wszyscy chcieliśmy, żeby nasza mała kruszynka była
szczęśliwa.
I była, a
przynajmniej tak sądzę. Otoczona miłością bliskich, była chyba najbardziej
rozpieszczanym pół-wampirzątkiem na świecie. Być może popełniałam błąd,
pozwalając na to, ale jak mogłabym jej czegokolwiek żałować? Poza tym
wyczuwałam w swojej córeczce mądrość, której nie potrafiłam określić, a która
już od momentu narodzin odróżniała ją od zwyczajnych dzieci. Kiedy na mnie
patrzyła, widziałam w jej oczach bystrość i świadomość, których raczej nie
można byłoby przypisać dzieciom w jej wieku. Nie byłam pewna, co powinnam o tym
sądzić, ale czasami niepokoiło mnie to, podobnie jak i szybki rozwój mojej
córeczki.
Nie
chodziło o to, że bałam się o jej życie. Wiedziałam w końcu, że za kilka lat
osiągnie nieśmiertelności, jak każdy z jej pobratymców, również ja i Izadora.
Nie niepokoiło mnie również to, że Nessie będzie musiała cierpieć z powodu
przemiany, bo jej zwijanie się z bólu za sprawą jadu (albo bez niego) w cudowny
sposób miało zostać zaoszczędzone. Dziękowałam za to losowi, bo sama bólu
przemiany doświadczyłam dwukrotnie, ale to i tak nie wystarczyło, żebym
przestala się przejmować. Powód moich obaw był bardziej złożony i pozornie
błahy, ale co mogłam poradzić na to, że tak naprawdę bałam się przemijającego
czasu?
Nawet kiedy
o tym myślałam, czułam się jednocześnie głupio i niespokojnie. Z jednej strony,
takie zamartwianie się czymś na co nie miało się wpływu, było idiotyczne, ale z
drugiej… Co mogłam poradzić na to, że wszystko wydawało mi się dziać tak
szybko? Zaledwie dwa tygodnie po pojawieniu się Renesmee na świecie, sam okres
ciąży i poród wydawały mi się czymś abstrakcyjnym, przechodzącym zdolności
pojmowania. Wspomnienia – przecież tak świeże i chaotyczne! – jawiły mi się
niczym odległe, zupełnie jakbym wspominała życie kogoś innego. Jedynie pierwsze
zdjęcia USG, które po badaniu wydrukował dla mnie Carlisle, a którym zapoczątkowałam
album dla Nessie, stanowiły niezbity dowód na to, że to wszystko jednak kiedyś się
wydarzyło, a wyglądająca na jakiś rok dziewczynka przeszło dwa tygodnie
wcześniej była zaledwie płodem, który rozwijał się w moim wnętrzu.
Momentami
miałam wrażenie, że czas – a wraz z nim okres bycia matką – ucieka mi między
palcami. Moja córeczka rozwijała się, a ja miałam wrażenie, że któregoś dnia
wejdę do jej pokoju tylko po to, żeby przekonać się, że moja kruszynka jest już
dorosła. Być może przejmowałam się na zapas, ale co mogłam sądzić o tym, że
Renesmee wyglądała na roczne dziecko, podczas gdy nie była na świecie jeszcze
nawet miesiąca? Dni uciekały, przepełnione szczęściem i beztroską, ale mnie i
tak nie opuszczał ten irracjonalny niepokój, że coś jest nie tak. Zakładałam,
że problem leży we mnie i w tym, że już po prostu przyzwyczaiłam się do myśli o
tym, że rutyna i spokój nie są dla mnie. Podświadomie szukałam jakiegoś powodu
do tego, żeby się martwić, nawet jeśli nie miałam po temu żadnych przesłanek.
Śmiałam
się, martwiłam i obserwowałam jednocześnie, całą sobą chłonąc czas spędzany w
obecności bliskich, zwłaszcza Santiego i Mary (w końcu pozwoliłam im się do
siebie zbliżyć). Mimo wszystko byłam szczęśliwa i to było dobre.
Ja byłam
szczęśliwa, a czas płynął dalej.
Renesmee
uśmiechnęła się w typowy dla siebie, chwytający za serce sposób. Jej drobne
rączki owinęły się wokół mojej szyi, kiedy wtuliła się we mnie, kiedy jak zwykle
brałam ją na ręce.
Przybrane
rodzeństwo Edwarda było właśnie w trakcie pasjonującej gry w szachy,
wykorzystując nietypowe zasady, które wymyślił Emmett i które dopuszczały
rozrywki w parach. Mój mąż miał pilnować, żeby żadna ze stron nie oszukiwałam,
ale ja byłam absolutnie pewna, że potajemnie wspiera Jaspera i Alice. Emmett
podpadł mu kilka dni wcześniej, kiedy – w przypływie odwagi i typowej dla
siebie głupoty – zaczął w dowcipny sposób komentować nasze życie seksualne. Miałam
wtedy ochotę się na niego rzucić, ale ukochany powstrzymał mnie, spokojnym
tonem stwierdzając, że to chwilowe zmroczenie i za moment mu przejdzie. Wtedy sprawiał
wrażenie absolutnie rozluźnionego i spokojnego, ale w rzeczywistości brat
zirytował go bardziej niż raczył się przyznać.
- Idziemy
na spacer – oznajmiłam, zwracając się bardziej do Esme, która – rozmawiając o
czymś cicho z Mary – raz po raz zerkała na mnie albo swoje przybrane dzieci.
- Wróć
szybko – rzucił za mną Edward. Szybko obejrzał się, żeby móc na mnie spojrzeć.
Jego mięśnie napięły się i drgnął tak, jakby zamierzał się podnieść, chociaż
ostatecznie tego nie zrobił. – Chyba, że… - zaczął, ale ja stanowczo
potrząsnęłam głową.
- Poradzimy
sobie same, prawda maleńka? – Ucałowałam Renesmee w czubek głowy. Mała zaśmiała
się, co z czystym sumieniem mogłam uznać za potwierdzenie swoich słów. – Nie przeszkadzajcie
sobie – dodałam i mrugnęłam porozumiewawczo do Alice, bo to jej spojrzenie
podchwyciłam jako pierwsze.
Na zewnątrz
panował chłód, ale mnie to nie przeszkadzało. Renesmee – dzięki zapobiegliwości
swoich ciotek – miała cały komplet ciuszków w najróżniejszych rozmiarach i na
różne pory roku, wiec nigdy nie musiałam się zastanawiać nad tym, w co powinnam
ją ubrać. Tym razem miała sobie ciepły puchowy kombinezon w przyjaznym dla oka,
fioletowym kolorze. Ku rozpaczy Alice, Nessie stanowczo protestowała, kiedy w
grę wchodziły jaskrawe, różowe ciuszki. Nie musiała umieć mówić, żeby stanowczo
podkreślić swoje zdanie, miała zresztą wrodzony talent do tego, żeby owinąć
sobie wokół palca każdego, kto ją spotkał.
Powietrze
było czyste i rześkie. Spokojnym krokiem ruszyłam przed siebie, mocno tuląc do
siebie rozochoconą i rozglądającą się z ciekawością dookoła Renesmee. Mała bez
trudu trzymała się w pionie, wyciągając ciałko, żeby lepiej móc widzieć
wszystko to, co nas otaczało. Jak każde dziecko była ciekawa, poza tym
uwielbiała, kiedy którekolwiek z nas zabierało ją na spacery. Odkąd się
pojawiła i podrosła na tyle, żeby być w stanie rozglądać się dookoła, mnie i
Edwardowi chyba ani razu nie udało się pokonać drogi od naszego domu po
rezydencję Cullenów w krócej niż pół godziny.
Zapach lasu
i zamieszkującej go fauny miał w sobie coś kojącego i przyjemnie znajomego.
Gdzieś w powietrzu wyczuwałam wonie należące do Olivera i Izadory, ale ciężko
było mi stwierdzić, jak dawno temu ta dwójka przebiegła przez to miejsce. Ollie
i moja siostra bardzo dużo czasu spędzali razem, nie próbując się nawet kryć z
tym, że są razem. Próbowałam nawet pytać się siostry, co takiego robią, kiedy
są poza domem, ale w odpowiedzi Dora zawsze uśmiechała się tajemniczo i
zmieniała temat. Teoretycznie natychmiast powinnam wyciągnąć jednoznaczne
wnioski, ale z jakiegoś powodu nie potrafiłam uwierzyć, że wyjaśnienie jest tak
banalne. To była Izadora, a jej relacja z Oliverem od samego początku miała w
sobie coś wyjątkowego.
Gdzieś
blisko nas przebiegło jakieś zwierzę. Nie obejrzałam się wystarczająco szybo,
żeby je rozpoznać, ale po zapachu i sposobie poruszania się zakładałam, że to
sarna. Na samą myśl o zwierzynie i krążącej w jej żyłach krwi, gardło zapiekło
mnie żywym ogniem, ale bez trudu zignorowałam pragnienie, stanowczo
przypominając sobie, że to nie pora i czas na to, skoro ze mną jest Renesmee. Co
prawda nie byłam nawet w połowie tak dobra w kontrolowaniu głodu jak Carlisle,
ale moja córka stanowiła dla mnie idealną motywację, a to już był całkiem dobry
początek.
Nessie
wygięła się w moich ramionach. Jej rączki ześlizgnęły się z mojej szyi, kiedy
mała wykręciła ciałko tak, żeby lepiej widzieć ścieżkę przed nami. Uśmiechnęłam
się i zupełnie machinalnie ułożyłam małą w swoich ramionach inaczej, żeby było
jej wygodniej.
- No co,
skarbie? – zapytałam troskliwie, bo mimo moich starań, Renesmee nadal wierciła
się niespokojnie. Lekko zmarszczyłam brwi, obserwując jak dziewczyna wyciąga
rączki przed siebie, jakby usiłowała dosięgnąć czegoś, co znajdowało się poza
jej zasięgiem.
- Ja… -
pisnęła w odpowiedzi Nessie. Głosik miała melodyjny i przyjazny dla ucha, poza
tym zawsze potrafiła sprawić, żebym się uśmiechnęła. Jej słownictwo ograniczało
się jak na razie do pojedynczych sylab i słów, ale i tak byłam pod wrażeniem
tego, jak szybko je opanowała. – Tutaj – poprosiła, ale ja nie byłam w stanie
stwierdzić, czego mogła ode mnie oczekiwać.
- Chodzi ci
o kamienie? – zaryzykowałam, jednocześnie pochylając się nad zamarzniętą
ścieżką. Jedną ręką przytrzymując córeczkę, ujęłam kilka kamyczków, które
wydały mi się bardziej interesujące czy to z kształtu, czy to z koloru.
Zakładałam, że któryś z nich mógł przykuć uwagę mojej córeczki. – Tak? Chcesz
kamyczki? – upewniłam się, podsuwając swoje znalezisko Nessie.
Mała
zmarszczyła brwi, po czym energicznie pokręciła głową. Jej miedziane, sięgające
pasa loczki zafalowały, ja zaś z westchnieniem wypuściłam odłamki i spojrzałam
na nią z powątpieniem. Renesmee raz jeszcze spróbowała zwrócić na mnie swoją
uwagę, ale kiedy dostrzegła moją skonsternowaną minę, przyłożyła paluszki do
mojego policzka. Przymknęłam oczy, machinalnie poddając się wizji, którą
Renesmee stworzyła w moim umyśle.
Nessie
przekazywała nam swoje pragnienia na kilka różnych sposobów, oczywiście za
każdym razem z pomocą daru. Najczęściej odczuwałam jej emocje albo odczucia,
dzięki czemu byłam w stanie określić, czego potrzebowałam – na przykład czy nie
była głodna. Czasami wspominała coś, co już się wydarzyło, dodatkowo
wzbogacając swoje wspomnienia emocjami i przemyśleniami, które pozwalały na
pokazanie innym tego, jaki ona spogląda na najróżniejsze kwestie.
Tym razem
nie zobaczyłam ani tego, ani tego. Przed oczami za to stanęła mi ścieżka na
której się znajdowałyśmy. Byłam również ja z Renesmee na rękach; również
kucałam przy ziemi, trzymając córeczkę na rękach, ale na tym podobieństwo się
kończyło. Przez cały czas towarzyszyło mi podekscytowanie Renesmee, która z
entuzjazmem wyobraziła sobie, jak luzuję uścisk i stawiam ją na ziemi.
Wizja zniknęła
równie nagle, co się pojawiła, kiedy tylko Renesmee zabrała rękę. Zatrzepotałam
powiekami i spojrzałam w błyszczące oczy córki, która spoglądała na mnie
wyczekująco.
- Och… -
Również się uśmiechnęłam, chociaż zdecydowanie bardziej niepewnie od Nessie. –
Mam cię postawić, tak? No dobrze. W takim razie spróbujemy – dałam za wygraną,
chociaż wcale nie byłam przekonana co do tego, czy robię dobrze. Przecież ona
miała zaledwie dwa tygodnie!
Renesmee
pisnęła radośnie, po czym wyprostowała się, dotykając nóżkami ziemi, kiedy
tylko jej na to pozwoliłam. Przytrzymałam ją w pasie, czekając aż uchwyci
równowagę. Przez cały czas uważnie ją obserwowałam, nie chcąc żeby przypadkiem
upadła, ale widząc zniecierpliwienie małej, ostatecznie zwolniłam uścisk. W
zamian chwyciłam ją za rączkę, wciąż nie ufając jej zdolnościom na tyle, żeby
pozwolić jej stać samodzielnie. Małej najwyraźniej to nie przeszkadzało, bo –
wyraźnie z siebie zadowolona – z zaciekawieniem rozejrzała się dookoła, jakby
zastanawiając się, w którą stronę powinna się udać.
A potem
zrobiła pierwszy krok.
Kroczek był
niepewny i nieco chwiejny, ale nie miałam wątpliwości co do tego, że mała nie
straci równowagi. Szybko wyprostowałam się i – wciąż ściskając rączkę córki –
obserwowałam jak posuwa się dalej. Proces był mozolny, a Nessie wyglądała na
równie podekscytowaną, co i niepewną, ale to w tym momencie nie miało
znaczenia.
Chodziła.
Nie powinnam być zaskoczona, a jednak czułam się trochę tak, jakby ktoś właśnie
zdzielił mnie czymś ciężkim po głowie. Co najgorsze, nie miałam aparatu; Alice
i Rosalie chyba miały mnie zabić za to, że przegapiły ten moment.
Asekurowałam
Renesmee przez jeszcze kilka metrów, po czym puściłam jej rączkę, pozwalając
jej iść samodzielnie. Mała uśmiechnęła się uroczo i pełnym gracji oraz
zdecydowanie pewniejszym krokiem, niemal przebiegła odległość dzielącą ją od
najbliższego drzewa. Z zaciekawieniem uniosła główkę, żeby popatrzeć na
siedzącą na gałęzi srokę. Ptak musiał ją wyczuć, bo natychmiast zerwał się do
lotu i zniknął nam z oczu, kryjąc się gdzieś w plątaninie rozciągniętych nad
naszymi głowami gałęzi.
Renesmee
zaśmiała się melodyjnie, po czym wykonała wdzięczny piruet i spojrzała w moją
stronę. Również się uśmiechnęłam, lekko tylko roztargniona i stanowczo wyciągnęłam
do niej ręce.
- No chodź
do mnie – zachęciłam ją.
Na początku
wydęła usta, wyraźnie niezadowolona, że z powrotem chcę wciąż ją na ręce, ale
prawie natychmiast jej śliczna twarzyczka rozpromieniła się.
Kiedy ze
śmiechem ruszyła w moją stronę, ktoś za moimi plecami zaczął klaskać.
rozdział świetny :) ciekawe, kto klaskał?? czekam na nn :) dużo weny ci życzę ;*** ps. zapraszam do mnie, jak znajdziesz czas zmierzchwedlugmnie.blogspot.com oraz mystery-of-bella-and-anyone.blogspot.com (drugi blog powinien wystartować w najbliższym czasie)
OdpowiedzUsuńObiecałam, że skomentuję dzisiaj to skomentuję. (Chociaż u ciebie jest już jutro XD). Bella zaakceptowała fakt, że Jake wpoił się w Nessie i git. Ciocie nie mogą żyć bez potrzymania Nessie na rękach co jest totalnie normalne, a Jacob podobnie. Fajny miałaś pomysł ze spacerkiem. Po tym rozdziale zrozumiałam jak bardzo tęsknię za śniegiem ;c Jestem niezmiernie ciekawa kto tam klaskał. Podejrzewam, że to Olivier i Izadora, albo Tanaya, która jest odwiecznym wrogiem Belli :D chyba, że jest jeszcze jakaś inna opcja, która nie przyszła mi do głowy ;P
OdpowiedzUsuńTeraz muszę wytrwać do następnego rozdziału :D
Weeeny i dobrej nocki ;**
Złota Rybka <3