wtorek, 18 lutego 2014

Dwadzieścia trzy

Dwadzieścia trzy.
Pierwsze kroczki

Czasami nie pojmowałam tego, co właściwie działo się w moim życiu. Gdybym miała je rozrysować w formie wykresu, prawdopodobnie nie byłabym w stanie tego zrobić – a przynajmniej nie, jeśli miałabym do dyspozycji ukazanie zaledwie jednej zależności. Podejrzewałam, że gdybym skoncentrowała się na zależności między tymi dobrymi a złymi chwilami, uzyskałabym zmienną, niejednolitą linię, która w nieregularnych odstępach czasu przechylałaby się kolejno na stronę plusów i minusów. Co prawda ostatecznie przeważyłoby to, co dobre – z czystym sumieniem mogłam stwierdzić, że to, co ostatecznie osiągnęłam, zdecydowanie warte jest tych wszystkich cierpień – ale sam wykres i tak byłby skomplikowany i chaotyczny.
Istniało jeszcze kilka sposobów na to, żebym ukazała swoje życie za pomocą wykresu. Zwłaszcza od momentu porodu miałam okazję uświadomić sobie, że jest jeszcze jeden czynnik, który warto byłoby uwzględnić. Wraz z upływem kolejnych dni i tego, że mogłam obserwować moją córeczkę, uprzytomniłam sobie istnienie czegoś niepozornego i aż nadto oczywistego, co dopiero teraz stało się dla mnie ważne.
Tym czymś był czas.
Kilka razy wcześniej zastanawiałam się nad jego upływem, ale nigdy wcześniej nie byłam go aż tak świadoma. Wracając do wykresu i mojego życia, czas byłby całkiem ciekawą zależnością, gdyby rozrysować go w formie wykresu. Właściwie byłaby to dość luźna interpretacja, ale całkiem interesująca. Sądzę też, że w efekcie otrzymałabym sinusoidę albo jakiś inny, regularny – w przeciwieństwie do chaotycznego bilansu zysków i strat – kształt. W końcu na przemian miałam wrażenie, że czas pędzi jak szalony albo wlecze się w nieskończoność, zwłaszcza wtedy, kiedy oczekiwałam od niego czegoś odwrotnego. Czas był kapryśny, przynajmniej względem mnie i mojego życia, a ja po prostu nie potrafiłam sobie wyobrazić, że w rzeczywistości wciąż płynął równym, niezmienionym tempem. Gdybym to zaakceptowała, musiałabym przyznać się do tego, że to ze mną jest coś zdecydowanie nie tak, a na to jak na razie nie potrafiłam się zdobyć.
Czas – przynajmniej z mojej perspektywy – tym razem rwał do przodu jak szalony. Być może od zawsze tak było, tylko ja nie zdawałam sobie tego sprawy. Miało to zresztą związek z błyskawicznym rozwojem Renesmee, która – jak na pół-wampirzycę przystało – dosłownie rosła w oczach. Zwłaszcza jako w połowie nieśmiertelna, dzięki wampirzym zmysłom, byłam w stanie zaobserwować nawet najbardziej subtelną zmianę, która zachodziła w mojej córeczce. Widziałam dosłownie wszystko, od zmieniającej się długości jej miedzianych, kręconych włosów, po wyciągające się i smuklejące ciałko, które zaczynało przypominać bardziej takie, które należy do dziecka niż liczącego sobie kilka dni noworodka. Zmiany te były subtelne i sprowadzały się zwykle do kilku zaledwie milimetrów, czasami nawet mniej, ale dla mnie było to czymś aż nazbyt wyraźnym i istotnym.
Wiedziałam, że nie mam się czym martwić, bo to najzupełniej normalnie dla kogoś takiego, jak moja mała Renesmee. Pewnie gdybym nie wiedziała kim jest Nessie, czułabym się przerażona tempem jej rozwoju, ale to na całe szczęście zostało mi zaoszczędzone. Jeśli już z kimś było coś nie tak, to właśnie ze mną i Izadorą. Jeśli wierzyć Carlisle’owi, moja córka była zdrową, normalną pół-wampirzycą, która miała zakończyć okres dorastania i dojrzewania wraz z osiągnięciem wieku mniej-więcej siedmiu lat. Normalne pół-wampiry nie zmieniały się ot tak, nagle przeistaczając się z człowieka w hybrydę, więc zdecydowanie nie miałam się czym martwić, ale…
Ale.
Czasami czułam się przerażona tym, co działo się wokół mnie. Wciąż nie do końca docierało do mnie to, że właśnie zostałam matką. W przeciwieństwie do ludzkich kobiet, nie mogłam poszczycić się tym, że miałam dziewięć miesięcy na to, żeby psychicznie przygotować się do tej roli. Zanim się obejrzałam, moja córka pojawiła się na świecie, a ja musiałam w pośpiechu zacząć uczyć się opieki nad najbardziej niezwykłą istotką, jaką kiedykolwiek wiedziałam. Co najbardziej mnie oszołomiło, rola matki przyszła mi równie naturalnie, co oddychanie. Dar, który łączył mnie z Nessie, jedynie ułatwiał mi podejmowanie najlepszych decyzji, które były dobre dla mojej córki. Zajmowałam się nią sama, co może nie było takie imponujące, skoro mała była bystrzejsza i mniej wymagająca od normalnych ludzkich niemowląt, ale opieka nad córką i tak sprawiała, że czułam się szczęśliwa i spełniona. Praktycznie nie spuszczałam Renesmee z oczu, może pomijając noc, kiedy wraz z Edwardem kładliśmy Nessie do łóżeczka. Poza tym byłam przy niej zawsze, starając się pojawiać na krótko przed tym, jak mała się budziła, dzięki czemu byłam pierwszą osobą, którą widywała na początku każdego dnia.
Czasami Edward śmiał się ze mnie, ale on również był szczęśliwy. Po wszystkim, co było między nami podczas ciąży, wręcz abstrakcyjnym wydawało mi się to, że teraz jak gdyby nigdy nic byliśmy ze sobą. Jeszcze miesiąc wcześniej w ogóle nie przypuszczałam, że kiedykolwiek będziemy rodzicami, a jednak teraz mogliśmy cieszyć się Renesmee. Nie jako jedyni zresztą, bo moja córka podbiła serca wszystkich moich bliskich, zwłaszcza Alice i Rosalie, które dosłownie wyrywały ją sobie z rąk. Miałam wręcz wrażenie, że moje szwagierki są poirytowane tym, że również ja łaknę bliskości mojej córki, bo to stawiało je na z góry przegranej pozycji.
Od dnia, w którym dowiedziałam się o wpojeniu, Jacob stał się stałym bywalcem naszego domu. Pojawiał się najczęściej wtedy, gdy wraz z Edwardem i Renesmee przebywaliśmy jeszcze w naszym mieszkanku. Mąż wyjaśnił mi, że to dlatego, że wtedy może cieszyć się przynajmniej odrobiną komfortu, skoro powietrze było przesycone zapachem zaledwie jednego wampira i dwóch hybryd. Czasami naprawdę nie rozumiałam tych wszystkich sprzeczek o zapach skonfliktowanych ze sobą gatunków, ale już dawno przestałam wzdychać i wymownie wywracać oczami za każdym razem, gdy na widok któregoś z moich bliskich Jacob demonstracyjnie marszczył nos. To i tak nie miało niczego zmienić, a ja nie widziałam powodów do tego, żeby bezsensownie psuć sobie nerwy, skoro nie byłam do tego zmuszona.
Jacob starał się na wszystkie możliwe sposoby, żeby przekonać nas, że we wpojeniu nie ma niczego strasznego, a tym bardziej niewłaściwego. Teoretycznie nie miałam mu niczego do zarzucenia, ku niezadowoleniu Edwarda i Rosalie, którzy najchętniej zabroniliby chłopakowi spotkań z małą. Sama również aż nadto uważnie obserwowałam każdy jego ruch, kiedy już pozwalałam na to, żeby wziął Renesmee na ręce, ale jak na razie nie miałam mu niczego do zarzucenia. Po prostu mu zaufaj, powtarzałam sobie za każdym razem, kiedy nachodziły mnie wątpliwości. Dobrze pamiętałam myśl, która znikąd pojawiła się w mojej głowie podczas rozmowy z Jake’m, ale wciąż nie potrafiłam stwierdzić na ile powinnam sobie zaufać. Nie chodziło o to, że miałam jakiekolwiek wątpliwości względem Jacoba, ale tutaj chodziło o moją córkę, prawda? Przyjaźń przyjaźnią, jednak sprawy komplikowały się, kiedy w grę wchodziło dziecko.
Miałam wiele wątpliwości, oczywiście, ale Jacob nie wydawał się jakoś specjalnie nimi przejmować. Przychodził do Renesmee i aż rwał się do tego, żeby się nią zajmować. Kiedy brał ją na ręce, jego oczy lśniły, a ja nie miałam sumienia, żeby próbować go od małej odsuwać. W każdym jego geście względem małej widziałam ostrożność, czułość i czystą miłość. Zwłaszcza to ostatnie w pewnym stopniu mnie niepokoiło, ale musiałam przyznać, że jak na razie wszystko wyglądało tak, jak zapewniał mnie Jake. W jego zachowaniu i działaniach nie było niczego niewłaściwego; nie mogłam zaprzeczyć, że chłopak faktycznie się starał, poza tym Nessie go uwielbiała. Początkowo obojętna – w końcu był kolejną osobą, która chciała jej dotykać i głaskać – z czasem sama zaczęła się domagać obecności mojego przyjaciela. Kilkukrotnie przykładała mi rękę do policzka, żeby w niewerbalny sposób przekazać mi pytanie o to, gdzie znajduje się chłopak. Co więcej, w każdym jej wspomnieniu, wyczuwałam radość i przywiązanie, a przecież właśnie o to chodziło, prawda?
Jak powiedział Jacob, wszyscy chcieliśmy, żeby nasza mała kruszynka była szczęśliwa.
I była, a przynajmniej tak sądzę. Otoczona miłością bliskich, była chyba najbardziej rozpieszczanym pół-wampirzątkiem na świecie. Być może popełniałam błąd, pozwalając na to, ale jak mogłabym jej czegokolwiek żałować? Poza tym wyczuwałam w swojej córeczce mądrość, której nie potrafiłam określić, a która już od momentu narodzin odróżniała ją od zwyczajnych dzieci. Kiedy na mnie patrzyła, widziałam w jej oczach bystrość i świadomość, których raczej nie można byłoby przypisać dzieciom w jej wieku. Nie byłam pewna, co powinnam o tym sądzić, ale czasami niepokoiło mnie to, podobnie jak i szybki rozwój mojej córeczki.
Nie chodziło o to, że bałam się o jej życie. Wiedziałam w końcu, że za kilka lat osiągnie nieśmiertelności, jak każdy z jej pobratymców, również ja i Izadora. Nie niepokoiło mnie również to, że Nessie będzie musiała cierpieć z powodu przemiany, bo jej zwijanie się z bólu za sprawą jadu (albo bez niego) w cudowny sposób miało zostać zaoszczędzone. Dziękowałam za to losowi, bo sama bólu przemiany doświadczyłam dwukrotnie, ale to i tak nie wystarczyło, żebym przestala się przejmować. Powód moich obaw był bardziej złożony i pozornie błahy, ale co mogłam poradzić na to, że tak naprawdę bałam się przemijającego czasu?
Nawet kiedy o tym myślałam, czułam się jednocześnie głupio i niespokojnie. Z jednej strony, takie zamartwianie się czymś na co nie miało się wpływu, było idiotyczne, ale z drugiej… Co mogłam poradzić na to, że wszystko wydawało mi się dziać tak szybko? Zaledwie dwa tygodnie po pojawieniu się Renesmee na świecie, sam okres ciąży i poród wydawały mi się czymś abstrakcyjnym, przechodzącym zdolności pojmowania. Wspomnienia – przecież tak świeże i chaotyczne! – jawiły mi się niczym odległe, zupełnie jakbym wspominała życie kogoś innego. Jedynie pierwsze zdjęcia USG, które po badaniu wydrukował dla mnie Carlisle, a którym zapoczątkowałam album dla Nessie, stanowiły niezbity dowód na to, że to wszystko jednak kiedyś się wydarzyło, a wyglądająca na jakiś rok dziewczynka przeszło dwa tygodnie wcześniej była zaledwie płodem, który rozwijał się w moim wnętrzu.
Momentami miałam wrażenie, że czas – a wraz z nim okres bycia matką – ucieka mi między palcami. Moja córeczka rozwijała się, a ja miałam wrażenie, że któregoś dnia wejdę do jej pokoju tylko po to, żeby przekonać się, że moja kruszynka jest już dorosła. Być może przejmowałam się na zapas, ale co mogłam sądzić o tym, że Renesmee wyglądała na roczne dziecko, podczas gdy nie była na świecie jeszcze nawet miesiąca? Dni uciekały, przepełnione szczęściem i beztroską, ale mnie i tak nie opuszczał ten irracjonalny niepokój, że coś jest nie tak. Zakładałam, że problem leży we mnie i w tym, że już po prostu przyzwyczaiłam się do myśli o tym, że rutyna i spokój nie są dla mnie. Podświadomie szukałam jakiegoś powodu do tego, żeby się martwić, nawet jeśli nie miałam po temu żadnych przesłanek.
Śmiałam się, martwiłam i obserwowałam jednocześnie, całą sobą chłonąc czas spędzany w obecności bliskich, zwłaszcza Santiego i Mary (w końcu pozwoliłam im się do siebie zbliżyć). Mimo wszystko byłam szczęśliwa i to było dobre.
Ja byłam szczęśliwa, a czas płynął dalej.

Renesmee uśmiechnęła się w typowy dla siebie, chwytający za serce sposób. Jej drobne rączki owinęły się wokół mojej szyi, kiedy wtuliła się we mnie, kiedy jak zwykle brałam ją na ręce.
Przybrane rodzeństwo Edwarda było właśnie w trakcie pasjonującej gry w szachy, wykorzystując nietypowe zasady, które wymyślił Emmett i które dopuszczały rozrywki w parach. Mój mąż miał pilnować, żeby żadna ze stron nie oszukiwałam, ale ja byłam absolutnie pewna, że potajemnie wspiera Jaspera i Alice. Emmett podpadł mu kilka dni wcześniej, kiedy – w przypływie odwagi i typowej dla siebie głupoty – zaczął w dowcipny sposób komentować nasze życie seksualne. Miałam wtedy ochotę się na niego rzucić, ale ukochany powstrzymał mnie, spokojnym tonem stwierdzając, że to chwilowe zmroczenie i za moment mu przejdzie. Wtedy sprawiał wrażenie absolutnie rozluźnionego i spokojnego, ale w rzeczywistości brat zirytował go bardziej niż raczył się przyznać.
- Idziemy na spacer – oznajmiłam, zwracając się bardziej do Esme, która – rozmawiając o czymś cicho z Mary – raz po raz zerkała na mnie albo swoje przybrane dzieci.
- Wróć szybko – rzucił za mną Edward. Szybko obejrzał się, żeby móc na mnie spojrzeć. Jego mięśnie napięły się i drgnął tak, jakby zamierzał się podnieść, chociaż ostatecznie tego nie zrobił. – Chyba, że… - zaczął, ale ja stanowczo potrząsnęłam głową.
- Poradzimy sobie same, prawda maleńka? – Ucałowałam Renesmee w czubek głowy. Mała zaśmiała się, co z czystym sumieniem mogłam uznać za potwierdzenie swoich słów. – Nie przeszkadzajcie sobie – dodałam i mrugnęłam porozumiewawczo do Alice, bo to jej spojrzenie podchwyciłam jako pierwsze.
Na zewnątrz panował chłód, ale mnie to nie przeszkadzało. Renesmee – dzięki zapobiegliwości swoich ciotek – miała cały komplet ciuszków w najróżniejszych rozmiarach i na różne pory roku, wiec nigdy nie musiałam się zastanawiać nad tym, w co powinnam ją ubrać. Tym razem miała sobie ciepły puchowy kombinezon w przyjaznym dla oka, fioletowym kolorze. Ku rozpaczy Alice, Nessie stanowczo protestowała, kiedy w grę wchodziły jaskrawe, różowe ciuszki. Nie musiała umieć mówić, żeby stanowczo podkreślić swoje zdanie, miała zresztą wrodzony talent do tego, żeby owinąć sobie wokół palca każdego, kto ją spotkał.
Powietrze było czyste i rześkie. Spokojnym krokiem ruszyłam przed siebie, mocno tuląc do siebie rozochoconą i rozglądającą się z ciekawością dookoła Renesmee. Mała bez trudu trzymała się w pionie, wyciągając ciałko, żeby lepiej móc widzieć wszystko to, co nas otaczało. Jak każde dziecko była ciekawa, poza tym uwielbiała, kiedy którekolwiek z nas zabierało ją na spacery. Odkąd się pojawiła i podrosła na tyle, żeby być w stanie rozglądać się dookoła, mnie i Edwardowi chyba ani razu nie udało się pokonać drogi od naszego domu po rezydencję Cullenów w krócej niż pół godziny.
Zapach lasu i zamieszkującej go fauny miał w sobie coś kojącego i przyjemnie znajomego. Gdzieś w powietrzu wyczuwałam wonie należące do Olivera i Izadory, ale ciężko było mi stwierdzić, jak dawno temu ta dwójka przebiegła przez to miejsce. Ollie i moja siostra bardzo dużo czasu spędzali razem, nie próbując się nawet kryć z tym, że są razem. Próbowałam nawet pytać się siostry, co takiego robią, kiedy są poza domem, ale w odpowiedzi Dora zawsze uśmiechała się tajemniczo i zmieniała temat. Teoretycznie natychmiast powinnam wyciągnąć jednoznaczne wnioski, ale z jakiegoś powodu nie potrafiłam uwierzyć, że wyjaśnienie jest tak banalne. To była Izadora, a jej relacja z Oliverem od samego początku miała w sobie coś wyjątkowego.
Gdzieś blisko nas przebiegło jakieś zwierzę. Nie obejrzałam się wystarczająco szybo, żeby je rozpoznać, ale po zapachu i sposobie poruszania się zakładałam, że to sarna. Na samą myśl o zwierzynie i krążącej w jej żyłach krwi, gardło zapiekło mnie żywym ogniem, ale bez trudu zignorowałam pragnienie, stanowczo przypominając sobie, że to nie pora i czas na to, skoro ze mną jest Renesmee. Co prawda nie byłam nawet w połowie tak dobra w kontrolowaniu głodu jak Carlisle, ale moja córka stanowiła dla mnie idealną motywację, a to już był całkiem dobry początek.
Nessie wygięła się w moich ramionach. Jej rączki ześlizgnęły się z mojej szyi, kiedy mała wykręciła ciałko tak, żeby lepiej widzieć ścieżkę przed nami. Uśmiechnęłam się i zupełnie machinalnie ułożyłam małą w swoich ramionach inaczej, żeby było jej wygodniej.
- No co, skarbie? – zapytałam troskliwie, bo mimo moich starań, Renesmee nadal wierciła się niespokojnie. Lekko zmarszczyłam brwi, obserwując jak dziewczyna wyciąga rączki przed siebie, jakby usiłowała dosięgnąć czegoś, co znajdowało się poza jej zasięgiem.
- Ja… - pisnęła w odpowiedzi Nessie. Głosik miała melodyjny i przyjazny dla ucha, poza tym zawsze potrafiła sprawić, żebym się uśmiechnęła. Jej słownictwo ograniczało się jak na razie do pojedynczych sylab i słów, ale i tak byłam pod wrażeniem tego, jak szybko je opanowała. – Tutaj – poprosiła, ale ja nie byłam w stanie stwierdzić, czego mogła ode mnie oczekiwać.
- Chodzi ci o kamienie? – zaryzykowałam, jednocześnie pochylając się nad zamarzniętą ścieżką. Jedną ręką przytrzymując córeczkę, ujęłam kilka kamyczków, które wydały mi się bardziej interesujące czy to z kształtu, czy to z koloru. Zakładałam, że któryś z nich mógł przykuć uwagę mojej córeczki. – Tak? Chcesz kamyczki? – upewniłam się, podsuwając swoje znalezisko Nessie.
Mała zmarszczyła brwi, po czym energicznie pokręciła głową. Jej miedziane, sięgające pasa loczki zafalowały, ja zaś z westchnieniem wypuściłam odłamki i spojrzałam na nią z powątpieniem. Renesmee raz jeszcze spróbowała zwrócić na mnie swoją uwagę, ale kiedy dostrzegła moją skonsternowaną minę, przyłożyła paluszki do mojego policzka. Przymknęłam oczy, machinalnie poddając się wizji, którą Renesmee stworzyła w moim umyśle.
Nessie przekazywała nam swoje pragnienia na kilka różnych sposobów, oczywiście za każdym razem z pomocą daru. Najczęściej odczuwałam jej emocje albo odczucia, dzięki czemu byłam w stanie określić, czego potrzebowałam – na przykład czy nie była głodna. Czasami wspominała coś, co już się wydarzyło, dodatkowo wzbogacając swoje wspomnienia emocjami i przemyśleniami, które pozwalały na pokazanie innym tego, jaki ona spogląda na najróżniejsze kwestie.
Tym razem nie zobaczyłam ani tego, ani tego. Przed oczami za to stanęła mi ścieżka na której się znajdowałyśmy. Byłam również ja z Renesmee na rękach; również kucałam przy ziemi, trzymając córeczkę na rękach, ale na tym podobieństwo się kończyło. Przez cały czas towarzyszyło mi podekscytowanie Renesmee, która z entuzjazmem wyobraziła sobie, jak luzuję uścisk i stawiam ją na ziemi.
Wizja zniknęła równie nagle, co się pojawiła, kiedy tylko Renesmee zabrała rękę. Zatrzepotałam powiekami i spojrzałam w błyszczące oczy córki, która spoglądała na mnie wyczekująco.
- Och… - Również się uśmiechnęłam, chociaż zdecydowanie bardziej niepewnie od Nessie. – Mam cię postawić, tak? No dobrze. W takim razie spróbujemy – dałam za wygraną, chociaż wcale nie byłam przekonana co do tego, czy robię dobrze. Przecież ona miała zaledwie dwa tygodnie!
Renesmee pisnęła radośnie, po czym wyprostowała się, dotykając nóżkami ziemi, kiedy tylko jej na to pozwoliłam. Przytrzymałam ją w pasie, czekając aż uchwyci równowagę. Przez cały czas uważnie ją obserwowałam, nie chcąc żeby przypadkiem upadła, ale widząc zniecierpliwienie małej, ostatecznie zwolniłam uścisk. W zamian chwyciłam ją za rączkę, wciąż nie ufając jej zdolnościom na tyle, żeby pozwolić jej stać samodzielnie. Małej najwyraźniej to nie przeszkadzało, bo – wyraźnie z siebie zadowolona – z zaciekawieniem rozejrzała się dookoła, jakby zastanawiając się, w którą stronę powinna się udać.
A potem zrobiła pierwszy krok.
Kroczek był niepewny i nieco chwiejny, ale nie miałam wątpliwości co do tego, że mała nie straci równowagi. Szybko wyprostowałam się i – wciąż ściskając rączkę córki – obserwowałam jak posuwa się dalej. Proces był mozolny, a Nessie wyglądała na równie podekscytowaną, co i niepewną, ale to w tym momencie nie miało znaczenia.
Chodziła. Nie powinnam być zaskoczona, a jednak czułam się trochę tak, jakby ktoś właśnie zdzielił mnie czymś ciężkim po głowie. Co najgorsze, nie miałam aparatu; Alice i Rosalie chyba miały mnie zabić za to, że przegapiły ten moment.
Asekurowałam Renesmee przez jeszcze kilka metrów, po czym puściłam jej rączkę, pozwalając jej iść samodzielnie. Mała uśmiechnęła się uroczo i pełnym gracji oraz zdecydowanie pewniejszym krokiem, niemal przebiegła odległość dzielącą ją od najbliższego drzewa. Z zaciekawieniem uniosła główkę, żeby popatrzeć na siedzącą na gałęzi srokę. Ptak musiał ją wyczuć, bo natychmiast zerwał się do lotu i zniknął nam z oczu, kryjąc się gdzieś w plątaninie rozciągniętych nad naszymi głowami gałęzi.
Renesmee zaśmiała się melodyjnie, po czym wykonała wdzięczny piruet i spojrzała w moją stronę. Również się uśmiechnęłam, lekko tylko roztargniona i stanowczo wyciągnęłam do niej ręce.
- No chodź do mnie – zachęciłam ją.
Na początku wydęła usta, wyraźnie niezadowolona, że z powrotem chcę wciąż ją na ręce, ale prawie natychmiast jej śliczna twarzyczka rozpromieniła się.
Kiedy ze śmiechem ruszyła w moją stronę, ktoś za moimi plecami zaczął klaskać.

2 komentarze:

  1. rozdział świetny :) ciekawe, kto klaskał?? czekam na nn :) dużo weny ci życzę ;*** ps. zapraszam do mnie, jak znajdziesz czas zmierzchwedlugmnie.blogspot.com oraz mystery-of-bella-and-anyone.blogspot.com (drugi blog powinien wystartować w najbliższym czasie)

    OdpowiedzUsuń
  2. Obiecałam, że skomentuję dzisiaj to skomentuję. (Chociaż u ciebie jest już jutro XD). Bella zaakceptowała fakt, że Jake wpoił się w Nessie i git. Ciocie nie mogą żyć bez potrzymania Nessie na rękach co jest totalnie normalne, a Jacob podobnie. Fajny miałaś pomysł ze spacerkiem. Po tym rozdziale zrozumiałam jak bardzo tęsknię za śniegiem ;c Jestem niezmiernie ciekawa kto tam klaskał. Podejrzewam, że to Olivier i Izadora, albo Tanaya, która jest odwiecznym wrogiem Belli :D chyba, że jest jeszcze jakaś inna opcja, która nie przyszła mi do głowy ;P
    Teraz muszę wytrwać do następnego rozdziału :D
    Weeeny i dobrej nocki ;**
    Złota Rybka <3

    OdpowiedzUsuń



After We Fall
stories by Nessa