Trzynaście.
Ciemność
Bolało.
Jedynie tego byłam świadoma, chociaż sama nie byłam pewna, czy w ogóle jeszcze
pamiętam, czym jest odczuwanie czy w ogóle istnienie. Od jakiegoś czasu
widziałam wyłącznie wszechogarniającą ciemność, jeśli oczywiście w przypadku
braku światła można w ogóle mówić o jakimkolwiek zastosowaniu dla zmysłu
wzroku. Czasami cierń całkowicie mnie pochłaniała i chociaż te momenty były
przerażające, jednocześnie było w nich coś dobrego, bo dzięki temu przynajmniej
na kilka chwil przestawałam czuć cokolwiek. Jakakolwiek ulga od
wszechogarniającego cierpienia była dobra, nawet jeśli jednocześnie pragnęłam
zrobić wszystko, byleby odnaleźć drogę do swojego ciała i przejąć nad nim
kontrolę.
Nie tak
sobie to wszystko wyobrażałam, ale mogłam już wcześniej przewidzieć, że
wszystko jak zwykle potoczy się nie tak, jak mogłabym tego oczekiwać. Mimo
zmęczenia i wrażenia, że coś powoli rozrywa mnie od środka, czułam wewnętrzny
spokój. Donosiłam ciążę, a przecież to od samego początku było dla mnie
priorytetem i nawet nie śmiałam marzyć, że będę zdolna do czegokolwiek więcej.
Jedynym czego żałowałam było to, że prawdopodobnie nie miałam być w stanie
nawet zobaczyć mojej córeczki, mojej małej Renesmee. Już nawet nie chodziło o
to, że chciałam sprawdzić, czy miałam rację, bo to było dla mnie oczywiste od
samego początku. Czułam, że to dziewczynka i byłabym bardzo zdziwiona, gdyby
okazało się, że jest inaczej, chociaż to bynajmniej nie znaczyło, że synka
kochałabym jakkolwiek mniej.
Tak bardzo
zmęczona…
Już dość, pomyślałam, chociaż równie
dobrze słowa te mogły należeć do kogoś innego. W oszołomieniu sama już nie
byłam pewna, co jest prawdziwe a co nie. Nie byłam nawet w pełni przekonana o
tym, czy sama istnieję, czy może już zniknęłam. Ta druga myśl wydawała się
niedorzeczna, bo przecie wiedziałam o tym, że wciąż tutaj jestem, ale mimo
wszystko… Zrobiłaś dość, pomyślałam
raz jeszcze i na moment poddałam się, powoli zapadając się w ciemność. Mrok był
bezpieczny i pozbawiony bólu, a ja byłam już tak bardzo zmęczona i spragniona
tego, żeby chociaż na moment odetchnąć…
Z tym, że
nie mogłam. Dlaczego nie mogłam, skoro tak bardzo tego chciałam i to do tego
stopnia, że pragnienie to było niemal bolesne…?
Renesmee…
Jej imię
pojawiło się w mojej głowie i było niczym płomyk światła, który na kilka sekund
rozjaśnił mrok. Ten blask wydawał się przyciągać mnie do siebie i kusić,
przynajmniej częściowo rozpraszając wszechogarniającą ciemność. Światło było
niemal przerażające i niosło ze sobą ból oraz wszystko to, co w ludzkich
zmysłach było najgorsze, ale jednocześnie wydawało się znajome i nie do
zignorowania. Chociaż płomień, który pojawił się wraz z imieniem mojej
córeczki, wydawał się dziwnie stłamszony i nierealny, skoro dookoła nie było
praktycznie niczego, paradoksalnie wydawał się prawdziwszy i bardziej
materialny niż ja sama. Być może wrażenie to brało się stąd, że praktycznie nie
czułam swojego ciała – był tylko ból – ale mimo wszystko wrażenie to miało w
sobie coś magnetycznego, a ja nie byłam w stanie wyrwać się spod
hipnotyzującego wpływu, którzy rzuciła na mnie ta iskierka światła w ciemności.
Światło w ciemności. Światło w ciemności…
Bello, obudź się. Musisz się obudzić…
Tylko
dlaczego? Wciąż tego nie rozumiem, myśli zaś plątają mi się i mimo starań, mam
coraz większe trudności z tym, żeby je zinterpretować. Czuję, że nieubłaganie
się zapadam i oddalam od światła, od mojej małej iskierki, kiedy ciemność
wyciąga ku mnie ramiona, pragnąc pociągnąć mnie za sobą. Walka z nią wydaje się
trudna i chyba jedynie siłą woli jestem w stanie wciąż trwać w tym pozbawionym
materii świecie, w której dominuje jedynie ból i strach. Jak mogę cokolwiek
odczuwać, skoro nie mam ciała i wydaję się być równie krucha i niematerialna,
co myśl albo tchnienie wiatru czy oddech? To jest dla mnie nie do pojęcia, ale
nawet myślenie wydaje się męczące i jedynie potęguje zmęczenie, które odczuwam.
Łatwiejsze wydaje się poddanie ciemności i zaznanie spokoju, ale i to jest dla
mnie nieosiągalne, skoro wciąż czuję, że coś powstrzymuje mnie przed poddaniem.
Nie mam siły, a jednak wciąż walczę, nawet jeśli staranie o to, żeby wciąż
istnieć wydaje się bezsensowne i bolesne. Po co się męczyć i trwać w pustce,
skoro równie dobrze można odpocząć i zaznać błogiego spokoju?
Chociażby
dla niej, dla Renesmee. Dla istoty, której przecież nie znam, a którą kocham
bardziej niż kogokolwiek innego na świecie. Myśl o tym przypomina mi, że
istnieje więcej osób – więcej promyków światła, które mogą rozjaśnić ciemność,
jeśli tylko tego zapragnę. Moja rodzina i przyjaciele, moja siostra i rodzice –
każde z nich ma dla mnie ogromne znaczenie. Kiedy się na tym koncentruję, mam
wrażenie, że wszystko przez moment jest łatwiejsze i jestem w stanie znaleźć
dość siły do dalszej walki, zapał jednak ten szybko zostaje stłamszony przez
wszechogarniające zmęczenie i cierpienie, które wydaje się nie mieć końca.
Dlaczego to
musi tak boleć, skoro zrobiłam już wszystko, co tylko mogłam? Dlaczego wciąż
mam wrażenie, że moje ciało rozpada się na drobne kawałeczki, skoro jednocześnie
wiem, że już mnie nie dotyczy? Nie czuję go, nie mam nad nim kontroli i chyba
nawet ciemność jest bardziej prawdziwa od tego, co zostawiłam za sobą. Nie
jestem nawet pewna, jak wiele czasu minęło, zaś jakiekolwiek obrazy, dźwięki
czy zapachy wydają się tak odległe, że równie dobrze mogą być snem - o ile w ogóle jestem jeszcze w stanie do
tego, żeby śnić. O ile jeszcze kiedykolwiek będzie mi to w ogóle dane…
A potem
uświadamiam sobie, jak wielu rzeczy nie jestem w stanie sobie przypomnieć – i
to jest przerażające.
Nie
potrafię przywołać jakichkolwiek wspomnień, które mogłyby mnie przekonać, że
życie z Cullenami, Oliverem, Jacobem czy moją rodziną faktycznie się
kiedykolwiek wydarzyło. Nie pamiętam odcieniu oczu bliskich mi wampirów – wiem
jedynie, że były złote, ale to już nic mi nie mówi. Nie potrafię odtworzyć
zapachu ani błysku w szmaragdowych tęczówkach Olivera, kiedy był jeszcze
człowiekiem. Głosy i dotyk moich rodziców – Santiego i Mary – są mi tak
odległe, jak były przez te wszystkie lata, kiedy nie miałam pojęcia o ich
istnieniu, a może życie było w miarę uporządkowane. Nie pamiętam ciepła
bijącego od rozgrzanego ciała Jacoba ani nawet twarzy i śmiechu mojej własnej
siostry…
Nie
pamiętam zapachu i dotyku Edwarda, kiedy całował mnie czule albo kiedy
kochaliśmy się, zamknięci w czterech ścianach naszej sypialni.
Edward…
Jego imię
pojawia się nagle, równie intensywne, co wcześniej to, które należy do naszej
małej córeczki. Przez moment mam wrażenie, że znalazłam rozwiązanie i czepiam
się tego bodźca, w nadziei, że dzięki temu zdołam się wynurzyć i jakoś umknąć
ciemności, ale szybko odkrywam, że nie jestem w stanie. Bo jak mogę czerpać ze
wspomnień oraz uczuć do kogoś, kto tak naprawdę przez ostatnich kilka dni był
dla mnie niczym obca osoba? Jak mogę wspierać się na rzekomej miłości kogoś,
kto próbował nakłonić mnie do popełnienia najgorszej z możliwych zbrodni, jakie
istnieją na świecie – zabicia dziecka, które było częścią nas oboje i które
rozwijało się we mnie, ufne i tak mocno przeze mnie kochane?
To nie było tak, podpowiada mi cichy
głosik w mojej głowie, ale prawie natychmiast cichnie, przez co równie dobrze
mógł być jedynie przywidzeniem. Coś mówi mi, że Edward miał swoje powody –
powody, które rozumiałam – ale obojętnie jak bardzo się staram, nie jestem w
stanie przypomnieć sobie tego, co wiedziałam wcześniej. Ciemność przysłania
wszystko, karmiąc się moim zwątpieniem i niepewnością, i nieubłaganie
napierając na mnie ze wszystkich stron. Czuję, że ból powoli zanika, kiedy
oddalam się od przebudzenia i tego pełnego cierpieć oraz rozczarowań
prawdziwego świata, coraz bardziej zapadając się w pustkę. Nie boję się tego i
może nawet czekam z utęsknieniem na moment, kiedy wszystko ostatecznie zniknie,
ale jakaś cząstka mnie wciąż próbuje się opierać i zachować resztki dostępnej
mi świadomości.
Edward…
Mój mąż;
osoba, którą kocham nade wszystko…
Osoba,
którą kocham…
Osoba,
która mnie zostawiła.
Gorycz
rozlewa się po całym moim ciele – ciele, którego podobno już nie mam. Ból nagle
staje się bardziej realny i intensywny, chociaż jednocześnie zdaję sobie sprawę
z tego, że to jest po prostu w mojej głowie, a tak naprawdę nic mnie nie boli.
Chociaż mam wrażenie, że do mojego krwiobiegu wdarł się kwas, powtarzam sobie
uparcie, że to po prostu gniew, rozczarowanie i ból straty, które powracają do
mnie na samo wspomnienie tego, co zrobił mi Edward. Nagle jestem już po prostu
świadoma wyłącznie tych negatywnych emocji i wydaje mi się, że nawet gdybym
spróbowała sobie przypomnieć, co takiego zrozumiałam i dlaczego powinnam była
mu wybaczyć, nie jestem w stanie. Czuję się zbyt zmęczona i obolała, żeby zdobyć
się na aż tak wielki wysiłek, w głowie zaś kołace mi się wyłącznie jedna myśl –
pytanie, które nade wszystko pragnę zadać, chociaż wiem, że i tak nie uzyskam
na nie odpowiedzi.
Edwardzie, dlaczego mnie zostawiłeś?,
myślę, ale żadne słowa nie są w stanie wydobyć się z moich ust, bo tych po
prostu nie ma albo znajdują się poza moim zasięgiem. Mogę co najwyżej rzucać
kolejne słowa w myślach, wiedząc, że te i tak zostaną pochłonięte przez pustkę
i zapomniane. Nie ma nikogo, kto byłby mi w stanie odpowiedzieć, a już na pewno
nie ma tego, któremu tak bardzo chciałabym zadać to pytanie.
Nie ma
niczego – nawet mnie.
W jednej
chwili poddaję się, nie mając już sił i motywacji do tego, żeby dalej walczyć.
Podejmuję tę decyzję, przekonana o tym, że już nie będzie odwrotu i że za
moment wszystko nareszcie się skończy, a ja zniknę. To wydaje się dobrym
końcem, jakże spokojnym i niegwałtownym w porównaniu do tego, jak wiele razy
moje życie było zagrożone. Można to wręcz uznać za łaskę ze strony losu, który
niejednokrotnie był dla mnie i mojej rodziny okrutny, nawet jeśli zwykle
udawało się nam wyjść z problemu cało i bez większych strat. Tym razem będzie
inaczej, a przynajmniej próbuję w to wierzyć, coś jednak zdecydowanie jest nie
tak.
Czy
umieranie powinno boleć? To jest dla mnie niezrozumiałe, a jednak w momencie,
kiedy się poddaję, ból nie słabnie, a przybiera na sile, co przecież nie
powinno mieć miejsca. Ogień, który wcześniej czułam, nagle przybiera na sile i
już nie jestem aż taka pewna, czy to po prostu moja wyobraźnia i personifikacja
uczuć, które towarzyszą mi, kiedy wspominam odejście mojego męża. To coś
zdecydowanie więcej, ale kiedy to do mnie dociera, jest już zbyt późno, poza
tym i tak nie jestem w stanie niczego zrobić.
To już nie
jest po prostu ciemność czy dryfowanie we wszechogarniającej ciemności. Nie
jest to też coś, co mogę sobie wyobrazić, a co w rzeczywistości jest jedynie
nierealnym majakiem, nie mającym żadnego odniesienia do rzeczywistości.
Nie jestem
tylko myślą czy snem, moje ciało zaś okazuje się ściślej ze mną związane niż
mogłabym sobie wyobrazić, kiedy jeszcze sądziłam, że wszystko dzieje się gdzieś
poza mną, nierealne i bardzo odległe.
Nie
umierałam, a przynajmniej tak mi się wydawało, chociaż tak naprawdę nie byłam
już niczego pewna.
Nie, kiedy
naprawdę płonęłam.
Nie, kiedy
ból był prawdziwy.
Edward
biegł pędem przez las.
Sam nie był
pewien, dlaczego po raz kolejny kieruje się w stronę domu, ale nie mógł się
powstrzymać. Codziennie przychodził i skryty między drzewami, po prostu
wpatrywał się w okno pokoju, który zajmowała Isabel, nie będąc jednak w stanie
zmusić się do tego, żeby wrócić do domu i zaryzykować spotkanie z nią. Nie miał
pojęcia, jak zniesie jej spojrzenie i świadomość tego, jak bardzo ją
rozczarowuje, chciał zresztą zrobić wszystko, byleby uniknąć kolejnej kłótni.
Wiedział, że denerwowała się z jego powodu i że to jej szkodziło, ale i nie był
w stanie patrzeć spokojnie, jak jego żona z każdym kolejnym dniem zbliża się do
nieubłaganej śmierci. Nie potrafił pojąć, dlaczego Bella tak uparcie trwała w
tym szaleństwie, ale nawet jeśli rozumiał, że nie jest w stanie jej od pomysłu
odwieść, bezczynność go dobijała.
Ten jeden raz, obiecał sobie stanowczo. Chce ją tylko zobaczyć. Tak jak każdej nocy
przekonać się, że jest bezpieczna…
Wiedział,
że zachowuje się równie irracjonalnie co wtedy, kiedy opuścił dom, nie mogąc
ścierpieć słodyczy krwi Isabel, ale nie przejmował się tym. Po prostu sytuacja
go przerastała, zwłaszcza w momencie, kiedy usłyszał myśli dziecka. To, że ta
mordercza istota mogła darzyć miłością nie tylko Isabel, ale i jego… No cóż, to
było już zdecydowanie zbyt wiele i po prostu musiał zniknąć, dla dobra
wszystkich i własnego zdrowia psychicznego. Co więcej, obawiał się, że
przestanie patrzeć na płód tak, jak powinien, a przecież nie mógł pozwolić
sobie na to, żeby nabrać nadziei, że dziecko jednak Belli nie skrzywdzi. Gdyby
sobie na ty pozwolił – pozwolił również na jakiekolwiek ciepłe uczucie względem
nienarodzonego dziecka – wtedy rozczarowanie by go zniszczyło, jakby śmierć
Isabel nie była już sama w sobie przerażającą perspektywą.
Nie miał
pojęcia, czego spodziewał się po kolejnych wizytach pod domem Isabel. Być może
tego, że pewnego dnia pojawi się, a jej już nie będzie, w zamian zaś zastanie
dziecko – jej lustrzane odbicie i jednocześnie jej śmierć. Spodziewał się tego,
że nagle wyjdzie do niego Carlisle albo ktokolwiek inny i przyzna, że wszyscy
byli w błędzie. Wtedy będzie już za późno, ale być może jakoś miał to znieść,
przynajmniej w pierwszym momencie. Gdyby nie dał po sobie poznać, że tak bardzo
cierpi, wtedy mógłby znaleźć sposób na odebranie sobie życia, nie ryzykując
przy tym, że ktokolwiek go powstrzyma. Wizji Alice się nie bał, bo już potrafił
je obejść, a obecność Izadory jedynie wszystko ułatwiała; najważniejsze było
to, żeby wcześniej przekonać rodzinę, że wcale nie jest aż tak zdesperowany. To
miało być trudne, bo wszyscy wiedzieli, że Bella jest jego życiem, ale z
drugiej strony…
Już w
momencie, kiedy wypadł na polanę przed domem, zorientował się, że coś jest nie
tak. Natychmiast doszedł go cichy, znajomy szloch, a potem Izadora zaczęła coś
cicho szeptać i nucić. Był pewien, że to ona, bo słowa brzmiały na hiszpańskie,
co zgadzałoby się z podchodzeniem bliźniaczej siostry Isabel. Jedynie tyle
zdołał wywnioskować, zanim przepełniony niepokojem wpadł do środka, bez trudu
odnajdując Dorę zwiniętą na fotelu w salonie.
- Edward! –
Dziewczyna poderwała głowę, kiedy tylko wszedł. Jej ogromne, czekoladowe oczy
błyszczały niezdrowo, twarz zaś była blada i poznaczona śladami łez. Przez
moment patrzył na nią, dopiero po chwili uświadamiając sobie, że Izadora tuli
do siebie coś… Jakieś małe, poruszające się zawiniątko… - O mój Boże,
Edwardzie! Musisz mi pomóc – wykrzyknęła i zerwała się z miejsca, chcąc do
niego podejść, ale powstrzymał ją, w pośpiechu cofając się do tyłu.
- Nie… -
wyszeptał. Nie rozpoznał swojego wypranego ze wszelakich emocji głosu, ale
powoli zaczynało docierać do niego to, co najprawdopodobniej się wydarzyło.
Wciąż widział zawiniątko w objęciach Izadory, usłyszał też przyśpieszone bicie
serduszka i oddech istoty w jej ramionach, ale bał się spojrzeć wprost w twarz
dziecka, które trzymała; a już na pewno bał się tego, co mógł tam zobaczyć. –
Mój Boże, już? Nie! - powtórzył, nagle tracąc nad sobą kontrolę chociaż sam nie
był pewien, co takiego chce krzykiem osiągnąć.
Czuł
wypełniającą powietrze krew, chociaż wcześniej nie zdawał sobie sprawy z jej
obecności. Teraz miał wrażenie, że osoka pali jego gardło, jednocześnie
przyprawiając o mdłości. W przypadku wampira torsje były niemożliwe, a jednak
miał wrażenie, że za moment jednak okaże się prawdziwym ewenementem i
zwymiotuje – tym bardziej, że gdzieś niedaleko kanapy, nawet mimo braku światła
dostrzegł niepokojąco dużą, czarną w tym oświetleniu plamę, która mogła być
tylko jednym.
Krew. To
musiała być krew.
Była martwa. Nie żyła. Bella była martwa.
Martwa…
Oczy
Izadory rozszerzyły się, jakby jakimś cudem dopiero teraz pojęła przyczyny jego
zachowania. Gwałtownie pokręciła głową i rzuciła się do przodu, nagle stając
tak blisko niego, że prawie wpadła mu w ramiona. Zastygł w bezruchu, usiłując
zrobić wszystko, byleby nawet przypadkiem nie pozwolić dotknąć się zawiniątku w
ramionach dziewczyny. Pragnął otworzyć usta i wykrzyczeć jej w gniewie, że
natychmiast ma od niego to coś zabrać, ale nie był w stanie, bo coś ścisnęło go
za gardło. Izadora natychmiast to wykorzystała, nie dając mu okazji do
jakichkolwiek protestów czy ucieczki.
- To nie
tak! – zaoponowała. – Edwardzie, ty musisz… Bella… Oliver ją… Ja musiałam
zabrać dziecko. Ja po prostu musiałam chronić dziecko, ale skoro ty tutaj jesteś…
Izadora
mamrotała coś jeszcze bez ładu i składu, ale Edward już nie słuchał.
Praktycznie instynktownie rzucił się w stronę schodów i pobiegł na górę,
przeskakując po kilka stopni na raz. Słowa Izadory wciąż krążyły gdzieś na
krawędzi jego świadomości, powoli układając się w całość i popychając ją do
przodu. Wiedział, że żona go potrzebuje, chociaż w tym momencie zdecydowanie
ważniejsze było jedno zdanie, które praktycznie nie opuszczał go przez całą
drogę.
Ona żyje. Ona żyje…
Z impetem
otworzył drzwi, które prowadziły do gabinetu Carlisle’a, chyba jedynie cudem
nie wyważając ich z zawiasów. Zapach krwi dosłownie go poraził, podobnie jak
panujący w pomieszczeniu bałagan, ale to przestało mieć jakiekolwiek znaczenie,
kiedy jego wzrok spoczął na leżącej na znajdującym się w samym centrum pokoju
stole operacyjnym postaci. Jego oczy rozszerzyły się w geście niedowierzania,
tym bardziej kiedy dostrzegł przyssanego do szyi Isabel Olivera. Nieśmiertelny
pił zawzięcie, ale chociaż jego krwiste tęczówki błyszczały intensywnie, Edward
odniósł wrażenie, że wampir wciąż toczy ze sobą wewnętrzną walkę.
- Oliver,
przestań! – zawołał, ale to i tak nie miało nic pomóc; chłopak był
nowonarodzonym, a tacy przecież nie potrafili myśleć trzeźwo, kiedy chodziło o
krew.
Edward zacisnął
dłonie w pięści i momentalnie skoczył do przodu. Nie mógł czekać na moment, aż
Oliver sam się opamięta, bo wtedy prawdopodobnie Bella miała umrzeć. Wampir
wyczuł go, a jego mięśnie zesztywniały, nawet to jednak nie zmusiło go do
porzucenia ofiary i stanięcia do obrony. Szarpnął się dopiero wtedy, kiedy
Edward z siłą zacisnął dłonie na jego ramionach i szarpnięciem oderwał go od
szyi Belli. Oliver syknął i zaraz spróbował ponownie dostać się do krwi, ale w
tym samym momencie kolejne uderzenie posłało go aż na drugi koniec
pomieszczenia. Rozległ się brzdęk tłuczonego szkła, a potem do pokoju wdarło
się chłodne nocne powietrze, kiedy Oliver wypadł na zewnątrz.
Miedzianowłosy
nie miał czasu na to, żeby sprawdzać, czy Oliver nie zdecyduje się wrócić. Jego
zagniewane spojrzenie momentalnie spoczęły na Belli, wzrok zaś momentalnie
złagodniał. Edward dopadł do ukochanej, taksując wzrokiem jej blade,
pokrwawione ciało. Isabel była prawie naga, a na jej brzuchu i szyi doskonale
widział dwie otwarte rany. Dziewczyna wyglądała na martwą i jedynie słaby
oddech oraz to, jak nagle z krzykiem wygięła się w łuk, świadczyło o tym, że
wciąż była dla niej jakaś nadzieja.
Edward
wyciągnął drżącą dłoń i delikatnie pogładził ukochaną po policzku. Jad.
Doskonale wiedział, że do jej krwiobiegu dostał się jad, ale to już nie miało
żadnego znaczenia. Nie mógł tego powstrzymać, poza tym fakt, że reagowała,
dawał nadzieję na to, że przemiana jest możliwa.
- Wszystko
będzie dobrze – szepnął. – Ja… Kochana moja, zobaczysz, że wszystko będzie
dobrze…
Przekonywał
ją, ale sam również dopiero starał się w to uwierzyć. Niestety, to nie było
łatwe, tym bardziej, że nie tylko Bellę czekały długie godziny cierpienia i
palącego bólu.
A co było
najgorsze, teraz pozostawało mu jedynie czekanie.
Witaj ponownie :)
OdpowiedzUsuńPozwól, że najpierw kilka słów o poprzednim rozdziale. Byłam naprawdę mile zaskoczona i powiem szczerze, że chociaż podtrzymuję moją opinię, to spotkałyśmy się w moim mniemaniu gdzieś w połowie. Olivier zareagował tak, jak oczekiwałam, ale Izadora kompletnie mnie zaskoczyła i to bardzo pozytywnie. Meczy mnie nadmierna idealizacja, więc uważam to za świetne posunięcie! Nie próbowałaś na siłę uratować wszystkich na raz, co czasem próbują robić autorzy historii, ale Twoja postać dokonała dramatycznego w skutkach wyboru - świetne!
W tym rozdziale wreszcie pojawił się ten, na którego wszyscy czekali. Podobały mi się emocje i nastrój rozdziału, szczególnie zakończenie. Te wszystkie niedomówienia - nie wiemy jak zareaguje na Edwarda Bella, jak on na dziecko i co z tego wszystkiego wyniknie - sprawiają, że czeka się na więcej!
Tak więc pozdrawiam Cię i czekam na kolejny rozdział. Mam nadzieję, że wprawi mnie w podobny nastrój jak dwa ostatnie. Weny,
Ulla :)
Po pierwsze, czemu mnie nie powiadamiasz o nowych notkach? Weź, bo się obrażę :P
OdpowiedzUsuńPo drugie - wracam do rozdziału.
Nie jestem zaskoczona reakcją Oliviera, ale byłabym zdziwiona, gdyby wydarzyło się coś innego :) Na miejscu Dory zabrałabym Nessie trochę dalej od niego i od domu, przynajmniej na jakiś czas. Edward mi podpada, cały czas. Chociaż wiem, że przez wiele czynników jest usprawiedliwiony, nadal wydaje mi się, że jednak nie dorósł do takiej odpowiedzialności jaką jest dziecko. Mam nadzieję, że Renesmee nie stanie się dla niego obca i on pogodzi się z Bellą.
Biedna Isabel, nawet nie zdaje sobie sprawy co właściwie się dzieje i - co gorsza - że jeszcze trochę to potrwa. Nawet jeśli Bella straci pamięć i pół ludzkie wspomnienia, choć mam nadzieję, że tylko częściowo, to przeżyje, a to jest najważniejsze.
Cieszę się, że szybko dodałaś ten rozdział, ale to i tak dla mnie za wolno! Życzę ci dużo weny i czekam na kolejny :)
Świetny rozdział.
OdpowiedzUsuńNie mogę doczekać się już następnego, mam nadzieję, że pojawi się niedługo...