Trzydzieści jeden.
Maskarada
Poderwałam się jak na zawołanie. Santiego wbił wzrok w nowo przybyłą i niemal w tym samym momencie co ja zapytał:
- Jakie komplikacje?
Speszeni wymieniliśmy spojrzenia. Pierwsza odwróciłam wzrok, bo wciąż nie docierało do mnie to, co się dzieje. Miałam wątpliwości i nawet jeśli próbowałam mu zaufać, nie mogłam tak po prostu zapomnieć o tym, jak wcześniej mnie omamił. Iluzja czy nie, to wydawało się więcej niż prawdziwe.
Sulpicia zachowała się, jakby nie zauważyła napiętej atmosfery między nami. Westchnęła jedynie, po czym uchyliła drzwi i wyjrzała na korytarz.
- Może najpierw Corin? Poczekajcie jeszcze chwilę, bo… - zaczęła, zwracając się do kogoś, kto nie mogliśmy zobaczyć, ale przerwało jej poirytowane warknięciem. – Proszę, Edwardzie… - spróbowała ponownie.
Kolejny raz poczułam się tak, jakby ktoś zdzielił mnie czymś naprawdę ciężkim po głowie. Edwardzie? Czy ona powiedziała…? Być może miałam już omamy słuchowe, tak bardzo pragnęłam go zobaczyć.
Powtarzałam sobie, że to niemożliwe i że jego nie może tutaj być, ale właśnie wtedy Sulpicia odsunęła się z niezadowoloną miną, a do komnaty wpadł nie kto inny, jak właśnie Edward. Wpatrywałam się w niego w osłupieniu i pewnie dalej stałabym, gapiąc się jak ta idiotka, gdyby nie wziął mnie w ramiona. Kiedy poczułam wokół siebie jego silne ramiona, wszelakie wątpliwości zniknęły – był prawdziwy, bo nigdy w życiu nie byłabym w stanie wyobrazić go sobie aż tak wyraźnie. Nagle się rozluźniłam i po prostu wpadłam mu w ramiona, a chwilę później – absolutnie się nad tym nie zastanawiając – już całowałam go namiętnie, wkładając w pieszczotę cały swój żal i tęsknotę, jakie do tej pory w sobie dusiłam. Wszystko inne przestało mieć znaczenie, nawet to, że nie jesteśmy sami, a nasze poczynania są zdecydowanie zbyt śmiałe. Potrzebowałam go i teraz nie potrafiłam odmówić sobie tej bliskości.
Ktoś zachichotał. Chociaż oszołomiona, bez trudu rozpoznałam głos Emmetta i cała zesztywniałam, kiedy dotarło do mnie, że Edward nie przybył sam. Niechętnie odsunęliśmy się do siebie, a kiedy spojrzałam mu ponad ramieniem (oczywiście wciąż trzymał mnie w swoich objęciach) dostrzegłam pozostałych Cullenów. To odkrycie wytrąciło mnie z równowagi do tego stopnia, że prawie nie zauważyłam złotowłosej wampirzycy, która wślizgnęła się do komnaty na samym końcu, starannie zamykając za sobą drzwi.
- Może w końcu podzieliłbyś się z nami Bellą, hm? – zwrócił się do Edwarda Emmett, szczerząc się w uśmiechu.
- Nie wydaje mi się – odparł i warknął dla zabawy, ale w końcu niechętnie wypuścił mnie ze swoich objęć.
Jego miejsce natychmiast zajęła Esme, która jakimś cudem była w stanie jednocześnie śmiać się i płakać, a do tego prawić mi morały na temat tego, jak mogłam im coś takiego zrobić. Najwyraźniej Sulpicia zdążyła pokrótce objaśnić sytuację, przynajmniej jeśli chodziło o zamianę moją i Izadory – gdyby powiedziała wszystko, Edward prawdopodobnie nie doskoczyłby do Santiego, najwyraźniej mając ochotę go uderzyć, podobnie jak ja na początku.
- Ty! – warknął. Santiego uniósł brwi, ale nawet się nie cofnął. – Przysięgam, że jeśli cokolwiek jej zrobiłeś… - zaczął.
- Jeśli zamierzasz mnie bić, wiedz, że ona już cię wyręczyła – odparł lekkim tonem, najwyraźniej nie biorąc pod uwagę tego, że prowokowanie Edwarda mogłoby okazać się głupim pomysłem.
Edward zacisnął dłonie w pięści, ale słysząc słowa wampira obejrzał się na mnie z zainteresowaniem. Emmett znów zaczął się śmiać i mruknął coś do Jaspera, za co oberwał po ramieniu. Czyżby założyli się o coś, co miało związek ze mną? Zdecydowanie nie chciałam znać szczegółów. Poirytowana spojrzeniami wszystkich, spąsowiałam i westchnęłam, po czym zdecydowałam się zmienić temat:
- Ma rację. Edwardzie, proszę, zostaw go – powiedziałam stanowczo. – Nie żebym nie miała ochoty go poćwiartować, ale…
- Ale mi wierzysz i nie chcesz zostać półsierotą. Alleluja – wtrącił Santiego, posyłając mi wyzywający uśmiech. Jego poczucie humoru jak nic miało go kiedyś zgubić, ale czyż sama momentami nie bywałam równie cyniczna?
Dopiero po chwili dotarł do mnie pełen sens jego słów. Zamrugałam i miałam o coś zapytać, ale w tym samym momencie ubiegła mnie Rosalie:
- Chwileczkę, bo chyba czegoś tutaj nie rozumiem. Isabel jest cała, cieszymy się i te sprawy – rzuciła niecierpliwie, tym samym dorabiając się kilku ostrzegawczych spojrzeń – ale na czym właściwie stoimy? Kim ty jesteś? – zapytała niemal gniewnie, zakładając ręce na piersi i starając się spojrzeć na wampira z góry. Niestety, górował nad nią nawet mimo butów na wysokim obcasie, które miała na sobie.
- Bystra dziewczyna – przyklasnął jej Santiego. – A jak uważasz? Jeśli nie jesteś pewna, moje córki zawsze mogą się pochwalić – stwierdził z przekonaniem, nie przestając zachowywać się w irytujący sposób. Zaczynałam żałować, że w komnacie nie ma jeszcze jednego kryształu, który mogłabym stłuc.
- Tato! – jęknęła Izadora, być może odgadując moje zamierzenia. Wszyscy momentalnie wbili w nią zaskoczone spojrzenia – nie byłam wyjątkiem, chociaż w moim wypadku chodziło raczej o to, że już przestawiła się i była w stanie tak swobodnie mówić do niego w taki sposób. – Mówisz, że nie mamy czasu, ale jeśli dalej tak pójdzie, wcale się nie zdziwię jak zostaniesz pierwszą ofiarą – stwierdziła z wyrzutem.
Jedynie westchnął, ale skinął głową. Założywszy obie ręce na piersi, skinął głową Izadorze, najwyraźniej decydując się przekazać jej pałeczkę, jeśli chodziło o dalsze tłumaczenie zaistniałej sytuacji. Znakomicie – kiedy coś szło nie tak, najwygodniej było zrzucić całą odpowiedzialność na własne dzieci!
- Rodzic roku, a niech mnie – skrzywiłam się, starając się ignorować napiętą atmosferę i pytające spojrzenia.
Miałam wrażenie, że daleko tak nie zajdziemy – ciągłe kłótnie na pewno nie miały pomóc w wyjaśnieniach – ale byłam zbyt rozemocjonowana, żeby coś z tym zrobić. Tym bardziej poczułam się wdzięczna, kiedy Carlisle postanowił się wtrącić:
- Może jednak zaczniemy od początku? – zasugerował i spojrzał z zainteresowaniem na Santiego. – O ile dobrze zrozumiałem, to ty byłeś partnerem Mary…? – zaczął ostrożnie, wyraźnie niezbyt dobrze czując się w rozmowie o swojej zmarłej przyjaciółce.
- Ależ po co ten czas przeszły? – westchnął Santiego. – Ale dobrze, tak, nie da się ukryć. Nie tyle partnerem, co mężem. Wzięliśmy szybki ślub, jeszcze zanim zaszła w ciążę – przyznał, a widząc zaskoczenie doktora, jedynie się uśmiechnął. – Mieszkałeś tutaj trochę. Formalnie związki między strażnikami nie są mile widziane, więc zbytnio się tym nie chwaliliśmy. Wielka trójca obawia się, że jeśli się zwiążemy, będziemy chcieli opuścić miasto, żeby zacząć żyć na własny rachunek, w bezpieczniejszych warunkach.
- Rozumiem. Mary nie chciała nawet powiedzieć o kogo chodzi. Zawsze była skrytą osobą, a kiedy zaszła w ciążę…
Santiego zachichotał.
- Skrytą? – powtórzył rozbawiony. – Zaraz padnie, że pewnie uroczą i nieśmiałą. Jeśli tak, to chyba znamy dwie różne wampirzyce. Chociaż mnie to nawet nie dziwi. Często mi o tobie mówiła, więc bardzo możliwe, że w twoich towarzystwie zachowywała się trochę bardziej rozsądnie – przyznał w zamyśleniu.
Ktoś prychnął, a ja dopiero wtedy przypomniałam sobie o złotowłosej wampirzycy, która weszła tuż za Cullenami. Santiego mrugnął do niej figlarnie, a w zamian ta spojrzała na niego z urazą, która jedynie go rozbawiła. Przyglądałam się tego, podobnie jak pozostali, ale nie z taką intensywnością jak Oliver.
- Ja panią znam – oświadczył nagle, chyba sam zaskoczony tym odkryciem. – To pani była tą taksówkarką, która podwiozła mnie w Sophii i powiedziała, gdzie powinienem szukać medalionu. – Jego oczy rozszerzyły się. – Hej, zrobiłaś mi coś! Zapomniałem cię, kiedy tylko zniknęłaś, Corin! – naskoczył na nią nagle, zapominając o uprzejmościach.
Kobieta – Corin, jeśli wierzyć słowom Olivera - nie zaprotestowała. Nerwowo przeczesała złociste loki, niezbyt speszona spojrzeniami pozostałych. Powoli podeszła bliżej, stając u boku Santiego i pozwalając, żeby objął ją ramieniem.
- Przepraszam. Słyszałeś to powiedzenie, że cel uświęca środku? – zapytała dźwięcznym głosem, przypominającym dzwoneczki. – Człowieka nie jest tak trudno omamić, jeśli tylko wie się jak – powiedziała spokojnie.
Oliver wyglądał tak, jakby dostał w twarz, ale nic nie powiedział. Milcząca Izadora, uważnie zlustrowała wampirzycę, a w jej oczach pojawiło się zrozumienie.
- To ty dałaś mi ten medalion. Pamiętam, chociaż miałaś wtedy pelerynę. Poznaję głos – powiedziała. Była odrobinę rozdrażniona, bo podobnie jak Alice nie przywykła do niespodzianek. – Masz dar. Pokaż kim naprawdę jesteś – zażądała nagle, patrząc na nią z taką intensywnością, że nawet bym się nie zdziwiła, gdyby Corin stanęła w płomieniach.
Sądziłam, że tym razem zaprotestuje, ale kobieta nawet się nie zawahała. Odsunęła się nieco od Santiego i zamknęła oczy. Wielokrotnie widziałam, jak Dora zmienia wygląd, więc nawet nie mrugnęłam, kiedy włosy wampirzycy nagle zmieniły kolor i stały się bardziej sprężyste. Z nóg omal nie ściął mnie dopiero efekt, kiedy dokładniej przyjrzałam się prawdziwej twarzy stojącej przed nami wampirzycy.
Było dokładnie tak, jak mogłam sobie wyobrazić, kiedy w samolocie oglądałam starą fotografię z medalionu. Corin albo raczej Mary Volturi otworzyła oczy i spojrzała wprost na Izadorę, zanim przeniosła spojrzenie swoich krwistych tęczówek na mnie.
Mary. Moja matka. Moja podobno nieżyjąca matka.
Poczułam zawroty głowy. To było zdecydowanie zbyt wiele. Sądziłam, że moi rodzice nie żyją, zdążyłam zaakceptować w tej roli Carlisie’a i Esme, a teraz… Teraz oboje stali przede mną, zarówno Santiego jak i Mary. Gdyby Edward wciąż mnie nie obejmował, prawdopodobnie nie zdołałabym utrzymać się w pionie.
- Jak mogliście? – zapytałam cicho. Ledwo sama zrozumiałam wypowiedziane słowa, ale otaczały mnie dysponujące niezwykle wyczulonym słuchem wampiry, więc wszyscy usłyszeli moje pytanie. – Do diabła, jak mogliście! – wrzasnęłam i tym razem nikt nie mógł mieć wątpliwości co do moich słów.
Miałam żal, kiedy odkryłam kim jest Santiego, ale z tym jeszcze zdołałam sobie poradzić. Kiedy jednak okazało się, że i Mary jest jak najbardziej żywa oraz że w każdej chwili mogła się do mnie i Izadory odezwać, coś we mnie pękło. Poczułam gniew i to tak palący, że ledwo byłam w stanie oddychać. Zdradzona. To było zbyt słabe słowo na opisanie tego, co w tym momencie czułam, ale musiało wystarczyć. Jak mogli przez tyle czasu biernie obserwować? Zostawić mnie i Izadorę, i pozwolić żebyśmy same sobie radziły? Ja przynajmniej miałam dobrych rodziców, a później trafiłam na Cullenów, ale jej druga córka wychowała się w sierocińcu i nawet nie wiedziała, co się z nią dzieje! Gdyby nie przeczucia, kto wie jak by to się skończyło? Równie dobrze mogła zostać uznaną za szaloną i skończyć pod kluczem w jakimś zakładzie dla obłąkanych albo zostać jakimś eksperymentem naukowym, gdyby ktoś poznał jej zdolności. A co na to nasza matka? Dała jej medalion i zostawiła samą z bezwartościowym listem i uwagami. Czego w takim razie oczekiwała od nas w tym momencie?
Poczułam dłoń Edwarda na policzku. Wzdrygnęłam się i spojrzałam mu w oczy, wprost w te złociste, zatroskane tęczówki. Wiedziałam, że pragnie mi jakoś pomóc, ale co mógł zrobić w tym momencie? Był równie bezradny co wszyscy wkoło.
- Bella… – zaczął, ale stanowczo pokręciłam głową. Chociaż go tym zraniłam, stanowczo wyplątałam się z jego objęć.
- Daj mi spokój – szepnęłam.
Rozejrzałam się po pokoju. Sulpicia w którymś momencie postanowiła zachować się taktownie i wyszła, chociaż nie zarejestrowałam tego momentu. Santiego stał na swoim miejscu, spoglądając to na mnie, to na Izadorę, to na wpatrzoną w nas Mary/Corin. Cullenowie obserwowali całe wydarzenie w milczeniu – nawet Rosalie wydawała się zainteresowana tym, co się działo. Odniosłam wrażenie, że Carlisle chce coś powiedzieć, ale na razie po prostu w oszołomieniu patrzył na dawną przyjaciółkę. Jego też nabrała, kiedy przekonała wszystkich o tym, że jest martwa.
Kiedy moja domniemana matka podchwyciła mój wzrok, zaczęła pośpiesznie mówić:
- Posłuchaj, musieliśmy tak zrobić. Zawsze byłam utalentowana bardziej niż pozostali. Starałam się to ukrywać, ale Aro i tak wiedział swoje. Kiedy zaszłam w ciążę, miał doskonały pretekst do zabicia mnie, bo chociaż moje zdolności bywały przydane, obawiał się o swoją władzę. Stwierdził, że cokolwiek wydam na świat, nie będzie podobne do zwyczajnych pół-wampirów. A skoro tylko to, co zostało poznane, jest bezpieczne, oczywistym dla niego było, że trzeba się ciebie i Izadory pozbyć. – Zamilkła, żeby dać nam chwilę na przyswojenie jej słów. – Szczęściem do samego końca nie braliśmy pod uwagę bliźniąt, dlatego mogłam przynajmniej jednej z was zapewnić bezpieczeństwo. Santiego był jednym z najbardziej cenionych ludzi Aro, poza tym nikt nie wiedział o naszym związku, dlatego to jemu wielka trójca zleciła wykonanie wyroku. Ufali mu do tego stopnia, że zaryzykowaliśmy się wprowadzić w życie plan, który ułożyliśmy, kiedy jasne się stało, że wszystkim nas grozi niebezpieczeństwo. Miał omamić wszystkich z pomocą daru – stworzyć doskonałą iluzję, przedstawiającą moją śmierć. W zamieszaniu uciekłam z wami z zamku, ale wciąż istniało ryzyko – powiedziała z naciskiem. – Demetri. Znał każdego z nas, więc jako jedyny miał możliwość odkrycia, że żyję. Gdyby tak się stało, nie mogłyście być ze mną. Rozdzieliłam was, bo to dawało gwarancie, że przynajmniej jedna z was będzie bezpieczna. Kierowałam się przeczuciami, myślicie, że po kim odziedziczyłyście te zdolności? Wiedziałam, że tak będzie najlepiej. Sama zmieniłam wygląd i dołączyłam do straży jako Corin, bo wtedy mogłam zmylić Demetriego – gdyby chciał mnie sprawdzić, dotarłby do zamku, do nowego nabytku, prawda? A skoro tak się działo, ta której szukał po prostu musiała być martwa.
Zamilkła, dysząc ciężki i patrząc na mnie błagalnie. Czego oczekiwała? Zrozumienia? Nawet po Dorze poznałam, że jestem zbyt oszołomiona i nie reaguje tak, jak na rewelacje Santiego – w końcu miała czas, żeby je przemyśleć. Teraz również tego potrzebowała, podobnie zresztą jak i ja. Z tym, że w przeciwieństwie do mnie nie otrzymała tak olbrzymiej dawki rewelacji w ciągu zaledwie godziny. Czułam się przytłoczona, oszołomiona i roztrzęsiona – emocje rozsadzały mnie od środka i nie byłam w stanie nad nimi tak po prostu zapanować.
Edward znów chciał mnie objąć, ale wystarczyło jedno moje spojrzenie, żeby zrezygnował. Ponownie przeniosłam wzrok na Mary, po czym zaraz odwróciłam głowę, nie mogąc znieść błagalnego wyrazu jej oczu.
- A przepowiednia? – zapytałam.
Tym razem to Santiego wyrwał się do odpowiedzi:
- To było przeczucie – wyjaśnił. – Nie zawsze nad nimi panowała. Tamtego dnia po prostu zaczęła mówić, nie zastanawiając się nad tym. Na nieszczęście Aro wszystko słyszał. Udało mi się wpłynąć na niego i sprawić, żeby wszyscy o przepowiedni zapomnieli, ale to i tak okazało się zbędne. Bo wiedzieli, że jakaś istniała, nawet jeśli słowa zostały zatracone.
Pokiwałam głową. To sporo wyjaśniało, ale jakie miało właściwie znaczenie? Tajemnice przeszłości od miesięcy niszczyły mi życie – teraz zaś doprowadziły mnie do miejsca, gdzie wszyscy równie dobrze mogliśmy zginać. Niemożliwe żeby nasza obecność została na długo zachowana w tajemnicy; prędzej czy później ktoś miał się zorientować, a wtedy już nie miało mieć żadnego znaczenia to, jakie były intencje poszczególnych z nas. Miałam jedynie nadzieję, że Cullenowie oddalą się w porę – Sulpicia jakoś ich wprowadziła i mogła wyprowadzić – ale wystarczył mi jeden rzut oka na bliskich, żebym się przekonała, że to płonne nadzieje.
- Isabel? Izadoro? – odezwała się z wahaniem Mary. – Czy rozumiecie? My naprawdę tylko chcieliśmy… - zaczęła.
Poczułam gniew.
- Zamknij się – syknęłam, zaskakując nie tylko nią, ale wszystkich dookoła – w tym siebie samą. – Po prostu już się zamknij.
Zdziwiłam się, kiedy usłuchała. Zapadła cisza, której tak bardzo pragnęłam, ale nagle przekonałam się, że to mi nie wystarczy. Czułam napięcie, czułam też liczne spojrzenia, które dosłownie paliły mi skórę. W jednej chwili pożałowałam, że w przeciwieństwie do Meredith nie potrafię stać się niewidzialna, ale jakie miało to teraz znaczenie? Przecież nawet gdybym zniknęła, i tak nie byłabym w stanie wystać w miejscu. Dusiłam się w obecności ich wszystkich i tak naprawdę pragnęłam jedynie odwrócić się na pięcie i wyjść, żeby znaleźć się gdzieś daleko stąd.
Powoli rozejrzałam się po pokoju, spoglądając na każdego z obecnych z osobna. Ich twarze wyrażały przede wszystkim niepokój, w spojrzeniach widziałam troskę. Chcieli mi pomóc, współczuli mi, ale przecież tego nie potrzebowałam. Chciałam jedynie odrobiny spokoju, która jednak nie miała być mi dana.
Na samym końcu spojrzałam na Edwarda. Otworzył usta, być może chcąc coś powiedzieć, ale ostatecznie je zamknął i po prostu na mnie patrzył. Z jednej strony chciałam ponownie znaleźć się w jego ramionach i uwierzyć, ze wszystko będzie w porządku, ale jednocześnie również i jego nie chciałam teraz widzieć. Ta sprzeczność mnie poraziła i w ogóle nie byłam już pewna, co tak naprawdę chcę dostać. W głowie miałam mętlik, a pełna napięcia cisza, która zapadła, wcale nie pomagała mi w dojściu do siebie.
- Przepraszam – mruknęłam i rzuciłam się w stronę drzwi, po czym wypadłam na korytarz. Zareagowałam błyskawicznie, więc nikt nie zdążył zareagować i powstrzymać mnie przed ucieczką; drzwi, które za sobą zatrzasnęłam, skutecznie odcięły mnie od możliwych wołań i próśb, które z pewnością w innym wypadku bym usłyszała.
Pobiegłam korytarzem na ośle, właściwie nie zastanawiając się dokąd dotrę. Podobnie jak wtedy, kiedy sądziłam, że Santiego mnie uwodził, chciałam po prostu znaleźć się jak najdalej – gdziekolwiek, bylebym mogła być sama. I podobnie jak wtedy nie było mi to dane, bo ledwo wpadłam w kolejny zakręt, zderzyłam się z kimś zmierzającym w przeciwnym kierunku. Uniosłam głowę, niemal całkowicie pewna, że i tym razem zobaczę Sulpicię, ale ledwo to zrobiłam, uczucie déjà vu zniknęło – w zamian pojawiło się przerażenie.
Przede mną stał nie kto inny, a sam Aro Volturi.
- Cóż za pośpiech. – Zlustrował mnie wzrokiem, skupiając się na zaczerwienionych oczach, poplątanych włosach i ubraniu, a w jego oczach pojawiło się zrozumienie. Wiedział, że nie jestem tą siostrą, która zdecydowała się zamieszkać w Volterze. – Coś się stało? – zapytał, chcąc odwrócić moją uwagę i przytrzymawszy mnie za ramię, ujął moją dłoń.
W pierwszej chwili skupiłam się na myśli o tym, że niczego nie zobaczy, ale kiedy spojrzałam jak zmienia się wyraz jego oczu, dotarło do mnie, że się pomyliłam. W mojej tarczy były luki, Santiego mnie przed tym ostrzegał – zdenerwowanie i rozproszenie jedynie je pogłębiało. Aro najwyraźniej zdołał odnaleźć jedną z nich.
- Ja… - zaczęłam, myśląc gorączkowo jak go powstrzymać. Szarpnęłam się i spróbowałam wyrwać rękę, żeby nie zobaczył wszystkiego, ale było za późno. Nie rozluźnił uścisku; w zamian wzmocnił go jeszcze mniej, po czym obejrzał się i spojrzał wprost na towarzyszących mu od samego początku Jane i Aleca. Oboje przypatrywali się zaistniałej scenie z zaciekawieniem. – W tej chwili mnie puść! – zażądałam, ale Aro mnie zignorował.
- Mamy tutaj bardzo ciekawą sytuację – oznajmił, zwracając się do „piekielnych bliźniąt”. – Chyba doszło do małego oszustwa, które za chwileczkę sobie wyjaśnimy. Jane, Alecu – odezwał się niemal słodko – jeśli teraz pójdziecie do komnaty naszego drogiego Santiego, znajdziecie tam całkiem pokaźną grupę wampirów, w tym rzekomo zmarłą przed laty Mary. Będę bardzo rad, jeśli przyprowadzicie ich wszystkich do Sali Tronowej.
Jane uśmiechnęła się drapieżnie.
- Z rozkoszą – zapewniła, a ja nie miałam wątpliwości, że nie odmówi sobie przyjemności przetestowania swojego daru. A oni nawet nie mieli usłyszeć ich nadejścia…
- Nie! – jęknęłam, kiedy para się oddaliła, ale nie mogłam nic zrobić, bo Aro wciąż trzymał mnie w żelaznym uścisku.
Co ja zrobiłam?, dodałam już w myślach.
Ale było już za późno.
OMG:)Cudowny rozdział, jestem strasznie ciekawa jak to wszystko potoczy się dalej;Jestem zachwycona z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział:) oby był w miarę szybko:)
OdpowiedzUsuńpozdrawiam