Trzynaście.
Dziwna gra
Chciał porozmawiać. Po prostu porozmawiać – nic trudnego, prawda? Zawsze mógł wszystko powiedzieć Isabel, więc i tym razem nie powinno być to jakimś wielkim wyzwaniem. Wiedział, że coś jest nie tak i zamierzał rozwiać swoje wątpliwości, a jedynie ona mogła mu w tym dopomóc, tym bardziej, że przecież chodziło o jej rodzinę.
Dobrze, być może nie miał już prawa ingerować w jej życie – stracił je, kiedy zachował się jak ostatni dupek i po prostu zostawił Izzy (Och, jak on nienawidził tego skrótu!), mógł to zrozumieć. Ale cholera, z drugiej strony chodziło o jego najlepszą przyjaciółkę i oczekiwał, że mimo wszystko będą ze sobą całkowicie szczerzy. Tym bardziej, że nie chodziło o jakiś drobiazg, a coś naprawdę poważnego.
Mówił już Belli o swoich wątpliwościach i spostrzeżeniach podczas ich spotkania w „My Flower”, ale wtedy po prostu wszystko zbagatelizowała, jednocześnie jednak utwierdzając go w przekonaniu, że coś jest na rzeczy. Nie był ślepy; zauważył, jak bardzo zdenerwowała się w pierwszym momencie, kiedy poruszył temat jej bliskich. Znał ją chyba lepiej niż siebie samego i nawet pomimo rocznej rozłąki oraz zmian, które zaszły w dziewczynie przez ten czas, wciąż potrafił ją z łatwością rozszyfrować – dla niego była niczym otwarta księga, choć ostatnio miał wrażenie, że strony zaczęły być pisane dziwnym szyfrem, który nie do końca rozumiał.
Dał jej tydzień. Nie odezwała się, choć obiecała – nic dziwnego, że w końcu zaczął się martwić. A gwiazdka była chyba wystarczająco dobrym powodem, żeby złożyć komuś bliskiemu wizytę, prawda?
Prawda.
W takim razie dlaczego tkwił w zaparkowanym pod jej domem samochodzie już prawie kwadrans, wahając się, czy podejść do drzwi? Przecież zdążył już się przekonać, że jeśli sam na nowo nie poruszy tematu – nie zażąda odpowiedzi – niczego się nie dowie. Gdyby nie wybiegła tak nagle z restauracji, może odważyłby się zapytać raz jeszcze podczas ich ostatniego spotkania, ale szansa uciekła mu sprzed nosa i musiał w końcu wziąć się w garść.
Pośpiesznie, zanim zdążyłby się rozmyślić, wypadł na zewnątrz. Kiedy wspinał się po schodkach werandy, czuł się trochę jakby szedł na ścięcie, choć przecież nie miał się czego obawiać. To był zwyczajny dom, zdążył już poznać tych ludzi… Więc dlaczego czuł się tak bardzo niezręcznie? Jedynie przy Isabel się rozluźniał.
Drzwi otworzyły się, zanim zdążyłby ich dotknąć. Hm, to chyba był właśnie jeden z powodów tego, że wszystko wydawało mu się takie dziwne – oni zdawali się wiedzieć wszystko, choć z drugiej strony tkwił jak ten kołek na dworze na tyle długo, że Cullenowie zdążyliby już dziesięć razy zadzwonić na policję i oskarżyć go o nękanie.
- Witaj, Oliverze – powitał go jak zwykle uprzejmie Carlisle. Nawet mu ulżyło, bo doktora i jego żonę akurat zdążył polubić; jeśli chodziło o resztę… No, co najwyżej Edwarda. – To nie jest najlepszy moment. Bella jest poza domem – wyjaśnił przepraszającym tonem.
Bella. Oczywiście, do kogo innego mógł przyjść? Nie było jej, naturalne, że wyszła – być może dopiero teraz tak naprawdę zaczęła troszczyć się o prezentu; z natury była dość roztrzepana i to byłoby do niej podobne, ale mimo wszystko coś sprawiło, że nie do końca przybranemu ojcu Belli wierzył. Oliverowi wyglądało to trochę tak, jakby doktorowi zależało na tym, żeby jak najszybciej się go pozbyć, choć możliwe też, że przez te wszystkie podejrzenia zaczynał popadać w paranoję.
- Ach, tak… - wyrwało mu się z opóźnieniem. Jak nic mieli wkrótce uznać, że jednak coś jest z nim nie tak. – To może wpadnę wieczorem? – zasugerował. – Muszę z Isą koniecznie porozmawiać – wyjaśnił, kładąc nacisk na przedostatnie słowo.
Jeśli miał jej jakimś cudem nie zastać, zamierzał pomówić z kimkolwiek innym, może właśnie z Carlisle’em najlepiej. W końcu to, co go martwiło dotyczyło nie tylko Belli, ale i ich wszystkich, więc było wszystko jedno, komu miał zadać swoje pytania. Po prostu z przyjaciółką mimo wszystko miało być rozmawiać zdecydowanie łatwiej.
Carlisle zawahał się; na ułamek sekundy, ale to Oliverowi wystarczyło, by pojąć, że Isabel jednak mogła go z premedytacją unikać. Tak, coś zdecydowanie musiało być na rzeczy.
- Powiem jej, że byłeś i poproszę, żeby do ciebie zadzwoniła – zaproponował w końcu doktor, bynajmniej nie tracąc opanowania. – Bella jest ostatnio bardzo zajęta – usprawiedliwił córkę.
Czytaj: „nie masz na co liczyć, bo ona i tak cię wystawi”. Naprawdę, czasami był naiwny, ale nie do tego stopnia. Co jednak mógł w tym momencie poradzić? Co najwyżej grzecznie potaknąć i mimo wszystko pojawić się wieczorem, mile widziany czy też nie.
- Okej. – Mimo wszystko dał się wyczuć, że jest zrezygnowany. – W takim razie dowidzenia – pożegnał się, czując się jak kompletny idiota i zamierzając jak najszybciej odjechać.
Nie zdążył się jednak nawet odwrócić.
- Hej, Collins, zaczekaj! – usłyszał zupełnie nowy głos, całkowicie dla niego obcy i – co najważniejsze – kobiecy.
Po schodach prowadzących na piętro zbiegła… Izadora. Mimowolnie otworzył usta z wrażenia, bo dziewczyna nie zaszczyciła go chociażby głupim przywitaniem odkąd w ogóle ją poznał. Unikała go i wcale się z tym nie kryła, zupełnie jakby był nosicielem jakiejś wyjątkowo paskudnej choroby, którą bała się zarazić.
Dziwne, ale chyba pierwszy raz usłyszał jej głos. I musiał przyznać, że bardzo mu się on podobał – przyjazny dla ucha sopran idealnie pasował do tego drobnego, uroczego rudzielca, którego wspomnienie nie dawało mu spokoju, odkąd zobaczył ją po raz pierwszy. Jej twarz była jedynym, co pamiętał po przebudzeniu, kiedy po wypadku w lesie odnaleźli go Edward i Isabel.
Bella wspominała, że jej przybrana siostra zachowuje się od jakiegoś czasu dziwnie, a sądząc po minie Carlisle’a, wcale przy tych opisach nie koloryzowała, bo doktor wyglądał na szczerze zaskoczonego – zupełnie, jakby dziewczyna raczyła zaszczycić kogokolwiek swoją obecnością po raz pierwszy od dawna.
- Potrzebujesz czegoś, Doro? – zapytał ją, bo Oliver chwilowo nie był w stanie wydusić z siebie głosu, a Izadora wyglądała na zniecierpliwioną.
- Potrzebuję, potrzebuję – zapewniła, wyglądając jakby zaraz miała tupnąć, żeby dodatkowo podkreślić swoje słowa; w jej przypadku nie byłoby to chyba nawet tandetne, a wręcz urocze. – Potrzebuję faceta, a skoro Belli nie ma, nie będzie raczej miała do mnie pretensji, jeśli wykorzystam naszego gościa – wyjaśniła, ignorując ostrzegawcze spojrzenie, które rzucił jej ojciec.
- Faceta? – powtórzył Oliver, całkowicie zbity z pantałyku.
Jezu Chryste, miał to uznać jako…?
- Do pracy, głuptasku – uściśliła i choć wydawało mu się, że zaraz go wyśmieje, uśmiech, który pojawił się na jej twarzy, był bardziej sympatyczny niż kpiarski. - Potrzebuję męskiej ręki.
Uniósł brwi, pierwszy raz przyglądając się jej dokładniej i w końcu zwracając uwagę na ubranie. Nie wyglądała, jakby jakkolwiek zamierzała obchodzić święta; miała na sobie zwykłą flanelową koszulę i stare jeansy, pokryte warstwą… gliny? Być może był faktycznie szalony, ale w tym stroju wydawała mu się niezwykle pociągająca.
- Oliver się śpieszy, kochanie. – Kolejny raz to Carlisle musiał za niego mówić. – Jeśli chcesz, zawsze możesz poprosić mnie, Emmetta czy Ja…
- Jasne – wciął się, właściwie nie rejestrując tego, że doktorowi przerwał.
Nie wiedział jakiej pomocy dziewczyna od niego oczekiwała, ale postanowił zaryzykować – pomijając już fakt, że dziwnym trafem nie potrafił jej odmówić.
- No to świetnie – ucieszyła się. – Chodź.
Odwróciła się na pięcie i zniknęła na schodach, równie nagle, co się pojawiła. Oszołomiony pomyślał, że to do prawdy szalone, że z dnia na dzień dziewczyna, która do tej pory starannie go unikała, nagle prosiła – a raczej żądała - od niego pomocy.
- Przepraszam – wymamrotał, pośpiesznie wymijając Carlisle’a i wślizgując się do środka. W tym momencie naprawdę zastanawiał się, co on w tym domu robi.
Dora czekała na niego przed jednym z pokoi. Kiedy znalazł się na piętrze i ruszył w jej kierunku, uśmiechnęła się jedynie i bez słowa wyjaśnienia zniknęła w środku, zostawiając za sobą otwarte drzwi. Zawahał się, nim zdecydował się do niej dołączyć, w końcu jednak wszedł do pomieszczenia, próbując zgadnąć, czego może się tam spodziewać, nawet jednak gdyby myślał kilka godzin, chyba nie wpadłby na coś takiego.
Pokój przypominał pracownię artystyczną. Dora urządziła sobie w sypialni mały kącik malarski; pod oknem stały sztalugi, w powietrzu zaś wyczuł zapach świeżej farby. Wyglądało na to, że dziewczyna wciąż nad swoją oazą pracuje – meble wyglądały, jakby wielokrotnie już zmieniały ustawienie, a ich właścicielka wciąż nie mogła zdecydować się na właściwy układ, pod ścianami zaś dostrzegł liczne stojące do niego tyłem płótna. Jakby tego było mało, w kąt wciśnięto koło garncarskie, choć dzięki Bogu nigdzie nie zauważył czegoś, co można by było uznać za piec.
- ASP*? – strzelił, bo taka dziewczyna jedynie tam mu się nadawała; jakoś nie wyobrażał jej sobie w zwyczajnym liceum.
- Prawie – zgodziła się. – Wciąż zastanawiam się, czy aplikowanie w środku roku ma sens.
Nie odpowiedział, bo nie potrafił stwierdzić, czy jest dobra – w końcu nie widział żadnego z jej dzieł, poza tym w żadnym stopniu nie znał się na sztuce. Tym bardziej czuł, że on i Izadora to dwa różne światy – ona zdawała się należeć do całkowicie obcego, skrytego tajemnicą, którą przez te tygodnie wokół siebie roztaczała.
Dora z resztą nie oczekiwała odpowiedzi.
- Miałeś mi pomóc – przypomniała. – Młotek, gwoździe – skinęła głową w stronę parapetu. – Chcę je powiesić – wyjaśniła, wskazując kilka zaledwie obrazów, wyjątkowo odwróconych tak, że mógł je dostrzec.
Wyglądały… nieźle. To chyba się zwało abstrakcją, co w sumie do kogoś takiego jak Izadora doskonale pasowało. Nieregularnie plamy i linie nie miały dla niego żadnego sensu, ale było w nich coś, co mu się podobało. Zdawały się być równie niezwykłe i wyjątkowe, co sama Izadora – i po prostu go urzekły, zupełnie jak ich autorka.
- Twoje? – upewnił się; skinęła jedynie głową. – No dobra, a co z tymi? – zapytał, podchodząc do jednego z zakrytych obrazów.
Właściwie nie był pewien, kiedy pojawiła się przy nim – jej palce z siłą imadła zacisnęły się na jego nadgarstku, nie pozwalając mu choćby tknąć malowidła. Pośpiesznie od niej odskoczył, w poddańczym geście unosząc ręce ku górze i próbując zrozumieć, co właściwie zrobił nie tak.
- Nie ruszaj nic, jeśli ci nie pozwolę – niemalże… warknęła? – Są nieudane, tyle powinieneś wiedzieć. Przyszedłeś mi tutaj pomóc, czy szpiegować? – dodała.
Powstrzymał się, by nie zauważyć, że to właściwie ona zdecydowała, że go wykorzysta – on po prostu potaknął pod chwilą presji. Bez słowa po prostu chwycił za wskazany przez nią wcześniej sprzęt, zabierając się do roboty. Czuł się cholernie niezręcznie, zamierzał więc szybko zrobić swoje i jednak się ulotnić – do Isabel mógł zajrzeć kiedy indziej. Najlepiej spróbować umówić się na mieście, z dala od jej rodziny…
A może raczej Izadory.
Emocje opadły zaskakująco szybko. Miał wrażenie, że nastroje Izadory zmieniają się błyskawicznie – kiedy zasiadła przy kole garncarskim, zanurzając dłonie w glinie i zachowując się, jakby wcale go w jej pokoju nie było, momentalnie się uspokoiła. Sam również poczuł się odrobinę pewniej – w szumie obracającego się koła było coś kojącego i przez chwilę nawet zapomniał, co miał robić.
- Naprzeciwko okna, to najlepsze miejsce – powiedziała spokojnie; oczy miała zamknięte, ale to nie przeszkadzało w tym, że jej dłonie z wprawą przesuwały się po glinie.
Przez chwilę wszystko było łatwe. Ona nim kierowała, on zaś wypełniał jej polecenia, posłusznie zawieszając kolejne obrazy we wskazanych jej miejscach. Wszystko zajęło zaledwie kilka minut – co najwyżej kwadrans – ale nawet kiedy skończył, Dora nie przerwała pracy. Stanął zdezorientowany, obserwując jej spokojną twarz i zupełnie nie wiedząc, co powinien teraz zrobić. Po prostu wyjść? Chyba nawet by tego nie zauważyła.
- Izadoro…
- Doro – poprawiła, nie otwierając oczu. – Mów mi Dora – poprosiła, uśmiechając się.
- Okej, Doro – poprawił. – Więc… Co teraz? – zapytał, chcąc zwrócić jej uwagę.
W końcu spojrzała na niego, po czym krótko zerknęła na pokrytą obrazami ścianę. Nijak to skomentowała, zupełnie jakby było jej to obojętne; w jakimś stopniu zaczął się nawet zastanawiać, czy z rudowłosą dziewczyną, która od pierwszej chwili urzekła go swoją urodą, wszystko aby na pewno jest w porządku. Artystka artystką, ale jej zachowanie zaczynało go powoli… niepokoić.
Wstała i bez pośpiechu podeszła do okna. Przez chwilę spoglądała na leśny krajobraz, który mogła ze swojego pokoju podziwiać, po czym lekko wskoczyła na parapet; usiadła na nim i znów wbiła w niego swoje zielone oczy – dokładnie takie same jak jego własne.
- Dziękuję – powiedziała śpiewnie; choć było to zupełnie naturalne, mimo wszystko zaskoczyła go. – Teraz twoja kolej – oznajmiła, patrząc na niego zachęcająco.
- Kolej na co?
Naprawdę jej nie rozumiał.
- Poprosić o pomoc. Przyszedłeś, bo i ty czegoś potrzebujesz, prawda? – zapytała, ale takim tonem, jakby wcale nie oczekiwała odpowiedzi; po prostu jakby wiedziała.
Zawahał się. Chciał porozmawiać z Bellą, ale czy nie na taką okazję czekał? Potrzebował kogoś, kto mógłby rozwiać wszystkie jego wątpliwości i wszystko wyjaśnić – a Izadora była taką osobą. Poza tym, mimo jej nietypowego zachowania, czuł się w jej obecności zaskakująco dobrze; niemal tak dobrze jak przy Isabel.
Poklepała znacząco miejsce obok siebie. Właściwie nie pomyślał, tylko zwyczajnie do niej podszedł i całkiem wprawnie wdrapał się na parapet, siadając na tyle daleko od Izadory, na ile pozwalały na to wymiary ramy okiennej.
- Właściwie dlaczego nagle zdecydowałaś się do mnie odezwać? – zapytał, nie mogąc się powstrzymać. – Myślałem, że zbytnio za mną nie przepadasz – wyjaśnił, ledwo powstrzymując się od słowa „nienawidzisz”, bo i takie wyjaśnienie przeszło mu przez myśl.
Ku jego zaskoczeniu, jedynie roześmiała się smutno.
- Gdyby to wszystko było takie łatwe – westchnęła. – Doprawdy, Oliverze, nie masz pojęcia w co się właśnie wplątałeś. Ale nic nie poradzę na to, że przeznaczenie jest jakie jest i nie potrafię go zmienić. I jeśli mam być szczera, zdecydowanie lepiej dla wszystkich, zwłaszcza dla ciebie, byłoby, gdybyś nigdy nie poznał odpowiedzi na pytania, które chodzą ci po głowie.
Spojrzał na nią, nie kryjąc złości. O ile dobrze zrozumiał jej słowa, wcale nie zamierzała mu pomóc – bynajmniej nie w tym, czego oczekiwał. Milczała jak wszyscy, choć przynajmniej nie próbowała ukrywać, że powinien zapomnieć o prawdzie. Teraz jednak był przekonany, że coś jest na rzeczy – musiał jeszcze się dowiedzieć co.
- Skąd wiesz, co jest dla mnie dobre i czego chcę? Czytasz w myślach, czy może pozjadałaś wszystkie rozumy? – odparował, nie mogąc się powstrzymać.
Uśmiechnęła się pobłażliwie.
- Próbuj dalej – rzuciła; nie miał pojęcia, co ma o tym wszystkim myśleć. – Ale przecież przyszedłeś tutaj, żeby rozmawiać, prawda? Więc rozmawiajmy. Nie ukrywam, że od dawna szykowałam się do tego, żeby cię poznać – wyznała.
Wciąż nie rozumiał na czym polega jej dziwna gra, ale postanowił zaryzykować – bo czuł, że nagroda może być tego warta.
_______________________________________________________________
*ASP - Akademia Sztuk Pięknych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz