Osiem.
Szmaragdy
Szmaragdy. Dlaczego wciąż widziała jego oczy, choć przecież nie ocknął się, kiedy była obok? Jedynie intuicja podpowiadała jej, że Oliver Collins (tyle udało jej się wychwycić ze słów Isabel, nim jednak postanowiła ewakuować się przez okno łazienki) ma niezwykłe, zielone oczy - twórczy umysł Izadory nie miał większych problemów z wykreowaniem twarzy chłopaka, kiedy ten jest przytomny i w pełni świadomy.
Liczyła, że mroźne powietrze i bieg przez las odrobinę ją otrzeźwią, ale jak na razie wcale nie czuła się lepiej. Co prawda zapanowała już nad nerwowym odruchem pocierania rąk, wciąż jednak czuła broczącą jej skórę krew; nawet mimo usilnych starań nie potrafiła pozbyć się tego wrażenia i to sprawiło, że tym bardziej pragnęła zatracić się w biegu. No i wciąż miała przed oczami bladą twarz tamtego chłopaka, pamiętała, jak dziwnie się czuła, kiedy przekierowywał swoją uzdrawiającą energię do jego ciała…
Zwolniła, czując, jak każdy wdech lodowatego powietrza rozrywa jej płuca. Walcząc o wyrównanie oddechu, przebiegła jeszcze kilka metrów, nim zmęczona opadła na śnieg. Biały puch przyjemnie chłodził jej zgrzane ciało, przynosząc ulgę i pozwalając choć na chwilę zapomnieć o wszystkich dręczących ją problemach. Przez jakiś czas klęczała wśród tej wszechogarniającej bieli, skupiona jedynie na przeszywającym jej ciało zimnie; materiał cienkiej bluzeczki, którą miała na sobie, nawet w najmniejszym stopniu nie chronił przed chłodem, uznała jednak, że jako dhampirzyca może sobie na to pozwolić.
Położyła się na plecach, spoglądając w wyjątkowo czyste niebo. Chmury ustąpiły, mogła więc w całej okazałości podziwiać wczesny zachód słońca, typowy dla wiecznej zimy Alaski. Ciepłe barwy pomarańczy i czerwieni, które przybrało wszystko wokół, pozwoliły jej zapomnieć o prześladujących ją szmaragdowych punkcikach, szybko jednak tego pożałowała - mimo wszystko kolor nieba przywodził jej na myśl krew.
Zaklęła cicho, co nie zdawało jej się zbyt często. Można było wręcz powiedzieć, że unikała przekleństw jak tylko się dało, nawet tych najbardziej błahych i mało wulgarnych. W tym momencie cieszyła się, że nikt jej nie słyszy, bowiem słowa, które w tym momencie cisnęły jej się na usta, całkowicie do niej nie pasowały i zszokowałyby każdego, kto choć trochę ją poznał.
Nie rozumiała już nic. Słowa, które usłyszała w dniu przybycia na Alaskę - "Ona jest drogą do niego" - wciąż dźwięczały jej w głowie, choć teraz to ona sama je przywoływała, nie cierpiąc katuszy z tego powodu. Ale niezależnie od sytuacji, zdanie to pozostawało dla niej jedną wielką niewiadomą, której nie potrafiła w żaden sposób pojąć. Oliver Collins, kimkolwiek był, pozostawał związany z Isabel, nie z nią, intuicja więc musiała ją w tym momencie wyjątkowo zwodzić.
A może chodziło właśnie i to, że ona i Isabel były siostrami, bliźniaczymi na dodatek? Oliver był ważny dla Isabel, a teraz jego życie było zagrożone i to z jej winy - chyba oczywiste, że Izadora została ostrzeżona, tym bardziej, że była w stanie mu pomóc. Musiało chodzić właśnie i to, że miała dar uzdrawiania, a chłopak był przyjacielem jej siostry.
Tak… Fakt, że wciąż prześladowała ją wizja jego szmaragdowych tęczówek również musiało dać się w jakiś logicznie wyjaśnić.
Tak naprawdę istniała jedynie jedna rzecz, którą powinna się w tym momencie martwić. Zacisnęła dłonie w pięści, wspominając wilgotną, lepką ciecz, która przylgnęła do skóry jej dłoni, kiedy dotknęła rany na szyi chłopaka, by zatamować krwawienie. Teraz wiedzieli - nie wszyscy, ale między innymi Carlisle widział, co Dora może zdziałać swoim dotykiem. Miała pojęcie, że ten wampir, który w przyszłości miał się stać dla niej równie bliski, jak obecnie dla Isabel, nie zamierza jej w żaden sposób skrzywdzić, ale obawiała się, że będzie próbował nakłonić ją do walki ze swoją fobią. Nie była na to gotowa.
Cholera, to było takie dziwne - dhampirzyca z awersją do krwi. Na wszystkie możliwe przypadłości, musiała się mierzyć akurat z czymś takim! Coś podobnego mogło się przytrafić jedynie jej, tego była pewna.
Z opóźnieniem zarejestrowała, że nie jest sama. Gwałtownie poderwała się na równe nogi, wzbijając w powietrze drobinki śniegu i lodu, po czym z lekką paniką rozejrzała się dookoła. Spojrzała w stronę z której wyczuła dwie, biegnącej z nadludzką prędkością, osoby; obie kierowały się w jej stronę i obie były jej znajome.
Panika ścisnęła ją za gardło, kiedy je rozpoznała, zanim jednak zdążyła chociażby pomyśleć o ucieczce, Esme i Carlisle pojawili się przy niej.
- Martwiliśmy się o ciebie. - W głosie wampirzycy było tyle troski, że Dora momentalnie poczuła się winna. - Wszystko w porządku, Izadoro? - zapytała.
Chciała podejść, by móc dotknąć jej ramienia, dziewczyna jednak zupełnie machinalnie usunęła się z zasięgu jej rąk. Zaraz tego pożałowała, widząc ból w oczach Esme, nie potrafiła jednak zapanować nad odruchami i swoim napiętym ciałem.
- Zostawcie mnie - szepnęła, spoglądając gdzieś w bok. - Chcę zostać sama - powiedziała wprost, modląc się w duchu, by ją zrozumieli i posłuchali.
Nie zrobili tego.
- Jesteś cała przemarznięta. Wróć z nami do domu, dobrze? - nalegał doktor, przybliżając się odrobinę, ale zachowując przy tym dystans wystarczający, by nie niepokoić Dory.
I tak cofnęła się jeszcze o kilka kroków, zastanawiając się, czy próbowaliby ją gonić, gdyby teraz puściła się biegiem. Ostatecznie nie miała się tego dowiedzieć, doszła bowiem do wniosku, że nie ma siły, by przed kimkolwiek uciekać; z resztą nie chciała tego.
- Skarbie, wydaje mi się, że jesteś w szoku - zasugerował spokojnie Carlisle, nie spuszczając z niej oczu.
To, że pierwszy raz nazwał ją w pieszczotliwy sposób, sprawiło, że na chwilę zamarła i nawet nie zareagowała, kiedy do niej podszedł. Przyjrzał się z dezaprobatą jej cieniutkim ubraniom, po czym zsunął z ramion kurtkę i zarzucił ją na nią. Wcześniej jakoś nie zwracała uwagi na to, że cała drży z zimna, teraz więc odrobinę ją ten fakt zaskoczył.
- I tak nie wrócę do domu - zastrzegła, ale bez stanowczości w głosie. - Nie w tym momencie. Ja... - Brzmiało to niemal histerycznie, zamilkła więc, próbując nad sobą zapanować. Może doktor miał rację i "szok" faktycznie był najlepszym określeniem jej stanu?
Raz jeszcze nerwowo potarła ręce. Gdyby była człowiekiem, już dawno zdarłaby sobie częściowo skórę, obecnie jednak skończyło się jedynie na pieczeniu i czerwonych plamach. Raz po raz zaciskała i rozluźniała dłonie, wbijając sobie paznokcie w skórę; szczęściem wciąż nie wyzbyła się nawyku obgryzania paznokci, starała się więc przycinać je regularnie, by pozbyć się pokusy, więc swoim nerwowym zachowaniem nie zrobiła sobie krzywdy.
Gdyby tylko udało jej się pozbyć wrażenia, że dłonie wciąż ma zbroczone krwią...
- Masz dar, prawda? - zapytał Carlisle, próbując jakoś z nią rozmawiać. W jego głosie było coś kojącego, co nabył przez te wszystkie lata bycia lekarzem. - Użyłaś go, by pomóc Oliverowi - stwierdził, wciąż jednak nie spuszczał z niej oczu, oczekując potwierdzenia.
Ach, więc jednak Oliver. Znów zobaczyła w myślach parę szmaragdowych oczu, równie pięknych i intensywnych, jak jej własne w tej chwili. Z tą tylko różnicą, że jej nie były prawdziwe; wywołane darem, nigdy nie miały być tak żywe, jak tęczówki Olivera Collinsa. Myśl o tym sprawiła, że dosłownie zakręciło jej się w głowie - gdyby mogła go zobaczyć, kiedy będzie już przytomny...
- Izadoro, co tam się stało? - Głos doktora wyrwał ją z zamyślenia. Drgnęła zaskoczona, kiedy wampir ujął jej dłonie, przyglądając się obolałej skórze; lodowaty dotyk był mimo wszystko kojący i przynosił jej ulgę. - Jeśli chodzi o pragnienie... - zaczął Carlisle, chcąc ją pewnie przekonać, że przecież nic się nie stało i poradziła sobie świetnie.
Pośpiesznie pokręciła głową, nie dając mu skończyć. Policzki dosłownie jej płonęły, serce waliło jak oszalałe, pobudzając jej wypełnioną adrenaliną krew do szybszego krążenia. Gorycz i strach, które czuła, przejęły nad nią kontrolę, w końcu znajdując ujście.
- Żeby tu tylko chodziło o pragnienie, przyjęłabym to z wdzięcznością! - jęknęła, wyrywając się z jego uścisku. - Brzydzę się krwi, tak? - wykrzyknęła, wyrzucając ręce ku górze. - Jestem niezrównoważoną pół-nieśmiertelną, która dysponuje mocą uzdrawiania i paradoksalnie nie może znieść widoku tego, co właściwie utrzymuje ją przy życiu!
Zaczęła nerwowo krążyć, nagle nie mogąc znieść bezruchu. Nie uciekała, nagle bowiem wydało jej się bez znaczenia to, czy wiedzą o jej największej słabości, czy nie. Krążyła wokół nich, licząc na to, że ruch i zmęczenie pozwolą jej choć na chwilę zapomnieć o Oliverze i dzisiejszym dniu, że w końcu wyrzuci z pamięci Jego oczy, te dwa szmaragdy...
Naiwnie.
One wciąż tam były - dwa błyszczące punkciki, dodające uroku łagodnej, chłopięcej twarzy, współgrające z jasnymi włosami. Tak bardzo chciałaby w tym momencie nie wiedzieć; nie mieć taj rozwiniętego zmysłu intuicji i rozległej wyobraźni... Ale ona wciąż pozostawała sobą, wszystko wiedzącą Izadorą z łatwością do wizualizacji tego, czego pragnęła.
To, że dałaby wszystko, by w tym momencie rozpraszać się równie łatwo, jak nowo narodzeni, było tu bez najmniejszego znaczenia - nigdy nie miało się tego, co się chce, a ona nie była wyjątkiem od tej reguły.
- Och, skarbie... - Słowa te zabrzmiały zupełnie naturalnie w ustach Esme, która już praktycznie uważała Izadrorę za kolejne ze swoich przybranych dzieci. - Już wszystko w porządku. Nikt cię nie skrzywdzi, Izadoro - obiecała, podchodząc bliżej, by przytulić dhampirzycę.
Znieruchomiała, ale nie odsunęła się. Uścisk wampirzycy był silny, ale przy tym pełen delikatności i szczerych uczuć. Mimo woli rozluźniła się odrobinę, czując narastające zmęczenie i poczucie rezygnacji. Adrenalina, która najwyraźniej rozgrzewała ją od chwili, w której opuściła dom, teraz musiała w końcu się wyczerpać, bo poczuła chłód i wszechogarniające zmęczenie.
Esme puściła ją i odsunęła się, prawdopodobnie wyczuwając jak drży i nie chcąc pogarszać sprawy swoją temperaturą. Dora spojrzała krótko w złociste tęczówki wampirzycy, zaraz jednak odwróciła wzrok, przenosząc go na swoje zaczerwienione dłonie. Skóra zaczynała już piec.
- Nie będziemy o nic pytać - odezwał się Carlisle, raz jeszcze próbując nakłonić ją do powrotu. - Musisz się rozgrzać. Poza tym w domu na pewno jest coś, co pomoże ci usunąć zapach krwi - dodał, słusznie podejrzewając, że taka możliwość ją zaciekawi. - Twoje ręce...
Wiedziała, że się o nią martwi. Gdyby mu pozwoliła, pewnie zabrałby ją prosto do domu, by opatrzyć jej dłonie i upewnić się, że wszystko jest już w porządku. Westchnęła zrezygnowana, po czym przymknęła oczy, koncentrując się na swoim spiętym ciele. Jakoś udało jej się rozluźnić i drugi raz tego dnia uwolnić swoją moc. Ciepła i pulsująca, wypełniła jej żyły, w szybkim czasie rozgrzewając całe jej ciało, zwłaszcza dłonie. Ból i pieczenie zostały wyparte, i nie miała już wątpliwości, że skóra w pełni się zregenerowała; nie powstrzymała cichego westchnienia ulgi, które wyrwało się z jej ust. Jednocześnie poczuła smutek, zupełnie jak przy pożegnaniu z przyjacielem, kiedy moc opuściła jej ciało, pozostawiając za sobą jedynie przyjemne ciepło.
Powoli uniosła powieki. Carlisle przyglądał jej się zafascynowany, wyraźnie jednak próbował zapanować nad swoimi emocjami, by wywiązać się ze złożonej jej obietnicy. Nie mogła tego nie docenić; może faktycznie jej obawy przed przyznaniem się do swojej fobii były bezpodstawne.
W tym momencie była gotowa wrócić do domu, ale...
- On tam jest? - zapytała spokojnie, jakoś maskując odczuwane przerażenie i napięcie. Odpowiedź była dla niej ważna - Esme i Carlisle byli tego świadomi.
Pierwszy raz nie próbowała nawet skorzystać ze swojej umiejętności, aż nadto pewna, że usłyszy tych pięć znajomych słów: ona jest drogą do niego, Cokolwiek to znaczy, jakkolwiek wpłynie na jej przyszłość...
- Tak... - Esme nie była pewna, co powinna jeszcze powiedzieć. - Rozmawia z Isabel - dodała w końcu, obserwując uważnie twarz przybranej córki.
- O... Ach, tak - szepnęła jedynie Dora, zamyślając się na chwilę. - Słynny Oliver Collins - mruknęła do siebie, rozpamiętując rozmowy ostatnich dni. Isabel nie chciała zbytnio mówić o swoim przyjacielu, ale Izadora wiedziała, że był dla niej ważny i że bardzo ją skrzywdził.
Szkoda, że nie miała pojęcia jak.
I dlaczego wszystko wskazywało na to, że chłopak jest jej przyszłością - nie Isabel.
Raz jeszcze musiała zmierzyć się z wizją szmaragdowych oczu, zdobiących chłopięcą twarz Olivera. Obraz uparcie powracał, wraz ze słowami, które pojawiły się w dniu przybycia Izadory na Alaskę i nic nie świadczyło o tym, że uda jej się wyrzucić je z pamięci w najbliższym czasie. Ale, jak zauważyła, teraz było jej łatwiej nad nimi zapanować, łatwiej je znosić.
Może dlatego, że w końcu podjęła decyzję. Nie była pewna, ale efekt był efektem i w jakimś stopniu była z niego zadowolona.
Spojrzała na swoich przybranych rodziców i uśmiechnęła się blado. Choć nic jeszcze nie powiedziała, oboje zdawali się odczuwać ulgę, jakby dobrze wiedzieli, co za chwilę usłyszą.
- Dobrze - zgodziła się. - Wracajmy do domu.
Prawda była taka, że nawet gdyby chciała, nie potrafiłaby odmówić sobie zobaczenia Olivera Collinsa raz jeszcze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz