Osiem.
Konfrontacja
Poranek
powitał nas chłodem i deszczem. Niebo zasnute było czarnymi chmurami, porywisty
wiatr targał drzewa i tren mojej sukni, kiedy późnym popołudniem stanęliśmy na
imponujących rozmiarach polanie - miejscu starcia. Deszcz chwilowo ustał, choć
sądząc po pogodnie w każdej chwili gotów był lunąć na nowo.
Alice nie
była pewna kiedy wszystko się zacznie, ale zapewniała, że już niedługo.
Woleliśmy więc pojawić się wcześniej, choć musiałam przyznać, że takie nerwowe
oczekiwanie było okropne.
- Nie jest
ci zimno w tej sukni? - zagadnął mnie Edward, patrząc krytycznie na mój strój.
Niemalże zazgrzytałam zębami podirytowana tym, że od rana nie dawał mi spokoju
(jednocześnie wciąż na mnie zerkał, a zobaczywszy mnie w takim wydaniu pierwszy
raz zaniemówił, co cholernie mi się podobało), przy każdej okazji czepiając się
mojego wyglądu. Pozostali też zdziwili się moim wyborem - sami ubrali się w
sposób wygodny by łatwo móc się poruszać - ale znali mnie na tyle by wiedzieć,
że jestem uparta i zdania nie zmienię, pozostawili więc tę kwestię bez
komentarza.
- Jest mi w
sam raz - syknęłam. Taka była prawda; choć jako pół-wampir byłam podatna na
zmiany temperatury, krążąca w moich żyłach adrenalina nie pozwalała mi marznąć.
- Isabel..
- Speszony wrogością w moim głosie spuścił z tonu. Niespodziewanie chwycił mnie
za ramiona i odwrócił w swoim kierunku. - Przepraszam. Po prostu się o ciebie
martwię, a ta sukienka mocno cię ogranicza - szepnął. Moja irytacja i złość
zniknęły, poczułam, że się rozpływam. Miałam mu już powiedzieć, że dam sobie
radę i po doświadczeniach z tańcem w szkole jestem przyzwyczajona do chodzenia
w bardziej krępujących ruchy strojach, kiedy cały zesztywniał i nad moją głową
spojrzał przed siebie.
- Nadchodzą
- rzucił tylko i chwyciwszy mnie za nadgarstki, wciągnął za siebie by móc mnie
zasłonić. Nim się obejrzałam, reszta rodziny znalazła się przy nas. Zauważyłam,
że moi bracia i ojciec starają się osłonić kobiecą część naszej grupy.
Pojawili
się pojedynczo, a było ich tylko troje. James kroczył na przedzie. Jego
kasztanowe włosy wzburzone były przez podmuchy wiatru, szkarłatne oczy czujnie
obserwowały wszystko dookoła, chłonąc najdrobniejsze szczegóły. Blada skóra
kontrastowała z czarnymi spodniami i rozmyślnie rozpiętą pod szyją koszulą. Był
po prostu piękny i cholernie seksowny, a swoim zawadiackim uśmiechem wręcz
powalał mnie na kolana.
Po jego
prawej stronie pojawiła się blondwłosa piękność. Wysoka i szczupła, bez trudu
potrafiłaby uwieść każdego mężczyznę. Poruszała się zwinnie i zgrabnie, przy
każdym kroku zmysłowo poruszając biodrami. Robiła to już chyba zupełnie
nieświadomie, wyuczona latami praktyki. Byłam niemal pewna, że to właśnie ta
słynna Chelsea.
Trzecią
wampirzycę, która stanęła przy lewym boku Jamesa, rozpoznałam od razu, choć nie
znałam jej imienia. Dziewczyna o czarnych do pasa lokach bez wątpienia była
nowo narodzoną z wizji Alice; intensywność z jaką moja siostra się w nią
wpatrywała jedynie mnie w tym utwierdziła.
Krwistookie
wampir zatrzymały się jakieś dziesięć metrów przed nami. W mrocznej atmosferze
i porywistym wietrze wyglądali niczym prawdziwe istoty z legend, bezwzględne i
krwiożercze.
Przez
chwilę panowała napięta cisza, którą ostatecznie postanowił przerwać Carlisle.
Mnie osobiście daleko było do spokoju i opanowania doktora.Pragnęłam wręcz
wyrwać się do przodu i zaatakować. Od zawsze byłam w gorącej wodzie kąpana i
takie stanie z boku było dla mnie nie lada wyzwaniem.
- Nie wiem
czego od nas chcecie, ale nie jesteśmy skorzy do walki. Zdecydowanie bardziej
wolelibyśmy rozegrać to w pokojowy sposób - odezwał się spokojnie ojciec.
Mów za
siebie, pomyślałam. Wiedziałam, że Carlisle nie pochwala przemocy i perspektywa
walki go przeraża. Ceniłam to w nim, ale w tym momencie nie potrafiłam się z
nim zgodzić. Nienawiść i wszelakie przykre uczucia związane ze śmiercią Melindy
oraz decyzją Jamesa rozpalały mnie od środka, popychając do zemsty.
- Wiecie po
co przychodzimy. - Winger wzruszył ramionami. - Dostaniemy to i nikt nie
ucierpi - rzucił tonem, którym równie dobrze mógłby gawędzić o pogodzie czy
opowiadać o swoim jakże nudnym dniu. Zacisnęłam dłonie w pięści tak mocno, że
aż wbiłam sobie paznokcie w skórę aż do krwi. Gotowałam się ze złości wywołanej
świadomością, że dla niego jestem po prostu rzeczą - przedmiotem jakiejś
dyskusji. To była kropla, która przelała kroplę goryczy.
- Ja nie
jestem rzeczą - warknęłam, wchodząc w słowo Carlisle'owi, który zamierzał coś
na to odpowiedzieć. James uniósł głowę i spojrzał mi prosto w oczy. Odrzuciłam
dumnie włosy i niczym w transie wyminęłam stojące przede mną wampiry, stając
pomiędzy Cullenami a naszymi wrogami. Edward syknął ostrzegawczo chcąc bym
wróciła na miejsce, a ojciec położył mi dłoń na ramieniu. Strząsnęłam ją. -
Jamesie Ronaldzie Winger, ja nie jestem rzeczą! - podniosłam głos.
James
rozszerzył oczy, widząc mnie w całej okazałości. Potężne podmuchy wiatru
wzdymały moją suknię i rozwiewały mi włosy. Moje ciemne oczy emitowały złością
i ciskały błyskawice; w głosie pobrzmiewa gniew i złość. Tak jak chciałam.
- Och,
Isabel - westchnął. - Piękna Nemezis, bogini pokusy i zemsty...
W jego
głosie słychać było szczery żal i tęsknotę. Zdawało się, że jest rozbity między
dwoma racjami i choć podjął już decyzję, czuje ból na myśl co traci w jej
konsekwencji.
- Dlaczego?
- szepnęłam. Dobrze wiedział o co pytam.
Dlaczego to
robił? Dlaczego wszystko tak się potoczyło? Dlaczego stoimy naprzeciwko siebie,
choć prawdopodobnie jedno z nas miało nie wyjść cało z tego starcia żywe?
Dlaczego Melinda...?
James
pokręcił tylko głową. Na sekundę przymknął powieki, a jego twarz wykrzywił
grymas bólu. Zupełnie jak wtedy w lesie, przypomniałam sobie i wiedziałam już,
że nic mi nie powie. Ale ja musiałam wiedzieć.
Moje ciało
zareagowało samo. Rzuciłam się na niego, marząc by zabić. Zabić drania, który z
zimną krwią (a jako nowo narodzony miał ją jeszcze) zabił moją najlepszą
przyjaciółkę, a swoją siostrę. Nie wiedziałam konkretnie jak zginęła i co się
stało, ale w mojej wizji to właśnie on, James morduje ją w zemście za
pokrzyżowanie jego planów. Nieświadomie pokrzyżowanie jego planów. Obraz ten
zaślepiał mnie, popychał do działania i nienawiści.
Nie stracił
czujności. Momentalnie otworzył oczy, które nieco rozszerzyły się z zaskoczenia
i bez większego trudu zablokował mój atak. Odskoczyłam do tyłu i złapawszy
równowagę stanęłam gotowa do walki.
Chelsea i
ta druga wampirzyca syknęły wściekle i zaatakowały mnie równocześnie. Nie
miałam szans z kilkoma przeciwnikami na raz, a zanim którykolwiek z Cullenów
zdążyłby mi pomóc, miało być już za późno. Wiedziałam, że zrobiłam błąd
atakując z zaskoczenia i teraz miałam przypłacić go życiem. Pogodziłam się już
z tą myślą, gdy nagle James zasłonił mnie własnym ciałem.
- Chelsea,
Meredith, zajmijcie się resztą. Ona jest moja! - oświadczył. Wampirzyce ledwo
wyhamowały, po czym bez słowa protestu zaatakowały moją rodzinę. Dostrzegłam
jeszcze, że ze wszystkich stron pojawiają się przyczajeni do tej pory nowo
narodzeni. W sumie było ich chyba około piętnastu - nie mogłam dokładniej
policzyć, bo James gwałtownie odwrócił się w moją stronę z rozmysłem uderzając
mnie w brzuch. Zgięłam się wpół, usiłując złapać oddech i z ledwością udało mi
się uniknąć kolejnego ciosu.
Walczyłam
zawzięcie jak nigdy dotąd. Raz po raz unikałam jego ataków i sama usiłowałam go
dosięgnąć swoimi. Ale to nie była to jedna z tych walk dla zabawy, które nie
raz toczyliśmy między sobą.. Nie musieliśmy uważać by przypadkiem wzajemnie się
nie zranić; my chcieliśmy skrzywdzić siebie nawzajem.
Starcie
niczym taniec. W końcu to James był tutaj mistrzem; to on mnie uczył i potrafił
przewidzieć każdy mój kolejny ruch. Jednak ja też znałam go jak nikt inny.
Byliśmy sobie równi, żadne z nas nie mogło móc wygrać tego starcia. Gdy jedno
atakowało, drugie robiło unik, niczym w idealnie dopracowanej choreografii.
Tren sukni
nieco utrudniał mi poruszanie się, ale i spełniał rolę, której od niego
oczekiwałam. James wciąż mnie kochał, a ta kreacja sprawiała, że rozpraszał
się, skupiając się na mnie zamiast na walce. (Choć może jednak wygląd nie miał
tu nic do rzeczy?) Raz nawet udało mi się to wykorzystać i z całej siły uderzyć
go w twarz. Szkoda tylko, że bardziej zabolało to mnie niż jego.
- Morderca!
- Niemal splunęłam mu w twarz. - Zabiłeś ją! Zabiłeś Melindę! - Wpadłam w szał.
Winger zamarł w pół skoku i wylądował tuż przede mną. Jego przystojną twarz
wykrzywił grymas bólu.
- Masz
rację - wyszeptał bezbarwnym tonem. Raptem chwycił mnie za oba nadgarstki.
Popchnął mnie lekko do tyłu, a ja wyczułam pod plecami szorstką korę drzewa.
Dopiero wtedy zauważyłam, że zaślepieni walką dotarliśmy aż do granicy lasu. -
Masz rację, ale błagam się, wysłuchaj mnie! - zawołał niemal desperacku.
Spróbowałam się wyrwać, ale trzymał moje ręce w żelaznym uścisku.
- Puść
mnie! - wysyczałam, zaczynając się szarpać. Zaraz jednak znieruchomiałam,
widząc ból w jego oczach. Czerwone tęczówki poraziły mnie swoim cierpieniem,
nie pozwalając się poruszyć czy odezwać choć słowem.
-
Zamordowałem własną siostrę - wyszeptał. Dobry Boże, czy on płakał?!
Wiedziałam, że gdyby wampiry mogły uronić choć łzę, jego twarz by od nich
lśniła. - Obiecałem ją chronić. Blisko mnie i mojej rodziny kręciło się tyle
wampirów... Sam stałem się jednym z nich, zaznałem potęgi i nieśmiertelności. Chciałem
by i ona tego zasmakowała, by była bezpieczna... - wyszeptał łamiącym się
głosem. Nachylił się tak blisko mnie, że gdyby chciał, mógłby złożyć na moich
ustach pocałunek. Czułam jego lodowaty, nierówny od narastającego w piersi
szlochu, oddech na twarzy. - Przyczaiłem się na nią w jakiejś ciemnej uliczce,
jak kiedyś na ciebie z resztą. Nie pojawiałem się w domu od kilku dni i
zmartwiona moim zniknięciem nie potrafiła się na mnie wściekać za tę historię z
Chelsea. " James, nie rób mi tego więcej", zaszlochała, wpadając mi w
ramiona. "Nie zrobię", obiecałem jej. I wtedy wgryzłem się w jej
szyję...
Drżał cały,
kurczowo ściskając moje dłonie. Wiedziałam doskonale, że ledwo powstrzymuje się
od całkowitego stracenia panowania nad sobą i własnym ciałem. Sama przywarłam
do pnia drzewa; czułam, że łzy spływają po moich policzkach. Pod wpływem
impulsu delikatnie wyswobodziłam nadgarstki z jego uścisku (dziw, że mi na to
pozwolił) i sama ujęłam jego lodowate dłonie. Ścisnęłam je lekko, a nadzieja z
jaką na mnie spojrzał była niemal bolesna.
- Chciałem
ją przemienić. Pamiętałem jak zrobiła to Chelsea i próbowałem powtórzyć to z
Melindą, ale... Jej krew, cudowna słodka krew eksplodowała w moich ustach.
Musiałem się jej napić, tylko trochę... A kiedy amok minął, ona osunęła się w
moich ramionach. Była blada... Tak blada... I martwa. Zabiłem ją, zabiłem moją
małą siostrzyczkę...
Osunął się
na kolana i ukrył twarz w dłoniach. Zobaczyłam w nim tego dawnego Jamesa; nie
bezwzględnego mordercę za którego go miałam. Zobaczyłam pokonanego nastolatka,
którym był zanim moje życie stanęło na głowie. Nastolatka, który stracił
wszystko. Który gotów był zrobić wszystko dla swojej rodziny i właśnie zawiódł.
Przyklękłam
tuż obok niego. Ujęłam jego twarz w dłonie i spojrzałam mu prosto w oczy. W
moich własnych można było dostrzec żal i przebaczenie. Bo wybaczyłam mu; nie
potrafiłam mieć mu niczego za złe, kiedy tak klęczał przede mną cierpiąc. Robił
to, co w danym momencie wydało mu się słuszne. Wybierał źle, ale wierzył, że
robi to dla swojej rodziny. Nadal nie wiedziałam jaki interes miał w pomaganiu
Volturi, ale nie zamierzałam go teraz o to pytać, choć by w takim stanie, że
pewnie powiedziałby mi wszystko.
- Isabel...
Izzy, najukochańsza moja. - Opanował się i uniósł nieco głowę by spojrzeć mi w
oczy. - Przepraszam cię. Przepraszam... Wiem, że mnie nienawidzisz, ale błagam,
zrób dla mnie jedną rzecz i...
- Cii... -
przerwałam mu i po prostu go pocałowałam. Był to najbardziej niewinny i
delikatny pocałunek jaki można sobie wyobrazić. Krótko musnęłam swoimi ustami
jego wargi. Wciąż patrzyłam mu prosto w oczy, widziałam więc jak jego tęczówki
rozszerzają się w geście niedowierzania. Odsunęłam się lekko i odezwałam się
najbardziej łagodnym głosem na jaki było mnie stać: - Nie nienawidzę cię.
Podniosłam
się powoli czując na sobie spojrzenie zszokowanego wampira. Spojrzałam na
polanę na której wciąż toczyła się bitwa. Prawie o niej zapomniałam; czułam się
oderwana od rzeczywistości, wszystko co działo wokół zdawało się mnie nie
dotyczyć. Teraz jednak powróciły strach i obawy o bliskich.
Większość
ognisk już dogasała. Ciemnofioletowy dym ciężko unosił się nad ziemią,
zasnuwając już i tak zachmurzone niebo. Widoczność była utrudniona, a może to
ja próbowałam bronić się przed tym co mogłam zobaczyć bojąc się, że dostrzegę
braki po nie tej stronie co powinnam. Ale obraz nieubłaganie się wyostrzał i
już po chwili wyraźnie widziałam wszystko, nawet mimo gęstej kurtyny dymu. Z
bijącym sercem ogarnęłam całą scenerię i omal nie osunęłam się na ziemię.
Wszyscy.
Dobry Boże, udało się!
Zauważyłam
Emmetta, wprawnie rozczłonkowującego Meredith, która walczyła do samego końca.
Poległa jako jedna z ostatnich. Pozostała jedynie Chelsea i jakaś parka
młodziaków, którzy powoli wycofywali się w stronę lasu. Część mojej rodziny
próbowała ich otoczyć, a Edward, Alice, Esme i Carlisle ruszyli w moim
kierunku.
- Ani mi
się ważcie! - syknęłam, gdy miedzianowłosy wyrwał się do przodu by zaatakować
Jamesa. Niewiele myśląc zasłoniłam go sobą.
- Bella...
- Carlisle spojrzał na mnie, jakby zastanawiał się czy aby na pewno dobrze się
czuję. Alice i Esme miały podobne miny, Edward zaś wyglądał jakby zaraz miał
dostać furii.
- Całkiem
już oszalałaś?! - wydarł się na mnie. Stałam niewzruszona jego wybuchem,
szukając jakiejś ciętej riposty, gdy poczułam jak coś lodowatego muska wierzch
mojej dłoni.
- Izz... -
usłyszałam. Pochwyciłam dłoń Jamesa i pomogłam mu wstać. - On ma rację.. -
zaczął powoli. - Nie chciałem, ale...
- Cicho.
Wiem, że nie chciałeś. - Spojrzałam na niego, kątem oka nadal obserwując
rodzinę; zwłaszcza Edwarda.
- Ona mnie
omotała...
- Wiem.
- Zabiłem
swoją siostrę! - wrzasnął, nie mogąc pojąć tego, że go bronię i się nie
wściekam.
- Wiem! -
Sama już byłam zmęczona tą wymianą zdań. - Do cholery, wybaczyłam. Czego trzeba
byś to pojął? - Potrząsnęłam nim, nie zwracając uwagi na Cullenów. - A teraz
powiedz mi jedno: chcesz nam pomóc? - Spojrzałam mu w oczy.
- Kochanie
moje... - zaczął, ale widząc moje naglące spojrzenie uśmiechnął się tylko; był
to zaledwie cień jego dawnego uśmiechu. - Tak.
- Świetnie.
W takim razie... - Sama także nie dokończyłam. Przerwał mi okrzyk zadowolenia
Chelsea, która roziskrzonymi szkarłatnymi oczyma wpatrywała się w ścianę lasu.
OMG 8 razy za każdy rozdział przeczytany:)!!!!!!!Rozdział ten jak i poprzednie są " The Best " . To jest po prostu boskie,!Pozdrawiam i życzę weny w pisaniu kolejnych rozdziałów:) Z niecierpliwością czekam na kolejny:) Pozdrówki
OdpowiedzUsuń