Dwanaście.
Volterra
Słońce zaszło już, gdy samolot podszedł do lądowania. I bardzo dobrze, bowiem jedynie dla mnie jego promienie nie były kłopotliwe. Tutaj, we Włoszech, jedynie noc była bezpieczna dla wampirów, ironią więc można było nazwać fakt, że siedzibę swą miała tu najważniejsza wśród nieśmiertelnych rodzina królewska.
Noc była ciepła i bezchmurna. Gwiazdy migotały, cienki półksiężyc odcinał się od granatowego nieba. Dookoła panowała wszechogarniająca cisza. Szłam za Alice, która oczywiście wyrywała się do przodu, podążając coraz to nowymi uliczkami. Całe miasto wyglądało nader fascynująco, ale nie miałam czasu by zachwycać się czymkolwiek, nawet tym, że znajdowałam się we Włoszech; a szkoda, bo za granicą – i to jedynie poszczególnych stanów – byłam może ze dwa razy.
Zerknęłam na Edwarda, który poruszał się równie pewnie jak jego siostra. Byłam pewna, że od samego początku wiedział dokąd zmierza Alice; jak nic na wstępie wyczytał to z jej myśli. Pozostali też wydawali się orientować w terenie i zaczynałam powoli popadać we frustrację, związaną tym, że jako jedynie o niczym nie mam pojęcia.
No dobrze, to akurat było wyolbrzymieniem. Doskonale wiedziałam, że jesteśmy w Volterze i mamy się tutaj z kimś spotkać. Alice nie potrafiła określić po co, choć próbowała zobaczyć coś przez dobre trzy godziny. Bez skutku. Była jedynie w pełni przekonana, że możemy bezpiecznie tam pojechać, co natychmiast uczyniliśmy. Miałam jednak sporo wątpliwości i najchętniej darowałabym sobie cały ten wyjazd. Z kilku konkretnych powodów.
Po pierwsze, kompletnie nie mogłam pogodzić się z tym, że oni nie są w pełni czarnymi charakterami. Cullenowie jasno wyjaśnili mi ich rolę w społeczeństwie wampirów i to, jak bardzo pomagają zachować względny porządek wśród nieśmiertelnych. Czułam się fatalnie z tym, że chcąc nie chcąc muszę przyznać, że gdyby nie ta grupa wampirów, ludzie już dawno dowiedzieliby się o dzieciach nocy i prawdopodobnie zapanowałby istny chaos.
Za nic nie chciałam zobaczyć ich w dobrym świetle, zawdzięczać im pokojowej egzystencji obu ras – ludzi i wampirów.
Oni byli przyczyną wszystkich moich kłopotów. To był właśnie ten drugi, najważniejszy powód. Nadwrażliwość Aro, to, że nikt nawet nie próbował go powstrzymać… Dzięki Volturi w kilka zaledwie miesięcy zatraciłam całe dotychczasowe życie – moi rodzice, najbliżsi przyjaciele… Wszyscy nie żyli. Chyba jedynie odejście Olivera nie było ich winą, choć bardzo chętnie przypisałabym i tę stratę. Z resztą mogłam, bo gdyby nie oni i ta cholera „przepowiednia”, byłabym zupełnie gdzie indziej i prawdopodobnie nie musiałabym znosić kolejnych przykrości, który spotkały mnie w ostatnim czasie. No i mogłabym bezpiecznie usiłować go szukać, prawda?
Alice wprowadziła nas na okazały rynek. Olbrzymia wieża zegarowa górowała nad całym miastem, rzucając cień na wszystko dookoła. Musiałam przyznać, że efekt był fantastyczny i na chwilę nawet zapomniałam gdzie jestem, przypatrując się brukowanemu placu, włoskim kamieniczkom i niewielkiej fontannie w samym centrum miasta. Dopiero prawie niezauważalny ruch gdzieś w cieniu ratusza przykuł moją łatwą do rozproszenia uwagę.
- Witaj Jane – mruknął Edward, zanim jeszcze piekielna istota pojawiła się w zasięgu wzroku. Uśmiechała się niewinnie, rażąc tęczówkami barwy świeżej krwi, co za pewnie znaczyło, że całkiem niedawno brała udział w czymś całkowicie dla mnie niewyobrażalnym – polowaniu na ludzi. W tym momencie cieszyłam się, że w niektórych przypadkach wyobraźnia mnie zawodzi.
- Witajcie. – Ta cała kultura i sztuczna uprzejmość zaczynały mnie dobijać. Po co była ta cała farsa? – Mam was wprowadzić – oznajmiła, wodząc wzrokiem po twarzach każdego z nas. Mogłabym przysiąc, że na mojej zatrzymała się ułamek dłużej.
- Trochę dziwi nas, że powiadomiono nas poprzez wizję Alice – odezwał się Carlisle.
- Później. – Jane zdawała się wiedzieć, że zaraz padnie pytanie o powód dla którego musieliśmy tu przyjechać i zgrabnie je zbyła. Zaraz po tym odwróciła się i zniknęła w mroku uliczki, którą dopiero co przyszła, nawet nie sprawdzając czy idziemy za nią. A poszliśmy, bo czy było inne wyjście?
Nieco rażące było to, że przyszła sama. Zaryzykowałam stwierdzenie, że to chyba dobrze, bo chyba świadczyło o tym, że się nas (mnie) nie obawiali i nie mają złych zamiarów. Jednocześnie to była Jasne, której dar sugerował zupełnie coś odwrotnego.
Rozglądałam się nerwowo dookoła, zastanawiając się dlaczego zagłębiamy się w jakąś ciemną uliczkę, na dodatek – o ile dobrze się orientowałam – prowadzącą do nikąd. Całkowicie oszołomiona omal nie wpadłam na Alice, kiedy ta gwałtownie się zatrzymała. Przeniosłam wzrok na naszą przewodniczkę, która ponownie odwróciła się w naszą stronę; jej krwiste oczy zdawały się jarzyć w ciemnościach.
- Pójdziemy na skróty – zapowiedziała, robiąc krok do tyłu, po czym… zniknęła. Po prostu zapadła się pod ziemię. Usłyszałam jedynie furkot materiału czarnej peleryny, którą miała na sobie. Mimo woli skojarzyło mi się to ze sceną z serialu, który niegdyś namiętnie oglądałyśmy z Melindą – tam też złe duchy wsiąkały w podłoże. (Miałam nawiną nadzieję, że ta mała wiedźma z piekła rodem wróciła do swojego diabelnego królestwa, co jedynie świadczyło o tym, że powoli zaczynam tracić zmysły).
- Kanały! – Prychnięcie Rosalie sprawiło, że uważniej przyjrzałam się ziemi. Dostrzegłam otwór o średnicy jakiegoś metra; dziura ziała czernią i bynajmniej nie zachęcała do spuszczenia się w dół.
- Nie kanały, a wejście do tunelu – sprostował Edward. – Prowadzą bezpośrednio do ich siedziby.
- Wiem, ale na jedno wychodzi – stwierdziła, odrzucając swoje długie blond włosy i odchodząc gdzieś na bok. Miałam ochotę wywrócić oczyma i chyba nie byłam w tym pragnieniu odosobniona.
Ostatecznie Jasper i Emmett zeszli pierwsi. Alice nie miała jakichś większych oporów, wkrótce więc dołączyła do męża i brata. Najbardziej zdziwiło mnie to, że i Rosalie w końcu (prychając niczym rozjuszona kotka) zeszła do podziemi.
- Pomóż Belli – zwrócił się do Edwarda Carlisle. Miedzianowłosy już od dłuższego czasu mi się przypatrywał. Na słowa swojego przybranego ojca, ruszył w moją stronę.
- No chodź – zachęcił mnie, wyciągając rękę w moją stronę.
W pierwszej chwili zapragnęłam ująć jego dłoń, znowu znaleźć się blisko, zupełnie jak tego pamiętnego dnia, kiedy przytulał mnie i pierwszy raz pocałował. Zaraz jednak przypomniałam sobie jak irytująco zachowywał się po mojej rozmowie z Jacobe; nie boczyłam się za to, ale mimo wszystko postanowiłam go jeszcze podręczyć.
- No chyba śnisz. – Uśmiechnęłam się figlarnie i przykucnąwszy przy otworze, spuściłam się w dół. Wylądowałam lekko na kamiennej podłodze, ścigana przez pełne dezaprobaty pomruki Edwarda.
Przejmował się?
Bardzo dobrze.
Musiałam przyznać, że siedziba Volturi okazała się naprawdę imponująca. Zabytkowy zamek o dość nowoczesnym wystroju – ciekawe połączenie średniowiecza z nowożytnością. Czułam się dziwnie w otoczeniu kamiennych korytarzy i rzucających blade światło pochodni.
Z podziemi wyszliśmy prosto do nowoczesnego lobby. Jasne przeprowadziła nas przez nie i teraz podążała długim zamkowym korytarzem, nawet się na nas nie oglądając. Nie zraziło mnie to, byłam zbyt rozkojarzona; rozglądałam się dookoła z fascynacją, zupełnie nie myśląc o tym do kogo to miejsce należy.
Chyba jedynie ja tak bardzo zachwycałam się wszystkim wkoło. Podejrzewałam, że każdy z Cullenów musiał u być przynajmniej raz, poruszali się bowiem pewnie, chyba dobrze wiedząc dokąd idziemy. Pamiętałam z resztą, że Carlisle spędził kilka ładnych lat, mieszkając razem z Volturi.
Nie zmieniało to jednak faktu, że zamek był imponujący i po prostu mnie fascynował.
Jane pchnęła mosiężne wrota, prowadzące do Sali tronowej. Zawahałam się na chwilę, obecnych tam bowiem było całkiem sporo wampirów, które kojarzyłam z tego przykrego incydentu na polanie. Starałam się nie zwracać uwagi na to, że spoczęły na nas (na mnie?) dziesiątki szkarłatnych tęczówek; szłam przed siebie z uniesioną głową, ignorując wszystkich z wprawą nabytą w liceum, kiedy to było trzeba współżyć z grupą nieprzychylnych mi istot.
Tak, ale złośliwi koledzy nie byli raczej łaski na cudzą krew. Przyzwyczaiłam się już jednak do tego, że normalnie życie odeszło w niepamięć i podobne sytuacje są teraz czymś na porządku dziennym.
- Panie. – Jasne zatrzymała się, a ja w końcu zdecydowałam się spojrzeć na braci Volturi, zajmujących trzy zdobione trony na wzniesieniu. – Przyprowadziłam ich – oznajmiła, po czym odeszła na bok, dołączając do swojego brata bliźniaka, Aleca.
Edward pojawił się przy mnie nagle. Poczułam na ramionach jego dłonie, a kiedy się obejrzałam, dostrzegłam jak bardzo jest spięty. Nic dziwnego, bo chyba nikt nie zapomniał jeszcze jak skończyło się nasze ostatnie spotkanie. Widziałam podirytowanie na jego twarzy, co jasno świadczyło o tym, że nawet ze swoim darem nie jest w stanie dowiedzieć się po co nas tu ściągnięto.
- Witajcie! – Aro przerwał ciszę. – Witaj Bello. Wyglądasz zdecydowanie lepiej niż przy naszym ostatnim spotkaniu – zwrócił się bezpośrednio do mnie. Uśmiechnęłam się sztucznie, choć nie miałam żadnego powodu do radości; wspomnienia z dnia zabicia Jamesa nadal były dla mnie przykre i naprawdę bolesne.
- Jakoś sobie radzę – zapewniłam, przykrywając dłoń Edwarda swoją; to on pomagał mi najbardziej. Poczułam na sobie zaskoczone spojrzenie miedzianowłosego, zaraz jednak rozluźnił się nieznacznie i porozumiewawczo uścisnął moje ramię.
Aro skinął głową. Wydawał się być naprawdę pozytywnie do nas nastawiony, ale zdążyłam się już przekonać, że niezły z niego aktor. Starałam się nie tracić czujności.
- Doskonale. – Rozejrzał się po Sali, zatrzymując wzrok na naszej rodzinnej wróżbitce. – Widzę, że nasza Alice zobaczyła to na co liczyłem – stwierdził usatysfakcjonowany.
- Owszem – zgodziła się. – Choć wszyscy czulibyśmy się lepiej, wiedząc czego mamy się spodziewać - dodała lekko, jasno sugerując, że oczekujemy wyjaśnień.
- Chciałem by tymczasowo pozostało to tajemnicą – oznajmił. – Ale mogę zapewnić, że tym razem nie chodzi o nic przykrego – dodał. – Otóż, już wkrótce… - zaczął i urwał raptem, kiedy otworzyły się boczne drzwi. – Och, właśnie. Witaj moja droga – rzekł na powitanie nowoprzybyłej wampirzycy.
Była naprawdę urodziwa. Długie czarne słowy opadał jej kaskadami na ramiona i plecy. Mimo szkarłatnych tęczówek, wyglądała na istotę sympatyczną i ciepłą; w jakimś stopniu przypominała mi Esme. Przybyszka podeszła do Aro, przytrzymując fałdy okazałej sukni, barwy ciemniej zieleni. Najważniejszy z braci Volturi podniósł się z miejsca i wyciągnął do niej dłoń. Ujęła ją niemal natychmiast.
- To Sulpicia, żona Aro – szepnął mi Edward do ucha, kiedy dwójka wampirów wymieniła szybko kilka słów po włosku. Skinęłam głową na znak, że rozumiem, w rzeczywistości jednak miałam trudności z oswojeniem się z myślą, że Aro nie jest jedynie bezwzględnym władcą i mordercą, ale również posiada kochającą partnerkę.
- Witajcie Cullenowie. – Sulpicia odezwała się po angielsku. – Wybaczcie mojemu mężowi te tajemnice, ale nie mógł sobie darować okazji sprawdzenia waszych darów. – Skinęła głową Alice i Edwardowi. Odniosłam wrażenie, że jest autentycznie szczera i z miejsca ją polubiłam.
- Sulpicio. – Carlisle uśmiechnął się do niej, co niejako potwierdziło moje przypuszczenia co do tego, że wampirzyca jest jedną z nielicznych godnych zaufania istotą w zamku. – Liczymy, że ktoś nam w końcu wyjaśni dlaczego zostaliśmy tu zaproszeni.
- To bardzo proste. – Sulpicia zerknęła na męża, a ten skinął głową, zachęcając ją by mówiła dalej. – Za dwa dni odbędzie się mała uroczystość z okazji rocznicy naszego ślubu. Wraz z mężem doszliśmy do wniosku, że będzie to idealna rekompensata przykrości, które was z naszej winy spotkały. Oczywiście nic nie wynagrodzi straty, którą poniosła Isabel – stwierdziła, spoglądając na mnie łagodnym wzrokiem. Uśmiechnęłam się z trudem, bo choć Volturi mogłam zarzucić wiele, nie potrafiłam jakoś okazać wrogości Sulpicii; wręcz dziwiło mnie, że mogła być z kimś takim jak Aro.
- Oczywiście zostaniemy i… - zaczął Carlisle, ale wtedy naprzód wepchnęła się Rosalie. Blondynka tradycyjnie wyglądała olśniewająco, nawet mimo irytacji wykrzywiającej jej twarz.
- Chwileczkę, Carlisle – wstrzymała doktora. Mogłabym przysiąc, że stojący za mną Edward parsknął śmiechem. – Przyjechaliśmy tu nie wiedząc po co i na jak długo, praktycznie bez niczego, a teraz okazuje się, że mamy zostać tutaj na dwa dni i na dodatek uczestniczyć w balu? Mogę wiedzieć jak sobie to wyobrażacie? – zapytała, zwracając się do Aro. Było to cholernie próżne, ale w jakimś stopniu się z nią zgadzałam.
- Ależ doskonale znam twoje upodobania, Rosalie. - Aro uśmiechnął się pobłażliwie. – Jestem jednak przekonany, że w swojej komnacie znajdziesz coś, co cię usatysfakcjonuje. Podobnie zresztą jak was wszystkich – stwierdził, obrzucając wzrokiem resztę naszej rodziny. – Jeżeli nie ma już więcej pytań… Santiego, zaprowadź naszych gości do komnat.
Po tych słowach z grupy wampirów pod ścianą wystąpił anioł.
OMG :) BOMBA :) CORAZ BARDZIEJ JESTEM ZACHWYCONA I JUZ Z NIECIERPLIWOSCIĄ CZEKAM NA KOLEJNY ROZDZIAŁ :)
OdpowiedzUsuń