Dwadzieścia trzy.
Nieoczekiwana zmiana miejsc
Momentalnie zdwoiłam czujność. Moje ciało przybrało pozycję obronną - nisko na nogach, czujna i gotowa do skoku. Izadora zatrzymała się, ja zaś - kiedy ją rozpoznałam - rozluźniłam się; z mojego ciała udała cała energia, zupełnie jak powietrze z uszkodzonej dętki. Zrezygnowana spojrzałam na siostrę.
- Co tutaj robisz? - zapytała zaniepokojona tym, że Volturi złamali obietnicę. Wychyliłam się nieco do przodu, żeby upewnić się, że Dorze nie towarzyszy Carlisle. -Dora, ja już… - zaczęłam, ale przerwała mi, wyraźnie zniecierpliwiona.
- Powiedziałam, że chcę się pożegnać - wyjaśniła. - Zgodzili się. Aro liczy, że może też zechcę zostać - dodała z gorzkim uśmiechem.
- Tym bardziej powinniście stąd spadać - stwierdziłam. - O ciebie jestem w miarę spokojna, ale Aro nie miałby żadnych oporów przed skrzywdzeniem rodziców - zauważyłam przytomnie.
- Aż takim potworem nie jest - uspokoiła mnie. - Zależy mu na reputacji, a musiałby mieć naprawdę sporo fantazji i bandę debili za publiczność żeby ot tak znaleźć powody na zabicie Carlisle'a i Esme. Utrzymuje, że przepowiednia go nie przeraża, więc tego wykorzystać nie może, bo opieka nad córkami przyjaciółki to żadna zbrodnia - dodała, rozglądając się niespokojnie, chcąc upewnić się, że jesteśmy same. - Ale masz rację, pośpieszyć się trzeba - przyznała.
Pokiwałam głową, po czym rozłożyłam bezradnie ręce. Pożegnania nie były moją stroną, więc niejako cieszyłam się, że uciekłam z sali tronowej bez słowa, skoro jednak Izadorze na tym zależało… Chciałam mieć to szybko za sobą i przestać się martwić chociaż o nią, rodziców i Olivera, kiedy już opuszczą miasto.
Ale Dora po prostu stała, wpatrując się we mnie. Zgłupiałam, zupełnie nie wiedząc, jak się zachować. Powinnam rzucić coś w stylu „żegnaj", czy może rzucić się jej z płaczem w ramiona i mocno ją uściskać? Okazywanie uczuć nigdy nie było moją mocną stroną, więc po prostu gapiłam się na siostrę, podobnie jak ona na mnie.
Powoli opuściłam ramiona. Izadora wciąż nie spuszczała ze mnie wzroku.
- Dora? - zapytała niepewnie, jednocześnie nasłuchując w obawie, że ktoś nas podsłucha.
- Miałam na myśli to, że ty musisz się pośpieszyć, Bello - wyjaśniła. Zamrugałam, nie wiedząc jak zinterpretować jej słowa. - Idź stąd, do cholery! Bardziej przydasz się poza zamkiem, ja sobie poradzę. Nikt się nie zorientuje, o ile będziesz mnie udawać, nawet jak już wrócicie na Alaskę. To ważne, żeby nikt się nie dowiedział! - podkreśliła starannie.
Miałam wrażenie, że mówi do mnie w jakimś obcym języku. Gapiłam się na nią i zdawało mi się, że ona żartuje, że zaraz wybuchnie śmiechem, obojętnie jak niewłaściwa była to pora na tak bezsensowne żarty.
Ale Izadora mówiła poważnie.
- Co ty…? - zaczęłam.
Te ciągłe zmiany miejsc, zdecydowanie i próba zwrócenia na siebie uwagi Aro - wszystko to nagle stało się jasne, nabrało sensu. Ona od początku chciała, żeby to jej kazali zostać.
Nie dała mi skończyć, coraz bardziej zniecierpliwiona.
- Bella, bez dyskusji! - zdenerwowała się. - Jedź do Sophii. Musisz tam pojechać, a wtedy zrozumiesz. Znajdź medalik, to bardzo ważne. - Szeptała coraz szybciej i bardziej chaotycznie; zachowywała się, jakby była szalona. - A teraz leć do Carlisle'a, zanim zaczną się zastanawiać. Musisz uważać, żeby się nie zorientowali. Obiecaj! - zażądała.
Chwyciła mnie za ramiona i spojrzała w oczy. W głowie miałam dziesiątki pytań, począwszy od tego, czy naprawdę uważa, że będę w stanie ją tutaj zostawić, na medaliku kończąc. Ale nie zadałam żadnego z nich, widząc desperację w jej oczach.
Powoli się odsunęłam.
- Obiecuję - wyrzuciłam z siebie, czują się całkowicie bezradna i zdezorientowana.
Na ustach Dory zamajaczył blady uśmiech. Powoli wypuściła powietrze z płuc i pikowała głową.
- Dobrze, dobrze… - Wyglądała, jakby brakło jej tchu. - A teraz biegnij, Bello. Szybko, zanim się zorientują - ponagliła.
A ja, mimo wątpliwości i pytań, odwróciłam się i puściłam się biegiem.
To Jane wyznaczono do tego, żeby nas odprowadziła na lotnisko. Podejrzewałam, że wampirzyca ma dopilnować, żebyśmy wsiedli do samolotu i nie próbowali dyskutować „mojego" powrotu.
Obecność dziewczyny była o tyle dobra, że nie musiałam z ojcem rozmawiać, co skwapliwie wykorzystywałam, bo aktorstwo zdecydowanie nie było mi pisane. Nie miałam charakteru ani trochę podobnego do Izadory i obawiałam się, że zdradzę się pierwszym wypowiedzianym słowem. Milczenie było dobrym rozwiązaniem, bo Dora przez długo czas izolowała się od nas, a w tej sytuacji mogła być przybita.
Esme i Oliver czekali na lotnisku, wyraźnie zdenerwowani, chociaż mojej przybranej mamie całkiem dobrze szło panowanie nad emocjami. A przynajmniej do momentu, w którym nas zobaczyła - nagle poderwała się z ławeczki, którą zajmowała (Oliver nerwowo krążył dookoła, co nie raz wyprowadzało mnie z równowagi) i rzuciła uściskać Carlisle'a. Doktor przytulił ją i zaczął cicho wyjaśniać, co się stało.
Nie chciałam tego słuchać, przypominać sobie o nieobecności Izadory, dlatego odeszłam na bok, próbując ograniczyć swoje wyostrzone zmysły.
Oliver nagle wyrósł przede mną.
- Ja… Izadoro? - zaczął niepewnie; serce waliło mu tak szybko, że dziwiłam się, że jeszcze nie wyrwało mu się z piersi. - Wszystko gra? - zapytał.
Zamarłam. To było jak sprawdzian. Co w tym momencie zrobiłaby Izadora? Na pewno nie palnęła złośliwie, że ciężko żeby cokolwiek grało, skoro moja siostra jest u Volturi, ale to tak, jakbym przedstawiła się albo podpisała imieniem i nazwiskiem - Oliver mnie znał lepiej niż ktokolwiek, dlatego musiałam się postarać.
Och, jak on na mnie patrzył! Nigdy nie widziałam go w takim stanie. Nie byłam pewna kiedy nauczyłam się tak dobrze rozpoznawać cudze uczucia - może to była jakaś wampirza cecha, którą zyskałam po przemianie dzięki wyostrzonym zmysłom, a może po prostu się zmieniłam - ale w przypadku Olivera czułam się tak, jakbym czytała w otwartej księdze.
Zmieszanie, to przeważało. Było mu wstyd, chociaż nie byłam pewna, czy słów wypowiedzianych w lesie, czy tego, co zrobił przyjeżdżając tutaj. Napewno w jakimś stopniu czuł się winny, chociaż przecież nie miał na nic wpływu. Jasne, głupotą było tutaj się pojawić, ale przecież Volturi i tak już o nim wiedzieli, Dorze też, dlatego może i lepiej, że zmierzyliśmy się z nimi teraz, bez względu na konsekwencje.
Najbardziej jednak w oczy rzuciła mi się jedna rzecz, którą zarówno Ollie, jak i Izadora starali się ukryć - miłość. Wpadli po uszy, oboje, obojętnie jak niebezpieczne było to uczucie.
- Będzie dobrze - powiedziałam, ostrożnie dobierając słowa. - Musi być.
Patrzył na mnie tak intensywnie, że przez moment się wystraszyłam, że on wie. W tym samym jednak momencie szmaragdowe tęczówki uciekły gdzieś w bok, speszone, a ja odetchnęłam.
- Tak bardzo mi przykro - jęknął. - Wiesz dobrze, że tak nie myślałem. Ja… Cholera… - Przekleństwo dziwnie brzmiało w jego ustach. - Po prostu to było za dużo. Jeśli ktoś jest potworem, to z pewnością nie ty o Bellie - wyrzucił z siebie.
Mimo napiętej sytuacji parsknęłam śmiechem.
- Bellie? - powtórzyłam. - Wiesz, coś czuję, że Isabel by cię za to udusiła - oznajmiłam, demonstracyjnie krzywiąc się na samo wspomnienie tego dziwnego przezwiska.
Na ustach Olivera pojawił się blady uśmiech.
- Dlatego nigdy się nie dowie - stwierdził i raptownie spoważniał. - Wstawiłaś się za mną. To, co obiecałaś… - zaczął i na moment światło dzienne ujrzało to, co ze wszystkich sił ukrywał: przerażenie.
- Podziękujesz… przy innej okazji - odparłam chłodno, bo to była sprawa między nimi, ja nie zamierzałam się wtrącać.
Chciał coś powiedzieć, ale w tym samym momencie podeszli do nas Carlisle i Esme, żeby oznajmić nam, kiedy wyjeżdżamy. Mama szlochała po wampirzemu; było to w jakimś stopniu miłe, dowiedzieć się jak bardzo jej na mnie zależy i ledwo powstrzymałam się od wykrzyknięcia „Jestem tutaj!".
Teraz byłam Izadorą; przedstawienie musi trwać.
Ten lot był gorszy, niż kiedy wraz z Izadorą leciałyśmy do Volterry. Kiedy samolot wzbił się w górę, czułam się jak zdrajca - pod każdym względem, bo nie tylko okłamywałam bliskich, ale i zostawiałam siostrę z wampirami, które bez wahania mogły ją zabić. Powinnam była ją zatrzymać, powinnam była się nie zgodzić i kazać jej odejść…
Ale wrócę, pomyślałam zdecydowanie, decydując się przestać gdybać i skupić na tym, co działo się teraz. Wrócę. A wtedy wszyscy pożałują, złożyłam milczącą przysięgę, zaciskając dłonie w pięści tak mocno, że wbiłam sobie wszystkie paznokcie w skórę.
- Dora, krew… - szepnął mi do ucha przejęty Oliver; siedzieliśmy obok siebie i do tej pory wydawało mi się, że unika spoglądania w moją stronę. Spojrzałam na niego mało przytomnie. - Skaleczyłaś się - wyjaśnił, skinieniem głowy wskazując na moje dłonie.
Faktycznie, wbiłam paznokcie tak mocno, że przecięłam sobie skórę. Mruknęłam coś jedynie w odpowiedzi, po czym wbiłam wzrok w pęczniejące na skórze szkarłatne kropelki krwi. A więc nawet i lepiej, bardzo pasowało do przysięgi.
Kiedyś, jeszcze w dawnym życiu, przy ważnych obietnicach decydowałyśmy się z Mel na przysięgę krwi. Każda z nas nakłuwała sobie palec czymś ostrym, co akurat miałyśmy pod ręką - agrafką, zapięciem broszko czy szpilką - żeby upuścić krwi i przypieczętować obietnicę; takiej przysięgi nie wolno było złamać.
W samolocie nie miałam możliwości przeprowadzić tego tak, jak z Melindą - nie było świec dla nastroju albo ciemnego pokoju - ale to nie było potrzebne; to po prostu symbol. Ale poczułam się lepiej, dlatego posłałam w przestrzeń jeszcze jedno przyrzeczenie, nagle zdecydowana nawet zginąć, byleby je wypełnić.
Wrócę po ciebie, Izadoro. A oni pożałują. Nie tylko za to, że zostałaś tam z przymusu. Pożałują również śmierci Mel i Jamesa, przysięgłam.
Volturi pragnęli mieć we mnie wroga? A więc proszę, właśnie go mieli. Uczynili mnie nic, wierząc w jakieś brednie, ja zaś miałam już dość sprzeczania się z rzekomym przeznaczeniem. Skoro pragnęli wojny, zamierzałam ją im wytoczyć.
Wcześniej jednak musiałam zrobić to o co prosiła mnie Izadora. Medalion? Nigdy wcześniej o żadnym nie wspominała. Nie wyobrażałam sobie, jak mogłabym pojechać aż do Hiszpanii, do obcej mi Sophii, skoro nie miałam nawet pojęcia czego szukam. I gdzie powinnam szukać. Zadupie czy nie, rozmiary wioski nie miały żadnego wpływu na powodzenie akcji, bo znając Dorę, mogła ukryć taki drobiazg gdziekolwiek. Nie wiedziałam nawet po co jej ten cały medalik, ale to była już sprawa drugorzędna.
Miałam spróbować, oczywiście, ale cierpliwa nie byłam, a powierzona misja wydawała mi się z góry skazana na niepowodzenie. Nie przywykłam opierać się jedynie na planie A, dlatego musiałam brać pod uwagę inne wyjście. To nie mogło być uzależnione od jakiejś biżuterii, do cholery!
Więc niech będzie - plan A: zastosować się do prośby Izadory i znaleźć medalik, udając przed całą rodziną kogoś, kim nie byłam. Chore i nieprawdopodobne, dlatego skłaniałam się bardziej do planu B, który przyszedł mi do głowy nagle - nauczyć się panować nad zdolnościami i wpaść do Volterry z hukiem, żeby skopać kilka tyłków. O tak, to była zdecydowanie lepsza perspektywa.
- Prosimy zapiąć pasy i wyłączyć telefony komórkowe. Za chwilę lądujemy w Nowym Jorku. - Z głośników popłynął kobiecy, sztuczny głos, który na moment wyrwał mnie z zamyślenia. - Bagaże... - ciągnął dalej, ale ja już nie słuchałam, skupiona na przygotowaniach do przesiadki.
Kiedy dolatywałyśmy z Dorą do Volterry zmierzchało. Tym razem było zupełnie inaczej - dla odmiany nastawał świt, powoli nadający śnieżnym krajobrazom Alaski barwy. Chociaż rzadko sypiałam i jako pół-wampirzyca byłam zdecydowanie bardziej wytrzymała, ostatnie wydarzenia spowodowały, że kiedy w końcu znaleźliśmy się na lotnisku w miasteczku, czułam się wyczerpana i zmęczona psychicznie. Chyba nie było w tym nic dziwnego, ale mnie to martwiło, bo potrzebowałam naprawdę sporo siły, żeby wytrzymać najbliższe godziny gry przed pozostałymi bliskimi.
Na lotnisku czekał nas komitet powitalny w postaci Edwarda, Kate i Alice. Chociaż starali się zbytnio nie rzucać w oczy, w małej i niezatłoczonej hali przylotów zdawali się wręcz świecić i nieliczni pasażerowie i tak raz po raz na nich spoglądali. Nie dziwiło mnie to - jak każdy nieśmiertelny byli niezwykle urodziwi, sama zresztą też momentalnie odnalazłam wzrokiem twarz Edwarda.
Miedzianowłosy momentalnie ruszył w moją stronę i zaraz znalazłam się w jego ramionach. Poczułam, że energia całkiem ze mnie uchodzi; nie potrzebowałam się starać, skoro miałam jego wsparcie, skoro mogłam się rozluźnić pod jego dotykiem, poczuć wargi na swoich wargach...
Prawda uderzyła we mnie z siłą rozpędzonego pociągu, brutalnie przypominając o obietnicy złożonej Izadorze. Nikt nie miał się dowiedzieć, że się zamieniłyśmy. Przypomniawszy sobie o tym, ledwo powstrzymałam się od tego, żeby krzyczeć i wyć z rozpaczy, oznajmiając wszem i wobec, że pieprzę jakiekolwiek przyrzeczenia, że załatwię to po swojemu. Plan A, powtórzyłam stanowczo, starając się nie popaść w bezgraniczną rozpacz.
Zesztywniałam cała, czym skutecznie zwróciłam uwagę wampira - rzadko się zdarzało, żebym w żaden sposób nie reagowała na to, że mnie przytula albo próbowała się odsunąć, kiedy chciał mnie pocałować.
- Edwardzie, puść mnie w tej chwili - zażądałam, chociaż wszystko we mnie wołało coś zupełnie odwrotnego.
Skonsternowany, uważnie zmierzył mnie wzrokiem. Dzięki Bogu, ja i Izadora niczym się z wyglądu nie różniłyśmy, jeśli oczywiście moja siostra nie używała sztuczek zmiany postaci.
- Izadora? - zapytał speszony. Skinęłam głową, więc momentalnie ode mnie odskoczył. - Wybacz. - Uśmiechnął się do mnie przepraszająco w ten rozbrajający sposób, który na moment znów wytrącił mnie z równowagi. - Myślałem... No ale gdzie Bella? - zapytał, spoglądając gdzieś poza mnie, żeby się upewnić, czy ktoś przypadkiem nie został z tyłu.
Coś ścisnęło mnie w gardle; teraz nadszedł najtrudniejszy moment - trzeba było o wszystkim go powiadomić, a to mogło przynieść różne efekty; jednego byłam pewna: na pozytywną reakcję nie miałam co liczyć, co jednocześnie było fantastyczne i okropne, bo Edward był naprawdę nieprzewidywalny. Kochał mnie, byłam tego świadoma. Dla mnie również był całym światem i gdyby zaszła taka potrzeba, oddałabym za niego życie - obawiałam się, że z jego strony może to wyglądać dokładnie tak samo.
- Izadoro! - ponaglił mnie; podskoczyłam i wzdrygnęłam się słysząc nutkę gniewu oraz niepokoju w jego głosie. Poza tym wciąż nie mogłam przywyknąć do tego, że zwraca się do mnie tym imieniem. - Carlisle. - Nagle stracił mną zainteresowanie i podbiegł do przybranego ojca. - Gdzie Bella? - powtórzył.
Wiedział, że stało się coś złego. Ja również wiedziałabym, gdyby coś mu się stało - byliśmy od siebie zależni, chociaż wcześniej nie zdawałam sobie z tego sprawy. To okropne, że najczęściej doceniamy coś dopiero wtedy, kiedy to utracimy; chociaż wciąż miałam miłość Edwarda, świadomość, że nie mogę mu powiedzieć, że tutaj jestem i go nie opuściłam, była okropna. Aż mnie nosiło, żeby rzucić mu się w ramiona i do wszystkiego przyznać, ale przecież ufałam Izadorze i wiedziałam, że nie poprosiłaby mnie o coś takiego, gdyby nie miała po temu powodów.
Carlisle przez moment milczał, po czym spróbował przekonać przybranego syna do tego, żebyśmy w pierwszej kolejności wrócili do domu. Gdyby Edwarda poniosła, faktycznie lepiej byłoby żeby wtedy nie znajdował się w miejscu publicznym, bo w najlepszym przypadku po prostu zwróciłby niepotrzebnie uwagę ludzi, w najgorszym zaś może nawet kogoś zaatakował. Lepiej było dmuchać na zimne, tym bardziej, że sama doskonale wiedziałam, jak postąpiłabym, gdybym dowiedziała się, że miłość mojego życia została zmuszona do zasilenia straży Volturi.
Wampir przez moment się stawiał, kiedy jednak Alice i Kate - chociaż nie miały pojęcia, co się stało - dołączyły się do przekonywań, ostatecznie uległ. Widziałam irytację na jego twarzy; doskonale znałam tę minę, bo reagował tak za każdym razem, kiedy nie chciałam mu zdradzić swoich myśli. Najwyraźniej Carlisle i Esme, może nawet Oliver go zwodzili - nie miałam pewności, co uradzili w samolocie, kiedy pogrążona w myślach, rozważałam różne wyjścia z sytuacji.
Cullenowie i Kate z rozmysłem zabrali się dwoma samochodami, dlatego powrót do domu przebiegł całkiem sprawnie. Celowo nakłoniliśmy całą trójkę naszego komitetu powitalnego do powrotu srebrnym Volvo Edwarda, podczas kiedy rodzice, Oliver i ja wróciliśmy mercedesem Kate. Mnie było to obojętne, ale moi bliscy woleli chociaż przez kilka minut mieć głowy dla siebie, ja zaś dla pewności i własnego komfortu psychicznego zdecydowałam się na mniej napiętą atmosferę, niż tę, którą roztaczał wokół siebie pozbawiony aktualnych informacji Edward.
Jak że wylądowałam z Oliverem na tylnim siedzeniu, było trochę tak, jakbym wpadła z deszczu pod rynnę. Chłopak przypatrywał mi się, kiedy myślał, że nie widzę, wyraźnie chcąc zacząć rozmowę, ale nie mając dość odwagi, żeby to zrobić. I tak dziwiłam się, że zgodził się z nami pojechać, kiedy Carlisle zaczął go przekonywać, że w obecnej sytuacji lepiej, żeby trzymał się z nami. Może i nawet Ollie był tak zamyślony, że niezbyt zastanawiał się nad tym, co robi.
W domu byli wszyscy, Rosalie i Tanya również, bo moi bracia musieli prędzej czy później pozwolić im wrócić do domu. Obie obrzuciły Olivera lodowatymi spojrzeniami, ale ten prawie ich nie zauważał. Poza tym na szczęście nic nie wskazywało na to, żeby zamierzały się na mojego przyjaciela rzucić, co oszczędziło mi przynajmniej jednego problemu.
Naturalnie, zaraz zaczęły się pytania i jakieś wyrzuty, dotyczące naszego nieoczekiwanego wyjazdu, raz po raz przerywane przez coraz bardziej zaniepokojonego Edwarda. Nie miałam siły, żeby tego słuchać, dlatego postanowiłam się ewakuować zanim ktokolwiek opowie o wszystkim. Nie chciałam być świadkiem tego, co wywoła wiadomość o moim rzekomym odejściu, poza tym obawiałam się, że ktoś w emocjach oskarży o wszystko Izadorę, dlatego wolałam w porę usunąć się z drogi. Poza tym musiałam odpocząć.
Plusem bycia Izadorą było to, że wszyscy już przywykli do jej indywidualizmu, dlatego nikt nie powstrzymał mnie, kiedy ruszyłam w stronę schodów. Pobiegłam na górę, przeskakując po kilka stopni na raz, po czym - przede wszystkim dl zachowania pozorów, ale i w celu przeprowadzenia niewielkiego śledztwa - udałam się wprost do pokoju mojej siostry.
Sypialnia, służąca Izadorze również za pracownię, była cicha i pogrążona w mroku - zasłony były zaciągnięte i zatrzymywały światło poranka. Cicho zamknęłam za sobą drzwi, po czym stanęłam na samym środku pomieszczenia, czując się jak intruz; to była osobista przestrzeń Izadory, naznaczona jej niezwykłym charakterem, obojętnie więc od swoich starań, nie potrafiłam jej zastąpić. Miejsce to, pozbawione swojej właścicieli, wydawało mi się wręcz wymarłe.
Wszystkie jej obrazy, koło garncarskie... Niektóre malunki stały tyłem, tak, że nie mogłam ich zobaczyć. Inne wisiały na ścianach, ale nie miałam siły i motywacji, żeby próbować je zinterpretować. Czułam się całkowicie bezradna i wyczerpana, postawiona przed czymś, co zdawało się być poza moim zasięgiem.
Z dołu doszło mnie dzikie warknięcie, a potem odgłosy kłótni - tata przeszedł do sedna sprawy i Edward dostał szału. Chociaż bardzo się starałam, nie mogłam nie słyszeć wykrzyczanych słów. Zakryłam uszy, mając tego wszystkiego dość i walcząc z pragnieniem, żeby uciec z domu i zaszyć się gdzieś w lesie, póki to wszystko się nie uspokoi. Psychicznie już nie wytrzymywałam, a przecież to zdawało się być dopiero początkiem...
Usłyszałam skrzypnięcie, a potem drzwi za moimi plecami się otworzyły. Powoli odwróciłam się, oczekując, że zobaczę wściekłego Edwarda, gotowego wyżyć się na Izadorze za to, że pozwoliła na coś podobnego albo że mnie nie zastąpiła, jak się jednak okazało, myliłam się.
Oliver cicho zamknął drzwi, po czym spojrzał wprost na mnie. Spojrzenie miał zdecydowane, poza tym coś w jego jakże różnej od tej wcześniejszej postawie sprawiło, że nagle przeszły mnie ciarki.
Kiedy zostaliśmy razem w zamkniętym, pozbawionym jakiegokolwiek innego wyjścia pomieszczeniu, poczułam się jak w pułapce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz