środa, 3 kwietnia 2013

Dwadzieścia siedem

Dwadzieścia siedem.
"Albo już był martwy"

Z rozpędu dosłownie zderzył się z pniem. Kiedy poczuł pod palcami szorstką powierzchnię kory, ogarnęła go tak wielka euforia, że z wrażenia omal nie zemdlał. Przez chwilę po prostu przesuwał palcami po chropowatym pniu, napawając się poczuciem zwycięstwa, chociaż być może było jeszcze zbyt wcześnie na świętowanie.
Uniósł głowę. Teraz, kiedy stał bezpośrednio obok drzewa, był w stanie zauważyć, że dziupla znajduje się wyżej niż mu się początkowo wydawało. Mógł spodziewać się, że nie będzie łatwo – poza tym Izadora nie ukryłaby czegoś tak ważnego (przynajmniej dla niej, bo z Isabel wciąż nie wiedzieli, po co właściwie oczekiwała, że znajdą medalion) w łatwo dostępnym miejscu. Jeszcze jako człowiek musiała być zwinna jak wiewiórka, a wiekowy dąb musiał być dla niej idealny do wspinaczki.
Oliver westchnął. Nie przepadał za sportem i łażeniem po drzewach; Isabel była w nim o wiele lepsza, jeśli chodziło o kwestie, kiedy istotne były umiejętności fizyczne i to jeszcze zanim została nieśmiertelną, a co dopiero teraz. Znów mimowolnie o niej pomyślał i bez trudu wyobraził sobie, jak najzwyczajniej w świecie wyskakuje na kilka metrów w górę, chwyta się jednej z gałęzi ręką, a drugą po prostu wyciąga biżuterię z kryjówki. Musiał przyznać, że chętnie by coś takiego zobaczył – nawet mimo złości, którą wciąż odczuwał – jak na razie jednak był zmuszony poradzić sobie samemu; zaszedł w końcu zbyt daleko, żeby teraz zrezygnować i to właściwie bez większego powodu.
Nie przepadał za wspinaczkami, ale to przecież nie znaczyło, że nigdy tego nie robił. Bez wahania spróbował objąć pień drzewa na tyle, na ile to było możliwe (niestety, wiek drzewa nie ułatwiał sprawy – nawet gdyby miał kogoś do pomocy i chwyciwszy się z tą osobą za ręce, spróbowaliby razem objąć drzewo, nic by z tego nie wyszło), po czym zaczął szukać stopą czegoś na czym mógłby się podeprzeć.
Kora była szorstka i poznaczona licznymi wgłębieniami, dlatego ostatecznie udało mu się zahaczyć czubkiem buta o jedno z nich. Odepchnął się i podskoczył, wyciągając ręce w górę i na oślep szukając czegoś, czego mógłby się chwycić. Musiał powtórzyć tę operację trzy razy, w końcu jednak się udało – zacisnął palce wokół cienkiej, giętkiej gałęzi, która momentalnie ugięła się pod jego ciężarem, ale z której pomocą ostatecznie udało mu się podciągnąć i chwycić czegoś stabilniejszego.
Konar był na tyle mocny, że bez problemu na nim usiadł. Usadowił się wygodnie, po czym – upewniwszy się, że nie straci równowagi – potrzymał jednej z wyżej położonych gałęzi i sięgnął do znajdującej się jakieś pół metra nad jego głową jamy. W pierwszej chwili natrafił jedynie na pajęczyny oraz jakieś śmieci, które naznosiły zwierzęta – nie był zainteresowany tym, co to ostatecznie jest – w końcu jednak wyczuł pod palcami coś gładkiego i chłodnego w dotyku.
Mocno zacisnął palce wokół zdobyczy i pośpiesznie wyciągnął rękę, wahał się jednak kilka sekund, zanim odważył się rozluźnić pięść i przekonać, co trzyma. Kiedy w końcu zmusił mięśnie do współpracy, serce omal nie wyskoczyło mu z piersi na widok tego, co znajdowało się na jego wyprostowanej dłoni.
Niewielki złocisty medalion mienił się łagodnie, wychwytując każde, nawet najdrobniejsze załamanie promieni słonecznych. Drobiazg był wykonany najprawdopodobniej z czystego złota, na powierzchni zaś pięknym charakterem pisma ktoś wygrawerował dwie litery: „M” i „S”. Przejechał palcem po niemal niewyczuwalnym wgłębieniu, które tworzyły, całkowicie oczarowany.
Wtedy dostrzegł z obu zatrzask i uświadomił sobie, że medalik jest otwierany. Być może nie powinien, ale odszukał szczelinę i spróbował podważyć ją paznokciem, zanim jednak zdążył zrobić cokolwiek, wszystko potoczyło się błyskawicznie.
Trzask pękającej gałęzi zamącił idealną ciszę. Nie zdążył nawet zorientować się, co się dzieje, jak poczuł, że zaczyna spadać. Z impetem uderzył do ziemię – najpierw poczuł, że upada, a dopiero potem doszedł do tego promieniujący ból. Nad tym również nie zdążył się zastanowić, bo to był dopiero początek – upadek było o tyle nieszczęśliwy, że wylądował na samej krawędzi tej stromej strony pagórka i przeturlawszy się lekko, kolejny raz zaczął spadać.
Odległość pomiędzy litą ziemią, a taflą wody nie była wielka, ale i tak aż zabrakło mu tchu, kiedy przebił powierzchnię. Chłodna ciecz otoczyła go ze wszystkich stron, nie dając żadnych szans na złapanie oddechu – momentalnie wdarła się do nosa i ust, zalewając płuca i powodując, że zaczął się dusić.
Nie miał na sobie zbyt wielu warstw ubrań, ale te, którymi dysponował niemal natychmiast nasiąkły i zaczęły mu ciążyć, ciągnąć ciało w dół. Spróbował wypłynąć, zrobić cokolwiek, ale mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa – w Phoenix po prostu musiał być dobrym pływakiem, ale nigdy nie znalazł się w sytuacji, kiedy musiałby płynąć zaraz po bolesnym upadku z drzewa i z płucami pełnymi wody.
Znieruchomiał, powoli opadając i będąc coraz bliżej dnia. W garści wciąż ściskał medalion, bojąc się chociażby poruszyć, żeby ten przypadkiem mu się nie wyślizgnął i nie zginął gdzieś w głębinach jeziora. Nie było w tym już żadnego sensu, bo i tak miał umrzeć – pogodzenie się z tą myślą przyszło zaskakująco łatwo i właściwie nie czuł strachu – ale chciał mieć przynajmniej cień świadomości, że zrobił wszystko, co było w jego mocy.
Zdobył medalion. To nic, że Izadora nigdy się o tym nie downie ani go nie dostanie – liczył się fakt, że gdyby jednak wiedziała, byłaby z niego naprawdę dumna.
On, „marny człowiek”…
Jeszcze więcej wody wdarło się do jego płuc, pozbawiając go jakichkolwiek resztek powietrza.
Bez cienia strachu zamknął oczy, a potem pozwolił, żeby ogarnął go wielki bezdech.
  
Izadora wzdrygnęła się i otworzyła oczy. Zasnęła? Na to wychodziło, chociaż nie pamiętała momentu, w którym w ogóle się kładła. A jednak leżała na ogromnym łóżku w swojej komnacie, wpatrując się w rozłożysty baldachim nad głową.
Skrzywiła się. To w ogóle nie było w jej stylu – począwszy od wielkiego łoża z baldachimem, po szafę wypełnioną najbardziej atrakcyjnymi sukniami. Czy wielka trójca faktycznie sądziła, że jest na tyle płytka, żeby przekupili ją podobno jednym z najlepszych pokoi i całą masą strojów, które krępowały ruchy i sprawiały, że potykała się o krok?
Poza tym, co to za pomysł, żeby kazać jej chodzić w sukniach? Izadora nie przepadała za typowo dziewczęcymi strojami, a co dopiero mówić teraz. Kiedy cała farsa się skończy, chyba już nigdy nie spojrzy na sukienki, chyba, że sytuacja będzie tego wymagać – chociażby ślub, jeśli pewne osoby jej nie zawiodą.
Pokręciła głową i powoli usiadła, intensywnie pocierając skronie. Sen był w jej przypadku czymś nietypowym, podobnie jak ból głowy z którym się obudziła. W jej pamięci majaczyły resztki jakiegoś snu, ale w tym momencie nie była w stanie przywołać szczegółów. Pamiętała jedynie, że obserwowała coś – kogoś – z boku i bardzo się o tę osobę bała.
A potem się obudziła, całkowicie zdezorientowana. Chociaż wiedziała, że to jedynie sen, dziwnie bardzo jej zależało, żeby sobie wszystko przypomnieć; potrzebowała tych wspomnień.
Westchnęła zrezygnowana i podniósłszy się, podeszła do okna i rozsunęła grube, ciemnozielone zasłony, wpuszczając do pokoju nieco przytłumione światło. Było wyjątkowo pochmurnie – istna rzadkość w wiecznie słonecznej Volterze – zupełnie jakby ciemne niebo odzwierciedlało jej nastroje. Bacząc na fakt, że wciąż nie miała pewności co do tego, jaka jest pełnia jej zdolności, wszystko było możliwe.
Izadora oparła się łokciami o barierkę balkonu i spojrzała w najjaśniejszy punkt na niebie, gdzie za ciężkimi chmurami skryło się słońce. Światło było dość mocne, żeby drażnić jej czułe tęczówki, ale dziewczyna nie zwracała na to większej uwagi, zbyt zamyślona.
Zamazane wspomnienia snu całkowicie umknęły z jej pamięci, dokładnie tak, jak tego oczekiwała - zawsze patrzyła w światło, kiedy przyśniło jej się coś złego. Był to stary sposób, który znała odkąd tylko pamiętała, chociaż nie była w stanie przypomnieć sobie, kto jej tego nauczył. Na swojej drodze spotkała tak wielu różnych ludzi, że nie była w stanie ich zliczyć, znamienita część z nich zaś wniosła do jej życia coś nowego. Izadora wychodziła z założenia, że powinno się słuchać ludzi i próbować uczyć się na ich błędach, żeby unikać podobnych sytuacji na swojej drodze, teraz jednak zaczynała wątpić w to, czy to miało jakiekolwiek sens w jej przypadku.
Bo czy ktokolwiek, kogo poznała do tej pory, był w stanie jej powiedzieć, co powinna zrobić w sytuacji, kiedy całej jej rodzinie groziło niebezpieczeństwo, siostra była gdzieś daleko, a chłopak, którego nade wszystko kochała, chociaż nie powinna…
Chłopak, którego kochała…
Coś pojawiło się w jej głowie, jakieś wspomnienie, ale tak bardzo zamazane i niezrozumiałe, że nie była w stanie przypomnieć sobie niczego, prócz mieszaniny kolorów, zlewających się ze sobą kształtów i emocji. Wróciła do komnaty, pocierając skronie i próbując przypomnieć sobie coś więcej, ale w efekcie dorobiła się jedynie nieznośnego bólu głowy.
Usłyszała ciche kroki i krótkie pukanie do drzwi, a chwilę później intruz bez zaproszenia wślizgnął się do środka. Santiego spojrzał na nią krótko, a uśmiech którym obdarzył ją na powitanie, momentalnie zniknął, kiedy zobaczył wyraz jej twarzy.
- Izadoro, co się stało? - zapytał spiętym tonem, dopadając do niej i sadzając ją na łożu z baldachimem, którego tak nie znosiła.
- Widziałam coś. A przynajmniej tak mi się wydaje - powiedziała, nagle znajdując odpowiednie słowa na to, czego dopiero co doświadczyła. - Wierzysz w prorocze sny? - zapytała, spoglądając niemal z desperacją na jego przystojną twarz.
Przeczesał ciemne włosy palcami, zdradzając zdenerwowanie. Isabel opowiadała Dorze o Santiego i tym, jak ją oszukał, kiedy pierwszy raz odwiedziła Volterrę, teraz jednak było dla Izadory jasne, że jej bliźniaczka się pomyliła. Santiego zawsze stał po ich stronie, a to do czego dopuścił się względem Isabel… To było po prostu konieczne i Izadora doskonale jego decyzje rozumiała. Bella również miała zrozumieć, oczywiście pod warunkiem, że pozwoli Santiego cokolwiek wytłumaczyć.
Izadora patrzyła na niego nagląco, oczekując odpowiedzi i wsparcia. Był jedyną osobą w zamku, której mogła w pełni zaufać, i której zależało na dobrze jej i Belli. To, że wciąż żył, było prawdziwym cudem i do Izadory wciąż nie docierało.
- Wiesz, że odkąd żyjecie - Isabella i ty - nie ma już niczego, w co bym nie wierzył - powiedział w końcu, wysilając się na blady uśmiech. - Co ci się śniło? - zapytał, poważniejąc.
Przygryzła dolna wargę aż do krwi i rozejrzała się nerwowo, chcąc się upewnić, czy nikt ich nie podsłuchuje. Zauważył jej starania.
- Nikt tutaj nie przyjdzie - powiedział stanowczo i nie miała powodów, żeby mu nie uwierzyć.
Skinęła głową i odetchnęła głęboko, skupiając się na swoim śnie. Miała nadzieję, że tym razem uda jej się sobie przypomnieć - jeśli spróbuje ostrożnie, bez zbytniego nacisku - ale podobnie jak wcześniej doświadczyła czegoś, co przypominało zderzenie z mętną szybą, przez którą nie była w stanie zobaczyć niczego, pomijając zamazane kształty i kolory.
Jęknęła sfrustrowana.
- Sęk w tym, że nie pamiętam! - wyznała ze złością, ledwo panując nad głosem.
Santiego spojrzał na nią i zmarszczył brwi, dokładnie coś analizując.
- Poczekaj, pomogę ci - zaproponował, kładąc chłodną dłoń na jej czole i zamykając oczy.
Chłód jego skóry zadziałał na nią kojąco. Również opuściła powieki i spróbowała się rozluźnić, pozwalając tym samym, żeby uzyskał swobodny dostęp do jej wspomnień. Wiedziała, że jego zdolności pozwalały mu nimi manipulować i dowolnie je zmieniać, ale nie bała się, że coś jej zrobi. Ufała mu całkowicie, bo jeśli nie jemu to komu?
Czuła jego obecność, przypominającą muśnięcie ciepłej bryzy. Było w tym coś kojącego, co skutecznie uśmierzyło ból głowy i sprawiło, że poczuła się zdecydowanie lepiej. Poczuła, że Santiego pomaga jej się położyć i poddała się temu z rozkoszą, wygodnie ułożyła się na łóżku. Wciąż dotykał jej czoła, manipulując jej wspomnieniami i próbując pomóc jej ominąć blokadę, która wytworzyła się w jej umyśle.
- Rozluźnij się. Przestań próbować sobie przypomnieć i skoncentruj się na tym, żeby się wyciszyć. Nie walcz o wspomnienia, ale pozwól, żeby same cię porwały…
Głos Santiego dochodził jakby z oddali, stopniowo cichł i ostatecznie całkiem zamilkł. Izadora czuła się, jakby zasypiała. Było jej wygodnie i błogo, mięśnie rozluźniły się, a wszelakie myśli zniknęły. Zapadała się w pustkę, ale to było dobre i jak najbardziej jej odpowiadało. Sen zawsze był czymś pożądanym, zwłaszcza od momentu, kiedy zaczął być przywilejem na który zasługiwała naprawdę sporadycznie.
Wszelakie myśl uleciały z jej głowy i poczuła, jak wszelakie bariery, które do tej pory ją ograniczamy, niszczeją. W jednej chwili była wolna i dryfowała, pozbawiona kontroli nad własnym ciałem. Czegoś takiego już w ogóle nie było - istniał jedynie jej umysł, wolny i lekki, zupełnie jakby nic nie ważył. Czuła się tak lekko, że nagle zapragnęła się roześmiać i to bez wyraźnego powodu.
To uczucie było znajome, chociaż przez moment nie była pewna skąd się wzięło. Po chwili jednak wróciła jej pamięć i wszystko stało się jasne.
Wspomnienie snu powróciło z mocą i wyrazistością, która ją oszołomiła. Wszystko było tak dokładne, jakby faktycznie przeżywała to w tym momencie i jedynie podświadomie wiedziała, że to już się wydarzyło, a sen był faktycznie czymś więcej niż tylko zwykłym majakiem. To było żywe wspomnienie czego, co naprawdę doświadczyła, chociaż fizycznie nie była na miejscu obecna.
Unosiła się w powietrzu, obserwując z góry znajome ścieżki, łąki i lasy. Leciała szybko, ale to nie odbijało się na jakości tego, co dostarczały jej zmysły. Wyraźnie widziała soczyście zielone trawy łąk, które otaczały stary sierociniec w Sophii. Jej dawny dom. Nie miała pojęcia, dlaczego nagle znalazła się w tym miejscu, ale cieszyła się, że mogła znów zobaczyć miejsce, które przecież było jej tak drogie.
Przyśpieszyła. Wystarczyło, że o tym pomyślała - czy chce się zatrzymać, przyspieszyć czy zmienić kierunek, w którym się poruszała. To było dziecinnie proste i sprawiało jej przyjemność. Łagodnie opadła, teraz przemykając bliżej ziemi, ale jej nie dotykając - teraz nie miała ciała.
Czuła słodki zapach kwiatów i rosnących w pobliżu roślin, zupełnie jakby był prawdziwy. A może był, zdążyła się już bowiem przekonać, że to czego doświadczyła było czymś więcej niż wyłącznie zwyczajnym snem.
Coś przykuło jej uwagę. Nie tyle go zobaczyła, co po prostu wyczuła, ale to jej wystarczyło. Izadora uniosła się ku niebu i raz jeszcze rozejrzała się dookoła, uważnie patrolując okolicę. Odnalazła go bez trudu, powoli przedzierającego się przez trawę.
Oliver, chciała wyszeptać, ale nie usłyszała swojego głosu. Mogła co najwyżej myśleć, to wszystko. Może faktycznie była jedynie myślą, czymś nieistniejącym, ale obecnym. Pogodzenie się z takim stanem rzeczy przyszło jej zaskakująco łatwo, chociaż przecież nie na co dzień doświadczała czegoś podobnego.
Obserwowała Olivera, trzymając się blisko i po prostu obserwując. Towarzyszyła mu, kiedy rozglądał się po okolicach sierocińca i widziała, jak trafi nadzieję. Żałowała, że nie może powiedzieć mu o tym, że tutaj jest i jakoś doradzić, co powinien zrobić, ale była bezsilna.
Tędy, Ollie. Tędy…, pomyślała bezradnie, niespokojnie miotając się w okolicach znajomej ścieżki, prowadzącej do miejsca do którego chciała doprowadzić Bellę, mówiąc jej o medalionie. Podświadomie od początku wiedziała, że to nie jej siostra dotrze na miejsce.
Oliver ruszył w odpowiednią stronę, a Izadora odetchnęła z ulgą. Nie była pewna czy to łut szczęścia, czy wpływ jej myśli - najważniejsze, że Ollie się nie poddawał. Ruszyła za nim, trzymając się w bezpiecznej odległości i uważnie obserwując. Napawała się bliskością chłopaka, nawet jeśli fizycznie Oliver był daleko, a ona była obecna jedynie duchem.
Nie była pewna, jak długo przemierzali odcinek od sierocińca do klifu. Kiedy Oliver nagle zerwał się do biegu, Izadorę całkowicie sparaliżowało i minęła dłuższa chwila, zanim była w stanie otrząsnąć się i ruszyć za nim. Nie rozumiała, co się właśnie wydarzyło. Wyczuł ją w jakiś nieświadomy sposób? Niemożliwe, w końcu obserwowała go od kilku godzin i przez cały ten czas nic się nie wydarzyło. Chodziło o coś innego i kiedy się nad tym zastanowiła, wyczuła obecność kogoś jeszcze - kogoś znajomego, chociaż nie była w stanie tej osoby zidentyfikować.
Ollie, Ollie…, powtarzała bezradnie, ale obojętnie jak długo by mówiła, to i tak nie miało nic dać. Nie mógł jej usłyszeć. Wciąż biegł i mogła go jedynie obserwować, aż do momentu, w którym przewrócił się, wypadając wprost na skrawek wolnej przestrzeni - dokładnie tam, gdzie od samego początku miał się znaleźć.
Gdyby była w swoim ciele, serce prawdopodobnie biłoby jej równie mocno, jak w tej chwili Oliverowi. Udało się. Jedynie ta jedna myśl jej towarzyszyła, kiedy obserwowała, jak chłopak łączy wszystkie fakty i zaskakująco zwinnie stara się dostać do miejsca, gdzie ukryła medalion. Cokolwiek wystraszyło go w lesie, zdążył już o tym zapomnieć, zbyt skupiony na nagłym sukcesie.
Medalion zalśnił w jasnym promieniach słońca, a Izadora miała ochotę tańczyć z radości i śpiewać. Żałowała, że nie może zmaterializować się u boku Olivera i porządnie go wyściskać. Udało się, udało… Naprawdę mu się udało…!
Głośny trzask przedarł się do jej podświadomości, w jednej chwili niszcząc otoczkę szczęścia, którą zdążyła wokół siebie wytworzyć. Zamarła w miejscu akurat w momencie, w którym gałąź na której siedział Oliver pękła, a on sam z wrzaskiem boleśnie wylądował na ziemi.
A potem stoczył się z niewielkiego klifu, wprost do znajdującego się poniżej jeziora.
- Oliver! - wrzasnęła, ale rozłożysty dąb, klif i jezioro już się rozpłynęły, a ona siedziała na łóżku, wyprostowana niczym strona i darła się w niebogłosy, równie bezradna co przerażona.
Santiego siedział tuż obok, całkowicie zdezorientowany i zdenerwowany. Słyszała jego głos - to, jak próbuje się czegoś od niej dowiedzieć - ale prawie nie była tego świadoma.
To, co zobaczyła, już się wydarzyło - zobaczyła to w czasie snu i teraz już wiedziała. Oliver wpadł przez nią w kłopoty…
Albo już był martwy.

4 komentarze:

  1. OMG!!!!!!!!!!! JESTEM W SZOKU !!!!!!!!!!!!!!MAM NADZIEJE ,ŻE BELLA URATUJE OliverA W KOŃCU JEJ SIS RÓWNIEŻ ZASŁUGUJE TAK SAMO NA MIŁOŚĆ JAK I BELLA Z EDWARDEM.!!!!
    Z NIECIERPLIWOŚCIĄ CZEKAM NA KOLEJNY ROZDZIAŁ:)
    POZDRAWIAM I ŻYCZĘ WENY:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ależ po co ten Caps Lock, ja po prostu piszę ^^ Komentujesz dosłownie jak burza i ten twój szalony entuzjazm jest więcej niż fantastyczny. Już dawno miałam ci podziękować i teraz mam okazje - a więc dziękuję.
      Teraz rozdziały będą się pojawiać w większych odstępach, bo do tej pory przenosiłam notki z Onetu. Ale nn już się pisze i mam ponad połowę, więc to kwestia kilku dni ;)
      Hm, jeśli chcesz sobie jeszcze poczytać, możesz zajrzeć na mojego drugiego bloga, lost-in-the-time.blogspot.com

      Pozdrawiam,
      Nessa.

      Usuń
  2. Hej:) Dzięki za polecenie bloga kolejnego:) Ten blog jest fantastyczny i to jak go piszesz,aż brak mi słów na opisanie zachwytu:)Co do moich dużych literek to miałam tak ustawione bo robiłam wcześniej zadania dla mojej sis i zostawiłam.Czekam na kolejny rozdział :) Miłego pisania i weny:) Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Rozdział jest" The Best " tak jak cały blog- Aska miała racje -moze doczekamy się książki:) Masz talent:). Pozdrawiam i życzę weny w pisaniu kolejnych rozdziałów:) Pozdrówki

    OdpowiedzUsuń



After We Fall
stories by Nessa