Dwadzieścia dwa.
Ten gorszy scenariusz
Izadora nabrała powietrza do płuc i zaraz ze świstem je wypuściła. Wiedziałam, że próbuje jakoś się uspokoić i zebrać myśli, ale sama byłam zbyt poddenerwowana żeby czekać. Dosłownie przeszywałam ją wzrokiem, wygrywając paznokciami jakiś nerwowy rytm na podłokietniku fotela, co chyba jedynie dodatkowo ją stresowało, ale nie mogłam się opanować.
Kolejne pytania pojawiały się w mojej głowie. Dlaczego Volterra? Co z Oliverem? O co w tym - do cholery - chodzi? Nic już nie rozumiałam, a brak odpowiedzi powoli doprowadzał mnie do szału.
- Bella - jęknęła Izadora, zaciskając palce na mojej ręce, żeby zmusić mnie do zapanowania nad nerwowym odruchem. Przez chwilę patrzyłam na nią wyzywająco, walcząc z buntowniczym pragnieniem, żeby ją zignorować, ostatecznie jednak dałam za wygraną. - Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć - przyznała w końcu, zrezygnowana.
Zirytowałam się jeszcze bardziej.
- Po ludzku najlepiej, nie jestem idiotką - przypomniałam, wyrywając rękę z jej uścisku. - Przychodzisz do mnie w koszuli nocnej, zachowując się jak jakieś zombie i zmuszasz, żebym wyszła z domu i właściwie z niego uciekła. Twoje wyjaśnienia nie mogą być od tego dziwniejsze - stwierdziłam z przekonaniem.
- Oj, owszem. Obawiam się, że mogą - przyznała, przygryzając dolną wargę aż do krwi. Zaraz przejechała po rance językiem, a ta natychmiast się zasklepiła. - Pamiętam wszystko, co się działo, ale zupełnie nie miałam wtedy kontroli nad ciałem. Coś mówiło mi „Idź!", więc szłam - zupełnie nie miałam na to wpływu. Sama nie wiem, co się ze mną działo. To było coś zupełnie innego, niż moje przeczucia. - Urwała, żeby złapać oddech. - Powiedziałabym, że to była wizja, ale tak naprawdę nic nie widziałam. Ja po prostu wiem, że coś się stało i jakie będą tego konsekwencje, jeśli się nie pośpieszymy.
- Że co się stało? - ponagliłam ją. - Doro, to ważne. Wspominałaś o Oliverze i coś o przepowiedni? - Mimo wszystko zabrzmiało to jak pytanie. - Muszę wiedzieć! - podniosłam głos, czego zaraz pożałowałam, bo kilka cieka ciekawskich głów odwrociło się w naszą stronę.
- Cii… - syknęła Izadora. - Dobrze, już ci mówię. Tylko pomińmy pytanie o to, skąd wiem - poprosiła, a ja zniecierpliwiona skinęłam głową. - To były urywki, pojedyncze zdania i wyrazy, które słyszałam w swojej głowie. Czułam się tak, jakby od nadmiaru informacji zaraz miało rozsadzić mi czaszkę - jęknęła, wzdrygając się na samo wspomnienie. Uległa twarz w dłoniach. - Tak czy inaczej, chodzi o Olivera. Ktoś powiedział mu, że wie, co zrobiłyśmy i że to jest karalne. Wyjaśnił, że jeśli dobrowolnie nie zgłosi się do Volturi, żeby udowodnić, że nam nie zagraża, my za to odpowiemy. A on na to przystał, Bello. Dobry Boże, on chciał nas chronić - niemalże załkała, szczęśliwa i przerażona jednocześnie.
Ona go kocha, uświadomiłam sobie nagle. Izadora zakochała się w Oliverze! To było tak oczywiste, że dziwiłam się sobie, że nie zorientowałam się wcześniej. Przecież widziałam, jak boli ją to, że mógł się nami brzydzić i widziałam, jak zachowywała się, kiedy wszystko jeszcze było w porządku. A potem jak zastałam ich w jej pokoju…
- Och, Izadoro… - westchnęłam i bardzo chciałam ją pocieszyć, ale teraz nie było na to czasu. - Więcej, powiedz mi wszystko - poprosiłam, spoglądając na nią nagląco.
- Wiesz dobrze, że tam czeka go śmierć. Co więcej mam ci powiedzieć, poza tym, że jeśli go nie powstrzymamy, umrze? - zapytała.
Chcąc nie chcąc musiałam przyznać jej rację.
- Ale co z nami? - zapytałam. - Nam też nie pozwolą tak po prostu odejść - przypomniałam. - Mogę się założyć, że to może być nawet próba zbawienia nas… No, raczej mnie - sprostowałam, bo o Izadorze raczej nie wiedzieli - z powrotem do Włoch. Tutaj nie ma dobrego rozwiązania - dodałam, zszokowana tym odkryciem.
- Ale nas nie zabiją - odparła spokojnie, a ja zrozumiałam, jaka będzie nasza rola. - W najbardziej optymistycznej wersji, zwiniemy się stamtąd wszyscy, zanim strażnicy zorientują się, że którekolwiek z nas jest w mieście. Oczywiście, problem pojawi się potem, ale przynajmniej będziemy mieli czas, żeby się przygotować - stwierdziła.
- Optymistyczna, czyli nierealna - odparłam, bo niestety nie raz przekonałam się już, że wszystko zawsze idzie źle. - Dalej proszę.
Westchnęła, niejako przyznając mi rację.
- Jeśli się pośpieszymy, możemy zatrzymać Olivera, ale kosztem siebie. Jeżeli to faktycznie ktoś z Volturi nas obserwował, wiedzą o mnie i to może ich zainteresować. Być może puszczą go, woląc zając się nami - wyjaśniła z nadzieją. - Nie zabiją nas, bo są ciekawi naszych zdolności. Oliverowi też nic się nie stanie, więc możemy założyć, że straty będą minimalne… - Urwała raptownie i spojrzała mi w oczy. - Jeśli nie chcesz ryzykować, nie będę ci miała tego za złe. Samolot zalicza Nowy Jork, więc zawsze możesz wysiąść i złapać jakiś powrotny - zapewniła mnie, nagle uświadamiając sobie, że nie powinna decydować za mnie.
- Chyba żartujesz. - Z niedowierzaniem pokręciłam głową. - Ja też go kocham, Doro - przyznałam łagodnym tonem. - Jak przyjaciela albo brata, ale nie dam go skrzywdzić.
Skinęła jedynie głową, po czym odwróciła się, wyraźnie speszona, woląc wpatrywać się w okno. Westchnęłam i ułożyłam się w fotelu wygodniej; czekało nas ładnych parę godzin w bezruchu, a ja nie mogłam nawet ułatwić sobie oczekiwania snem. Niestety, nieśmiertelność czasami potrafiła być dołująca - bycie hybrydą również, wampiry bowiem były podobno stworzone do trwania w bezruchu; mnie chyba czegoś w tej kwestii brakowało, bo cierpliwa nie byłam.
Na rozmowę z Izadorą nie miałam co liczyć. Jedyny temat, jaki przychodził mi do głowy, to Oliver, a ona wyraźnie go unikała. Zakochana jak nic, jedynie się w tym przekonaniu utwierdzałam, chociaż dalej nie wiedziałam, co może z tego wyniknąć. To była ciężka sytuacja dla nich oboje, bo Oliver chyba też nie był wobec mojej siostry całkowicie obojętny. Kiedyś wykryłabym to bez problemu, wiele jednak się w ostatnim roku zmieniło i już nie byłam taka sama, jak kiedyś - Ollie też nie.
Moje myśli powędrowały do Edwarda. Czy już się zorientował, że zniknęłam? Z pewnością i myśl o tym, że pewnie się martwi, była okropna, ale nie mogłam nic z tym zrobić. Na szczęście dar Alice był bezradny wobec mnie i Izadory, więc nie miała powiedzieć Cullenom, co planujemy - gdyby przewidziała nasze decyzje, bliscy z pewnością by nas powstrzymali. Dla nich Oliver był jedynie problemem, dla którego nie warto poświęcać się do tego stopnia, konflikt z Volturi zaś odkładaliby tak długo, jak tylko byłoby to możliwe.
Co jednak nie zmieniało faktu, że czułam się źle, znikając bez chociażby słowa wyjaśnienia. Zasłużyli sobie, żebym chociaż się z nimi pożegnała, gdyby scenariusz Dody się spełnił i musiałybyśmy zostać w Volterze albo… gdyby nas zabili. Nie byłam psychicznie gotowa na pożegnanie - ze dwie godziny wcześniej, kiedy leżałam na łóżku w swoim pokoju, nawet nie przyszło mi do głowy, że znajdę się w takiej sytuacji. Jeśli miałam być szczera, wciąż nie do końca to wszystko do mnie dochodziło.
Miałam złe przeczucia, chociaż równie dobrze mogły to już być zaczątki paranoi, spowodowanej tymi wszystkimi problemami z którymi borykałam się od dnia, w którym zginęli moi rodzice (ci ludzcy, przybrani). Wydawało mi się, że Izadora wbrew wszystkiego nie mówi mi wszystkiego, zaczynając od chociażby tematu przepowiedni, który zręcznie ominęła. Coś wisiało w powietrzu i zaczynałam naprawdę się obawiać naszego wyjazdu, chociaż oczywiście nie zamierzałam zrezygnować. Gdyby nie przyjaźń ze mną, Oliver byłby bezpieczny.
Spojrzałam na siostrę, nie mogąc dłużej znieść natłoku myśli i przeciągającego się milczenia. Ona również mi się przyglądała, kiedy zaś nasze spojrzenia się spotkały, pośpiesznie odwróciła głowę.
- Dora - odezwałam się spokojnie, udając, że niczego nie zauważyłam. - Mam jedno pytanie - przyznałam. Spojrzała na nie zaintrygowana. - Jak, do diaska, udało ci się załatwić bilety na pięć minut przed odlotem? - zapytałam, bo było to pierwszą w miarę niewinną rzeczą, która przyszła mi do głowy.
Zdenerwowana, przygryzła dolną wargę i przez moment wydawało mi się, że i tym razem mi nie odpowie, ostatecznie jednak jedynie westchnęła i jednak postanowiła się odezwać:
- Wiesz, wydaje mi się, że mam jakiś tam wpływ na ludzkie decyzje - przyznała, a ja zesztywniałam. - Nie, że wnikam w czyjekolwiek umysły. Po prostu jeśli charakter jest słaby, udaje mi się zmanipulować go w pewnych drobnych sprawach. Łatwiej, jeśli mnie nie zna - wyjaśniła. - Ale to wcale nie jest dar, podejrzewam, że każdy nieśmiertelny to potrafi. Ten nieodparty urok, zdolność omamienia potencjalnej ofiary. Edward chociażby owija cię sobie wokół palca, kiedy tylko zechce - zauważyła, chcąc jakoś się usprawiedliwić.
- Świetnie. Dobrze wiedzieć kto dominuje w tym związku - jęknęłam, zaraz jednak spochmurniałam, bo moje myśli na powrót powędrowały do ukochanego. - Dlaczego twoje zdolności jak zwykle są bardziej przydatne, co? Mnie nawet głupia telekineza przerasta - skrzywiłam się.
- Bo ja ćwiczę, siostrzyczko - odparła spokojnie, a na jej ustach pierwszy raz tego dnia zamajaczył uśmiech. - Ty jak na razie jedynie chowasz się po kontach, byleby tylko więcej nie trenować z Eleazarem.
Roześmiała się, a ja - chociaż starałam się udawać urażoną jej komentarzem - ostatecznie do niej dołączyłam.
Reszta podróży minęła nam w miarę spokojnie. Podczas postoju w Nowym Jorku, Izadora cały czas wpatrywała się we mnie, jakby oczekiwała, że jednak zrezygnuję i zawrócę - a może nawet w jakimś stopniu na to liczyła. Oczywiście tego nie zrobiłam, nie chcąc nawet myśleć o tym, że miałabym spokojnie wrócić do domu, wiedząc jak bardzo ryzykuje i to za kogoś, kto był w niebezpieczeństwie bardziej z mojego powodu, niż z jej. O nie, byłyśmy w to zamieszane razem, nie zamierzałam więc unikać odpowiedzialności, obojętnie od tego, co nas czekało.
Przez większość czasu rozmawiałyśmy, głównie na neutralne tematy, co było o tyle łatwe, że w ciągu ostatnich tygodni Izadora unikała wszystkich, więc nie miałyśmy okazji do jakiejkolwiek wymiany zdań. Obie starałyśmy się nie myśleć o tym dokąd i z jakiego powodu lecimy , chociaż okazało się, że nie jest to możliwe. Mogłam mówić, mogłam nawet starać się żartować, ale moje myśli tak non stop wędrowały do Edwarda, Olivera i moich najbliższych.
Będą źli, wszyscy, pomyślałam mimochodem. Nawet Carlisle i Esme. W końcu nie raz powtarzali my, że trwają w tym nie z poczucia obowiązku, ale dlatego, że mnie kochają i nie pozwolą, żeby cokolwiek mi się stało. Miałam jedynie nadzieję, że mi wybaczą, bo robiłam to również dla nich. To ja dałam Aro powód, żeby znów się na mnie uwziął, dlatego to ja musiałam za to odpowiedzieć - nie chciałam, żeby cokolwiek im się stało, jeśli spróbują się w to mieszać.
Zmierzchało, kiedy samolot przystąpił do lądowania. Zaczęło się ogólne zamieszanie, związane z opuszczaniem maszyny i odbiorem bagażu, mnie i Dory jednak to nie dotyczyło. Nie miałyśmy żadnych rzeczy, więc niezauważone prześlizgnęłyśmy się przez tłum, ostatecznie opuszczając zatłoczoną salę przylotów i wychodząc na zalaną ostatnimi promieniami słońca włoską uliczkę.
Jeszcze nie byłyśmy w Volterze - nie istniało bezpośrednie połączenie, do miasteczka więc musiałyśmy się dostać w inny sposób. Izadorze udało się złapać taksówkę; była to długa jazda, ale było nas na nią stać, chociaż pochłonęła znaczną część kwoty, w którą zaopatrzyła się moja siostra. Żadna z nas się tym nie przejęła, drogą powrotną bowiem miałyśmy się martwić dopiero później - jeśli wszystko pójdzie dobrze. Zawsze wtedy mogłyśmy zadzwonić do Cullenów, obawiałam się jednak, że możemy nie mieć po temu okazji.
Myśl pozytywnie, Izzy, skarciłam się w duchu, wpatrując się w przemykające za oknem samochodu krajobrazy. Powtarzałam to sobie przez całą podróż, ale niewiele pomogło, kiedy bowiem w końcu dotarłyśmy na miejsce, byłam tak zdenerwowania, że wręcz się trzęsłam. Ledwo tylko wysiadłyśmy na opustoszałej uliczce, tuż za bramą miasta, taksówka odjechała, pozostawiając nas same sobie; nie było w tym nic dziwnego, ale i tak czułam się pewniej, mając jeszcze alternatywę ucieczki z tego miejsca.
- Chodźmy - zadecydowała Izadora i poprowadziła mnie labiryntem brukowanych uliczek. Niektóre z nich rozpoznawałam, jeszcze z pierwszej wyprawy tutaj, kiedy dostaliśmy zaproszenie na bal z okazji rocznicy ślubu Sulpicii i Aro. Tym bardziej ironiczne było to, że Izadora prowadziła, skoro nigdy wcześniej w tym miejscu nie była. - Nie wiem, co o tym sądzić, ale mamy trochę czasu. Przyjechał, ale dopiero ma się z nimi spotkać. Wieczorem - dodała, unosząc głowę i patrząc na górującą nad miasteczkiem wieżę zegarową.
W tym samym momencie krótsza wskazówka przesunęła się, oficjalnie wybijając siódmą. Wibrujący dźwięk dzwony dosłownie przeszył mnie całą, przyprawiając mnie o dreszcze; miałam wrażenie, że ziemia pod moimi stopami drży. Dora zmarszczyła czoło i na moment przystanęła, jakby nasłuchując, po czym zwróciła się twarzą w kierunku przeciwnym do tego, który prowadził do rynku.
- Las. On będzie w lesie - oznajmiła. - Nie zaprosili go do zamku? - zapytała samą siebie i zaraz pokręciła głową. - Och, Isabel, ja wiem, że brzmię dziwnie - westchnęła. - Nie wiesz nawet, jak to jest, słyszeć te głosy w głowie. To tak jak dziesiątki różnych myśli, urwanych na dodatek, z których muszę wyciągnąć jakiś sens. Powinnaś się cieszyć, że tak rzadko masz przeczucia - stwierdziła.
Nie odpowiedziałam, bo miałam na ten temat zupełnie inne zdanie. Niestety, każde moje przeczucie wiązało się zwykle z czymś naprawdę złym i mającego wpływ na moje życie. Z dwojga złego wolałam już wiedzieć, co się wydarzy, tak jak Izadora i Alice - obojętnie czy to drobiazg, czy coś poważnego, żeby nie drżeć ze strachu za każdym razem, kiedy przeczucie się pojawiało. Cokolwiek było lepsze od tej świadomości, że kiedy zaczynam źle się czuć, stanie się coś niedobrego, a ja nawet nie potrafię określić, co i jak temu zapobiec.
Przez jakiś kwadrans krążyłyśmy bez celu po mieście i Dora zaczynała coraz bardziej się denerwować. Non stop powtarzała, że nie mamy już czasu i kręciła głową, frustrując się - dla odmiany - całkowitym brakiem jakichkolwiek przeczuć; zupełnie już nie potrafiła mi powiedzieć, dokąd mamy iść i ostatecznie po prostu usiadła na krawędzi rynkowej fontanny i ukryła twarz w dłoniach.
Spojrzałam na nią bezradnie.
- Dora, spokojnie - spróbowałam ją pocieszyć. - Mówiłaś, że mają się z nim spotkać w lesie? - upewniłam się, zakładając ręce na piersi.
- Las, cokolwiek. Jakieś miejsce zielone, blisko miasta, ale gdzieś poza nim. Nic więcej nie wiem - westchnęła, całkowicie zrezygnowana. - Przecież nie mamy czasu, żeby obejść całe miasto!
Zaczęłam krążyć, próbując jakoś się przydać i wymyślić coś sensownego, nic jednak nie przychodziło mi do głowy. Rozejrzałam się dookoła, ale nie dostrzegłam nikogo, kogo można by zapytać o jakiekolwiek wskazówki. Trudno się dziwić; był środek tygodnia i ludzie pewnie jeszcze o tej porze pracowali.
- Chyba nie mamy wyboru - stwierdziłam. - Mówiłaś, że spotkają się z nim wieczorem. Już jest wieczór, to może być kwestia minut. Nawet jeśli się spóźniłyśmy, chcę mieć chociaż świadomość, że próbowaliśmy, zamiast siedzieć tutaj bezczynnie i czekać na zbawienie - zdenerwowałam się.
Dora nawet się nie poruszyła, nie dała znaki, że mnie słucha o cokolwiek rozumie. Westchnęłam i odeszłam na kilka kroków, zaglądając na jedną z odchodzących od placu uliczek. Przynajmniej ta nie była aż tak opustoszała - dostrzegłam grupkę dzieci, bawiących się piłką. Jak to się mówi, lepszy rydz niż nic, ruszyłam więc w ich kierunku, próbując przypomnieć sobie chociaż kilka słów po włosku, ostatecznie jednak dałam za wygraną i zaryzykowałam odezwać się po angielsku.
- Hej, przepraszam - zaczęłam. Dzieciaki przerwały grę i spojrzały na mnie. Jakiś chłopiec szepnął stojącej najbliżej niego dziewczynce kilka słów po włosku i oboje zachichotali. - Potrzebuję pomocy. Nie wiecie może…
Nie zdążyłam nawet skończyć, bo wraz z ogólnym wybuchem wysokości, dzieciaki rzuciły się do ucieczki. Najmłodsza z dziewczynek - ta, której kolega coś szeptał - odwróciła się w moją stronę i po jej spojrzeniu poznałam, że cała grupka pragnie się zabawić moim kosztem i oczekuje, że zacznę ich gonić. Oczywiście bez trudu byłam w stanie ich złapać, ale zupełnie nie miałam siły o chęci na użeranie się ze spragnioną rozrywki gawiedzią, patrzyłam więc jedynie jak znikają mi z oczu, czując, jak ogarnia mnie czarna rozpacz.
- Cholera jasna! - wybuchnęłam, całkiem już wytrącona z równowagi. - A niech to szlag, żeby…
- Isabel! - usłyszałam znajomy głos i dosłownie zamarłam, nie tylko dlatego, że ktoś przyłapał mnie na przeklinaniu, a w jego tonie słychać było wyraźną naganę.
Powoli odwróciłam się, do końca mając nadzieję, że coś pomyliłam, szybko jednak przekonałam się, że nie mam na to liczyć.
- Tata? - zapytałam z niedowierzaniem. - Co wy tutaj robicie? - dodałam, bo Carlisle nie był sam. On i Esme w ułamku sekundy znaleźli się tuż obok mnie.
- Lepszym pytaniem jest, co wy wyprawiacie, Bello - poprawiła mnie mama, zaraz rzucając się, żeby mnie uściskać. - Gdzie jest Izadora? - zapytała, odsuwając się, ale nie przestając obejmować mnie ramieniem.
- Przy fontannie - odpowiedziałam bez zastanowienia, po czym pokręciłam energicznie głową. - Skąd się tutaj wzięliście? Czy pozostali…?
- Jesteśmy tylko my - odpowiedział mi spokojnie doktor. - Emmett i Jaspera wciąż nie wrócili z polowania, a Alice i Edward są osobami zbyt impulsywnymi, w obecnej sytuacji - wyjaśnił. - Kochanie, przecież to oczywiste, że zauważyliśmy waszą nieobecność! Śnieg śniegiem, ale wasze zapachy mimo wszystko były do wykrycia. Dowiedzieć się dokąd się wybieracie też nie było takie trudne - uzmysłowił mi.
- Co chciałyście zrobić? - zapytała mnie wyraźnie poruszona Esme. - Dziecko, co wam przyszło do głowy? Przecież tyle razy tłumaczyliśmy… - zaczęła, a ja nagle zrozumiałam do czego pije.
Czy oni myśleli, że chcemy pójść na układ z Volturi, żeby zapewnić im bezpieczeństwo? Widząc, jak Carlisle spogląda na mnie z wyraźnym rozczarowaniem, podobnie jak Esme oczekując wyjaśnień, przypomniałam sobie rozmowę, którą zaczęłam po pojawieniu się Izadory i która nawet jego wytrąciła z równowagi. Wtedy powiedziałam, że jeśli zajdzie taka potrzeba, zmierzę się z problemami sama, żeby ich nie narażać. Teraz najwyraźniej doszli do wniosku, że wraz z Dorą próbujemy jakoś się usunąć, rozwiązując konflikt z Volturi w najbardziej radykalny sposób, czyli być może nawet chcąc do nich dołączyć.
- Och, co? Wy nic nie rozumiecie! - westchnęłam. - Dora miała przeczucie. Musimy się pośpieszyć - oznajmiłam, chwytając Esme za rękę i ciągnąc ją w stronę miejsca, w którym zostawiłam Izadorę.
Po drodze opowiedziałam im o wszystkim, co stało się od momentu, w którym moja siostra przyszła do mnie w tym dziwnym transie. Nie dałam im nawet czasu na oswojenie się z tym wszystkim i na odwodzenie mnie od pomysłu tak wielkiego ryzyka dla Olivera, wprost przyznając, że utknęłyśmy i nie mamy pojęcia, gdzie chłopaka powinnyśmy szukać.
Izadora w końcu uniosła głowę, jedynie dlatego, że całkiem zdezorientowała ją obecność rodziców. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale uciszyłam ją krótkim spojrzeniem.
- Później, kochanie - poparł mnie Carlisle. - Powiedz mi, proszę, gdzie konkretnie powinniśmy go poszukać - zapytał, a ja poczułam, jak moje serce przepełnia wdzięczność. Nie zamierzali nas od czegokolwiek odwodzić, a wręcz zamierzali pomóc!
Dora powtórzyła raz jeszcze wszytko to, co zapamiętała, jeśli chodzi o miejsce spotkania Olivera z Aro. Carlisle zamyślił się na moment; znał miasto lepiej od nas, więc było bardziej prawdopodobne, że na coś wpadnie.
- Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to las w którym polowaliśmy, kiedy tutaj ostatnim razem byliśmy - odezwał się w końcu doktor. - To nie daleko. Powinnaś to miejsce pamiętać, Bello - zwrócił się do mnie; skinęłam głową.
Kiedy pobiegliśmy we wspomnianym kierunku, Izadora wpadła w jakiś amok. Poddenerwowana, cały czas mamrotała o tym, że mamy bardzo mało czasu i musimy się pośpieszyć. Jej nastrój szybko mi się udzielił; czułam się tak, jakbym scigała się z przeznaczeniem, co bynajmniej nie było pozytywnym doświadczeniem i nie chciałam nawet myśleć o tym, co będzie, jeżeli ten wyścig przegramy.
Wtedy go poczułam i serce omal mi nie stanęło z nieopisanej ulgi, która nagle na mnie spłynęła. Wymieniłyśmy z Izadorą znaczące spojrzenia i jak na komendę wystrzeliłyśmy do przodu, w ułamku sekundy pokonując ostatnie metry.
Stał tam, tuż na skraju lasu, cały i zdrowy. W pierwszej chwili jedynie na tym się skupiłam - na tym i radości, którą poczułam.
- Ollie! - zawołałam. - Ollie, niech cię diabli! Co ty sobie… - zaczęłam i głos zamarł mi w gardle, kiedy sobie uświadomiłam, że Oliver nie jest sam.
Aro uśmiechnął się z satysfakcją.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz