Dwadzieścia dziewięć.
Rodzinne tajemnice
Oliver drzemał, zwinięty na swoim siedzeniu w
samolocie. Obserwowałam go, cholernie zazdroszcząc mu, że po tym wszystkim był
w stanie zasnąć i że mnie zdarza się to jedynie okazyjnie; jak na złość teraz
nic nie zapowiadało, żebym sama miała być w stanie pogrążyć się we śnie,
obojętnie jak bardzo bym chciała. Byłam całkowicie rozbudzona i nieznośnie
przytomna, a przecież czekało nas jeszcze kilka godzin lotu z Hiszpanii do
Włoch.
Westchnęłam i zamknęłam oczy, chcąc
przynajmniej udawać, że jestem w stanie zasnąć. Kto wie, może jeśli powtórzę to
sobie przynajmniej ze sto razy, w końcu uda mi się wyłączyć i przekonać samą
siebie, że wcale nie muszę myśleć o tym wszystkim, co działo się w moim życiu
do tej pory i co jeszcze miało się wydarzyć - oraz, że perspektywa powrotu do
Volterry, mając przy sobie bardzo ładny, ale przy tym całkowicie bezużyteczny
medalion mojej matki, wcale nie jest próbą samobójczą, w której miałam
uczestniczyć nie tylko ja, ale i mój przyjaciel-człowiek.
Rozważając to po raz kolejny, wciąż miałam
ochotę roześmiać się histerycznie, co chyba raczej nie zostałoby pozytywnie
przyjęte w publicznym miejscu, dajmy na to w samolocie. Kiedy jeszcze próbowałam
pokonać drogę do miasta, starając się przy tym nie upuścić Olivera i nie wpaść
na coś przez jego ciągłe komentarze, sprawy wyglądały łatwiej, bo miałam czym
zaprzątać myśli. W Sophii od razu dorwaliśmy telefon, żeby zamówić bilety na
najbliższym lotnisku, a i tak czekała nas jedna przesiadka po drodze. Z jednej
strony było to dobre, bo póki byliśmy w drodze, miałam przynajmniej poczucie
tego, że coś robimy, ale kiedy nachodził moment takiej bezczynności, jak teraz,
wtedy naprawdę zaczynały się kłopoty. A mnie zaczynało grozić szaleństwo z
niepokoju.
Otworzyłam oczy i sięgnęłam do kieszeni, gdzie
bezpiecznie przechowywałam medalion. Delikatnie przesunęłam kciukiem po
zawieszce, badając fakturę, chociaż zdążyłam już nauczyć się jej na pamięć. Nie
miałam pojęcia, jak Izadora chce z jego pomocą cokolwiek zdziałać, ale mimo
wszystko miałam nadzieję na to, że siostra mnie nie zawiedzie.
Nagle wyczułam pod paznokciami niewielkie
zgrubienie z boku zawieszki. Uniosłam medalion do oczu, żeby lepiej mu się
przyjrzeć i wytrzeszczyłam oczy, kiedy dostrzegłam niewielkie zawiasy.
Obróciłam medalion w palcach, paznokciem szukając miejsca, gdzie znajdowałby
się jakiś zatrzask albo przynajmniej szczelina, którą mogłabym podważyć i aż
zachłysnęłam się powietrzem, kiedy w końcu coś takiego znalazłam. Otwierał się!
Spojrzałam na śpiącego Olivera, zastanawiając
się, czy powinnam go obudzić, ale coś podpowiadało mi, że nie powinnam tego
robić. To było coś ważnego i wyłącznie mojego, bo dotyczyło mojej rodziny -
biologicznej rodziny, której nigdy nie poznałam. Jeśli miałam prawo do chociaż
odrobiny prywatności, był to najodpowiedniejszy moment.
Zawahałam się jeszcze na chwilę, a potem
zdecydowanym ruchem podważyłam wieczko medalionu, rozdzielając obie połówki.
Spomiędzy połówek naszyjnika natychmiast wysunął się kawałek odrobinę już
pożółkłego ze starości pergaminu i z cichym szelestem wylądował mi na kolanach.
Natychmiast go podniosłam i rozwinęłam; w oczy momentalnie wrzuciło mi się
piękne, napisane starannym charakterem pisma słowa.
Volterra, 21 listopada 1993 r.
Najdroższa Mary!
Wielką głupotą było pisać do mnie. Doskonale pojmuję
Twoją troskę, ale w obecnej sytuacji powinnaś zdecydować się na odrobinę
egoizmu i myśleć przede wszystkim o sobie. Nie będę wypominać Ci ile wysiłku
kosztowało mnie bezpieczne przechwycenie twojego listu – Aro najwyraźniej coś
podejrzewa i mam powody przypuszczać, że nakazał kontrolowanie poczty
strażników.
Wielkim ryzykiem jest pisać do Ciebie, ale znam Cię
wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że jesteś gotowa popełnić największą nawet
głupotę, jeśli nie dostaniesz odpowiedzi zwrotnej. A więc niech ten list cię
uspokoi – zostań tam, gdzie jesteś, na litość Boską!
Dziewczynki są bezpieczne – mogę Cię o tym zapewnić,
powołując się na własne życie i moją miłość. Nasz plan w pełni się powiódł i
teraz najważniejsze jest, być pozostała tam, gdzie jesteś. Bardzo chciałbym
rozwiać Twoje wątpliwości co do pobytu i przyszłości naszych córek, zbyt wielka
jest jednak możliwość, że wiadomość ta trafi w niepowołane ręce, a ja nie
zamierzam ryzykować życia nikogo innego – jedynie moje własne. Zaufaj mi na
słowo i pamiętaj – nikt nie może się dowiedzieć. Inaczej wszystko będzie
stracone.
Mamy przed sobą wielką szansę, zróbmy więc wszystko,
by jej nie zaprzepaścić. Wiem jakie jest Twoje zdanie na ten temat i także
pragnę przede wszystkich ich szczęścia, wierzę jednak w słowa, które
wypowiedziałaś, choć – podobnie jak wszyscy inni – tego nie pamiętasz. Żałuję
jedynie, że nie potrafiłem w pełni poradzić sobie ze wspomnieniami o
Przepowiedni.
Nie pisz do mnie więcej – nie teraz. I pamiętaj,
jeszcze nic nie jest stracone.
Twój na zawsze,
S.
PS. Izadora ma Twój medalion. Odnajdzie siostrę, kiedy
nadejdzie czas. Carlisle nic nie wie o jej istnieniu, wszystko więc jest w
rękach Dory i Isabelli (mimo wszystko będę obstawiać przy tej wersji jej
imienia).
Z każdą kolejną linijką moje oczy stawały się
coraz większe. Delikatnie przesunęłam palcem po miejscu, gdzie mogłam wyczuć delikatne
wgłębienie litery „S”. Co właściwie wiedziałam o moim ojcu? Jedynie tyle, co
powiedziała mi Izadora, a teraz potwierdzał list - że zdecydowanie wolał żebym
miała na imię Isabella a nie Isabel. Poza tym nie znałam nawet jego imienia i
najwyraźniej nie miałam go poznać. To było irytujące, tym bardziej, że nawet
Carlisle nie był w stanie mi powiedzieć z kim związała się moja matka, chociaż
podobno byli przyjaciółmi.
Ale ją kochał. I to się liczyło, a przynajmniej
na ten moment ta świadomość musiała mi wystarczyć. Zresztą może prędzej czy
później jednak Izadora miała mi być w stanie coś więcej powiedzieć, skoro kilka
dni spędziła w Volterze. Jakby nie patrzeć zarówno Mary, jak i mój ojciec
należeli do straży, a Izadora była ciekawska z natury. Może skoro do nich
dobrowolnie dołączyła, Aro i pozostali mieli być dość rozmowni, żeby jej
cokolwiek wyjaśnić...
Przestałam o tym myśleć, kiedy przypomniałam
sobie, że w medalionie znajdowała się nie tylko kartka z listem do naszej
matki, ale również zdjęcia. Starannie złożyłam papier i wsunąwszy go do
kieszeni, ponownie uniosłam medalion do oczu. Zdjęcie było niewielkie i
czarno-białe, również pożółkłe w niektórych miejscach, ale wciąż dostatecznie
wyraźne, zwłaszcza dla kogoś, kto dysponował wampirzymi zdolnościami, chociażby
doskonałym wzrokiem.
Mary rozpoznałam od razu, bo mogłabym równie
dobrze patrzeć w lustro za jakieś pięć lat - oczywiście pod warunkiem, że wciąż
bym się starzała. Była piękna jak każda wampirzyca, a do tego nadzwyczaj
pogodna. Uśmiechała się do obiektywu, odsłaniając białe, równe zęby. Na
fotografii nie było tego widać, ale bez trudu mogłam się domyślić, że miała
brązowe włosy, równie falowane co moje własne. Jej oczy lśniły i chociaż
podejrzewałam, że zazwyczaj były krwisto czerwone, mnie łatwo było wyobrazić
sobie, że ma ją barwę czekolady.
Dłuższą chwilę wpatrywałam się w zdjęcie mojej
prawdziwej matki, zbyt pochłonięta próbą zapamiętania najmniejszego nawet
szczegółu jej sylwetki oraz rysów twarzy, żeby zwracać uwagę na cokolwiek
innego. Dopiero po chwili zorientowałam się, że na zdjęciu Mary obejmuje kogoś
jeszcze i przeniosłam wzrok na towarzyszącego jej mężczyznę, najprawdopodobniej
ojca mojego i Dory, również wampira, który na dodatek był...
Spojrzałam na jego twarz i zamarłam; medalion wyślizgnął
mi się z palców i wylądował na moich kolanach, ale prawie tego nie
zarejestrowałam. Oddychałam spazmatycznie, a serce waliło mi jak oszalałe,
jakby chciało czym prędzej wyrwać mi się z piersi i uciec gdzieś daleko. Prawda
zdawała się do mnie nie docierać, chociaż w głowie kołatały mi się urywki
myśli, które w połączeniu z fotografią w medalionie dały mi dowód na to, że
wszystko było prawdą, nawet jeśli ja nie byłam jej w stanie tak po prostu
zaakceptować.
„... mimo wszystko będę obstawiać przy tej
wersji jej imienia”.
„Nasz ojciec wolał tę wersję twojego imienia”.
Isabella. Bella.
I w końcu to tajemnicze „S”...
- Oliver! - wyrwało mi się tak głośno, że
chłopak wyprostował się w fotelu jak oparzony, a ludzie zaczęli się obracać w
naszą stronę i spoglądać na mnie, jakbym była niespełna rozumu. Prawie nie
byłam tego świadoma, zbyt roztrzęsiona odkryciem, którego doznałam. - Ollie...
- powtórzyłam już ciszej, ledwo panując nas głodem i tym, żeby znów nie zacząć
krzyczeć.
Wystarczyło, że rzucił okiem na moją twarz,
żeby jego własna również pobladła, a w szmaragdowych tęczówkach pojawił się
niepokój.
- Co jest, Isa? - zapytał wciąż nieco zaspany,
ale jednocześnie rozbudzony dość, żeby kontaktować i wiedzieć, że stało się coś
istotnego.
Nie byłam w stanie odpowiedzieć, dlatego
jedynie podsunęłam mu pod nos złożony pergamin i otwarty medalion. Musiał wyjąć
mi je z rąk, żeby być w stanie je przejrzeć, bo dłonie drżały mi tak bardzo, że
ledwo byłam cokolwiek w nich utrzymać.
Widziałam, jak jego oczy śledzą linijki tekstu
i jak próbuje zrozumieć jak list i zdjęcie mogły tak na mnie wpłynąć. W końcu
spojrzał na mnie bezradnie i otworzył usta, chcąc o coś zapytać, ale
postanowiłam go ubiec i wypaliłam:
- Santiego Volturi.
Uniósł brwi.
- Co? - Potrzebował chwili, żeby skojarzyć
fakty. - Co ty pleciesz? Czekaj, to nie ten o którym mówiłaś, że próbował cię
uwieść i przelecieć, kiedy...
- Na litość Boską, nie przypominaj mi nawet! -
warknęłam, krzywiąc się na samo słowo „przelecieć”. Kiedy o tym w tym
momencie powiedział, zabrzmiało to jeszcze gorzej niż kiedy sama bym o tym
pomyślała. - Tak, to ten. I tak, jestem pewna, bo wampiry się nie zmieniają -
powiedziałam i nagle całkiem straciłam nad sobą panowanie: - Cholera jasna,
Ollie, co ja mam o tym wszystkim myśleć? I dziękuję ci bardzo, że mi
przypomniałeś, że się z nim całowałam - dodałam gniewnie, czując jak mój
żołądek się buntuje i grozi wywróceniem się na drugą stronę.
- Przepraszam - zreflektował się, ostrożnie
dobierając słowa. - Ale... Co właściwie z tym zamierzasz zrobić? - zaryzykował.
Spojrzałam na niego pustym wzrokiem i jedynie
pokręciłam głową. Nie chciałam w tym momencie myśleć, a co dopiero rozmawiać na
ten temat; sama nie byłam pewna dlaczego Olivera obudziłam, ale prawda była
taka, że po prostu potrzebowałam się z kimś swoim odkryciem podzielić. Jedynie
tyle, nie dodając do tego wszystkiego rozmowy, bo jeszcze nie byłam na nią
gotowa i nawet nie wiedziałam, czy w ogóle kiedykolwiek będę. Jeśli już,
pragnęłam ją przeprowadzić z dwiema innymi osobami, których teraz przy mnie nie
było - z Izadorą albo z Edwardem. Wyłącznie z nimi.
Oliver przez moment przypatrywał się z mojej
twarzy; z ust wyrwało mu się ciche westchnienie zrozumienia.
- Daj mi znać, jakby co - mruknął, a potem odwrócił
się do mnie plecami, jakby znów zamierzał zasnąć, chociaż wątpiłam żeby tak po
prostu mu się to udało.
- Dzięki - mruknęłam, czując się odrobinę winną
tego, że go w ten sposób potraktowałam, ale w głowie miałam tak ogromny chaos,
że po prostu nie byłam w stanie nad nim zapanować.
W tym momencie nie marzyłam o niczym innym
prócz snu, ale ten uparcie nie nadchodził. Mogłam jedynie czuwać.
Kiedy w końcu samolot podszedł do lądowania,
byłam na granicy załamania nerwowego. Oliverowi jednak udało się ponownie
zasnąć i właściwie siłą musiałam go zwlec z fotela, żebyśmy mogli opuścić
samolot, ale nie byłam w stanie się nawet na niego zezłościć. Wciąż myślałam o
Santiego, o liście i o medalionie, próbując jakoś poskładać fragmenty układanki
w całość, ale po prostu nie byłam w stanie. Najprościej było stwierdzić, że do
tego stopnia przypominałam ojcu moją matkę, że nieco go poniosło, ale to
właściwie niczego nie wyjaśniało.
Bo Santiego żył, chociaż zawsze wierzyłam, że
moi biologiczni rodzice są martwi. Izadora doskonale wiedziała o wszystkim, a
przynajmniej o liście, a jednak nie wspomniała mi o tym ani słowem. Czy również
wiedziała, że Santiego o którym jej opowiadałam jest dla nas częścią rodziny?
Jeśli tak, zupełnie nie rozumiałam dlaczego mnie okłamała. Przecież
powiedziała, że dowiedziała się jedynie o przepowiedni od jakiejś kobiety,
która ją odnalazła. Czy i to było jednym wielkim kłamstwem, bo faktycznie za
tym spotkaniem kryło się coś więcej? Czułam się zdradzona i sama nie byłam
pewna, czy w takim wypadku powinnam w ogóle swojej siostrze ufać, ale nie
miałam wyjścia. Przecież nie mogłam jej tak zostawić, a jeśli Dorze nie mogłam
zaufać, to czy w ogóle komuś w tym miejscu mogłam?
Spróbowałam zasugerować Oliverowi, żeby znalazł
jakiś hotel i tam się zaszył, ale ledwo o tym napomniałam, spojrzał na mnie w
taki sposób, że natychmiast zamilkłam. Nie chciałam go narażać i zabierać do
siedziby Volturi, ale co mogłam zrobić, skoro on już najwyraźniej zadecydował?
Mimo wszystko zrobiło mi się ciepło na sercu, kiedy pomyślałam o tym, jak
bardzo zależy mu na mnie i na Izadorze, dlatego postanowiłam nie wszczynać
kłótni. Potrzebowałam wsparcia, zwłaszcza teraz, kiedy tak wiele się
dowiedziałam i jednocześnie wciąż nie wiedziałam.
Nie miałam pewności, co powinniśmy teraz
zrobić, bo wciąż nie istniał żaden konkretny plan. Teoretycznie mogła poprosić
o widzenie z Aro i podając się za Izadorę, żeby utrzymać naszą zamianę w
tajemnicy, poprosić o widzenie z siostrą, ale coś podpowiadało mi, że to zły
pomysł. Czułam, że powinnam zachować swoją obecność w tajemnicy tak długo, jak
tylko będzie to możliwe, dlatego ostatecznie zadecydowałam się zakraść do
środka tajnym przejściem, którego używaliśmy, kiedy przyjechaliśmy do miasta na
bal. Droga do tamtego zaułka wyryła się w mojej pamięci w zaskakująco wyraźny
sposób i po zachodzie słońca bez większych problemów dotarliśmy do włazu, który
bez wysiłku zdołałam odepchnąć na bok.
- To się nazywa wejście godne króla - mruknął w
żartach Oliver, spoglądając w ziejącą czernią dziurę w ziemi. Wygłupiał się,
próbując rozluźnić atmosferę, ale ja i tak zdawałam sobie sprawę z tego, że
jest zdenerwowany. - Hm, nie ma schodów?
- A po co nam? - zapytałam retorycznie i nie
czekając aż zapyta o windę albo coś w tym stylu, bez wahania skoczyłam w ciemność.
Usłyszałam, że jego serce przyśpieszyło, ale potem przestałam o tym myśleć,
skupiając się na bezszelestnym lądowaniu na ziemi. Podniosłam się z klęczka i
spojrzałam w górę, gdzie w niewielkim otworze, w słabym oświetleniu dostrzegłam
twarz przyjaciela. - No skacz! Jesteś w tym dobry - zadrwiłam, nawiązując do
jego upadku z klifu.
Zaczął mruczeć coś pod nosem i wyzywać na mnie,
wspominając, że ostatecznie zapędzę go do grobu, ale w końcu zsunął się w głąb
włazu. Wyciągnęłam ręce, żeby spróbować go złapać i jakoś zamortyzować upadek,
ale trochę źle wszystko wyliczyłam i w efekcie oboje wylądowaliśmy na ziemi -
on na mnie, miażdżąc mi żebra. Kiedy w końcu zebraliśmy się z podłogi i
mogliśmy ruszyć w głąb zimnego, wilgotnego tunelu, oboje byliśmy poobijani, ale
przynajmniej skończyło się bez poważniejszych urazów, więc nie było tak znów
źle.
Podróż zdawała się ciągnąć w nieskończoność,
mnie zaś przypomniała się przykra wędrówka tym samym korytarzem, kiedy byłam
tutaj po raz pierwszy. Wtedy przynajmniej byłam w otoczeniu bliskich i
bynajmniej nie szłam wpakować się w kłopoty - przynajmniej nie celowo. Teraz
wiedziałam, czego mogę się spodziewać na końcu, ale nie miałam zielonego
pojęcia, jak przemknąć niezauważenie przez nowoczesne lobby. Gdyby ktoś nas przyłapał,
przynajmniej dla Olivera mogłoby skończyć się to bardzo źle, a na to nie
zamierzałam pozwolić. Zamierzałam wymyślać coś na bieżąco, chociaż bacząc na
to, że nawet nie miałam pojęcia, gdzie szukać Izadory, był to mocno naciągany i
ryzykowny plan.
Dostrzegłam
odrobinę światła na końcu korytarza i aż zatrzymałam się, czując narastający
niepokój. Nie byłam jeszcze gotowa na zmierzenie się z tym, co nas czekało, w
głowie zas miałam kompletną pustkę i nie marzyłam o niczym innym, prócz
przesunięciu dotarcia do celu w czasie. Poczułam na sobie pełne niepokoju
spojrzenie Olivera, które przypomniało mi, że chłopak jest bystrzejszy niż
przypuszczałam i musi zdawać sobie sprawę z tego w jakiej jesteśmy sytuacji, a
towarzyszenie mi to istne szaleństwo. Wiedział to, a jednak nic nie powiedział
i nieoczekiwanie przyśpieszył, wymijając mnie. Zrozumiałam, co chciał mi tym
sposobem przekazać i spróbowałam wziąć się w garść.
Ciemna
postać pojawiła się przed nami nagle. Oboje zamarliśmy, omal nie wpadając na
siebie. Spojrzałam na sylwetkę i zaczęłam się zastanawiać, czy powinnam rzucić
się do walki, czy może raczej pogonić Olivera do ucieczki, kiedy nagle intruz
odezwał się znajomym głosem Izadory:
- O mój
Boże, jak ja się cieszę, że nic wam nie jest!
Zastygłam,
bo siostra była ostatnią osobą, którą spodziewałabym się w tym miejscu spotkać.
Ulga spłynęła na mnie, jedynie wzmagając dezorientację, dlatego to Oliver
otrząsnął się pierwszy, niemal podbiegając do Izadory. Dziewczyna podeszła do
niego i bez ostrzeżenia uściskała go w tak serdeczny sposób, że nawet w
ciemności mogłabym przysiąc, że jego policzki się zaczerwieniły.
-
Wiedziałam, po prostu wiedziałam, że oboje to rozgryziecie - stwierdziła z
entuzjazmem Izadora. Jej spojrzenie ponownie spoczęło na mnie. - Bella! -
zawołała i wyślizgnąwszy się z objęć Olivera, zaraz dopadła do mnie. Uściskałam
ją machinalnie, prawie nie będąc tego świadomą. Od nadmiaru wrażeń zaczynało
kręcić mi się w głowie. - Zrozumiałaś? Musiałaś zrozumieć, bo inaczej to nie
będzie miało sensu. Santiego nie jest taki, jak ci się wydawał. On cały czas
nam pomagał i dalej jest gotowy to zrobić, tylko musimy...
Trajkotała
dalej, ale ja prawie jej nie słyszałam, wciąż wpatrzona w miejsce z którego
przyszła. Bo w korytarzu pojawiła się kolejna postać, tym razem bez wątpienia
mężczyzna i to nie pierwszy lepszy. Bez trudu rozpoznałam Santiego Volturi,
który pełnym rezerwy krokiem ruszył w kierunku moim i Dory, wyraźnie niepewny
czego może się spodziewać.
- Nie chcę
was popędzać, ale to nie jest najlepsze miejsce na dłuższe rozmowy - powiedział
cicho z nonszalancją, którą zdążyłam już poznać.
Kiedy
usłyszałam jego głos, coś we mnie pękło. Odepchnęłam Dorę i całkowicie nad sobą
nie panując, ruszyłam szybkim krokiem w stronę wampira, który mnie oszukał - i
to nie tylko nie wspominając o tym, kim naprawdę jest, ale próbując mnie uwieść
i wykorzystać. Kiedy znów go zobaczyłam i kiedy się odezwał, przysłowiowa czara
goryczy się przelała, ja zaś wpadłam w coś na kształt furii i już po prostu nad
sobą nie panowałam. Wiedziałam jedynie, że nie zamierzam tak po prostu udawać,
że nic się nie stało i obecności Santiego ignorować.
Doskoczyłam
do niego z prędkością, która zaskoczyła nawet mnie, a jego zmusiła do tego,
żeby nieświadomie cofnął się o krok. Poczułam satysfakcję, kiedy udało mi się
go do tego zmusić, ale to nie pomogło mi zapanować nad gniewem, który w tym
momencie odczuwałam. Wręcz przeciwnie - poczułam się jeszcze bardziej
zirytowana.
- Ty
zboczony kłamco! – wrzasnęłam, zaciskając dłonie w pięści i wbijając sobie
paznokcie w skórę dłoni; cała się trzęsłam i ledwo łapałam oddech.
A potem
uderzyłam go w twarz, wkładając w ten cios całą siłę, jaką byłam w tym momencie
w stanie z siebie wykrzesać.
OMG!!Rozdział jest" The Best "kochana .Wiem powtarzam się już;p ale co ja mam pisać jak JA poprostu KOCHAM TO CO PISZESZ:) To jest po prostu boskie,!:)Pozdrawiam i życzę weny w pisaniu kolejnych rozdziałów:) Z niecierpliwością czekam na kolejny:) Pozdrówki
OdpowiedzUsuń