środa, 23 kwietnia 2014

Dwadzieścia dziewięć

Dwadzieścia dziewięć.
Konsternacja

- Cii… Będzie dobrze. Będzie…
Edward próbował mnie pocieszać, ale nawet on musiał zdawać sobie sprawę z tego, że to tak naprawdę nie ma sensu. Pokręciłam głową, jasno dając mu do zrozumienia, żeby przestał; te oklepane formułki nie przynosiły ukojenia, a jedynie wzmagały irytacje, brzmiąc niczym kłamstwo – i to o tyle okrutne, że padało z ust ukochanej osoby.
Westchnął, ale usłuchał, co przyjęłam z ulgą. Pozwoliłam, żeby mnie objął, nieznacznie rozluźniając się za sprawą jego ramion, ale chyba nic nie było w stanie sprawić, żebym autentycznie poczuła się lepiej. Gniewnym ruchem otarłam oczy, nie chcąc pozwolić sobie na słabość, bo płacz również nie miał być w tym momencie pomocny. Jasne, nie powinnam wstrzymywać łez, skoro faktycznie tego potrzebowałam, że na użalanie się nad sobą mogłam sobie pozwolić później, kiedy już definitywnie nie będzie niczego do zrobienia.
Cóż, spacer też był dobrym pomysłem, jeśli tylko gwarantował pozostawanie w ruchu. Na zewnątrz było ciemno i deszczowo, ale nieszczególnie mi to przeszkadzało. Przywykłam do takiej pogody, wyjątkowo zresztą niebo, a może i cały świat wydawały się odzwierciedlać mój ponury nastrój. Otaczające domek drzewa chroniły nas przed zimnymi smagnięciami wiatru, które nawet końcówkę lata czyniły chłodnym okresem. Zabawne, ale chyba nie miałabym nic przeciwko temu, żeby nagle temperatura spadła poniżej zera, a ziemię przykrył śnieg, co jedynie potwierdzało, że coś jest ze mną nie tak. Z drugiej strony, gdyby pogoda faktycznie temu sprzyjała, mogłabym przed samą sobą usprawiedliwiać się, że to z powodu chłodu drżę na całym ciele i że wcale nie czuję się tak, jakbym w każdej chwili mogła rozpaść się na kawałeczki.
Jasper czaił się przy tylnym wejściu do naszego domku, co nawet jakoś specjalnie mnie nie zdziwiło. Jego blada cera i blond włosy wyróżniały się na tle panującego półmroku, sprawiając, że wyglądał jeszcze bardziej niezwykle niż do tej pory. Z powagą skinął nam głową, zerkając z pewną obawą szczególnie na mnie, być może słusznie podejrzewając, że mogłabym mieć do niego żal o to, że z jego powodu byłam zmuszona przynajmniej spróbować wierzyć w dobre intencje Marissy. Spróbowałam się do niego uśmiechnąć, ale podejrzewałam, że wyszło mi to dość marnie, bo prawie natychmiast odwrócił wzrok. Swoją drogą, mimo oszałamiającej urody i tego, że wyglądał jak złotowłosy anioł, Jasper był najbardziej cichą i małomówną osobą, jaką kiedykolwiek miałam okazję poznać, więc jego zachowanie nie powinno mnie specjalnie niepokoić.
Zerknęłam na Edwarda, ale jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Znałam mojego męża już na tyle dobrze, żeby zauważyć, gdyby coś było na rzeczy, dlatego zakładałam, że Jasper jak na razie nie dostrzegł w okolicach domku niczego szczególnego. Cóż, nasi prześladowcy wykonali swój plan, więc teoretycznie nic już ich w tym miejscu nie trzymało, chociaż zawsze lepiej było zachować ostrożność. Jeśli czegoś zdążyłam się nauczyć w ostatnim czasie, to właśnie tego, że czujność jest najważniejsza, nawet jeśli wydaje się, że wszystko jest już w porządku.
Cholera, miałam okazję przekonać się o tym nie raz, a jednak po raz kolejny zawiodłam – i to na dodatek w sposób, którego nie mogłam sobie wybaczyć.
- Jak sytuacja? – zapytałam cicho, nie mogąc się powstrzymać. Byłam z siebie o tyle dumna, że głos nawet mi nie drżał, zupełnie jakby wcale nie czuła potrzeby, żeby zwinąć się w pozycji embrionalnej i szlochać w niebogłosy.
- Jest spokojnie – potwierdził moje przypuszczenia Edward. Jego ramię bardziej stanowczo owinęło się wokół mojej talii, wydając się trochę jego słowom przeczyć, ale przecież od zawsze był nadopiekuńczy. Głupek, pomyślałam i przez ułamek sekundy naprawdę byłam bliska tego, żeby się uśmiechnąć. – Reszta też już wraca. Emmett jest rozczarowany, bo liczył na przynajmniej małe komplikacje… No wiesz, jak to on.
- Nie wierzę, że wciąż brakuje mu emocji – mruknęłam pod nosem, kręcąc z niedowierzaniem głową.
Mój wzrok zupełnie machinalnie powędrował w stronę domu Cullenów, gdzie wciąż unosił się ciężki, kłębiący się dym. Edward podążył za moim spojrzeniem i przez chwilę razem patrzyliśmy się w niebo, trwając w tej przygnębiającej chwili smutku i bólu straty. Wydawało mi się niepojęte, żeby czuć się źle z powodu jednego miejsca i znajdujących się tam rzeczy, a jednak… Tak zresztą było łatwiej, przynajmniej przez chwilę, póki znów nie zaczęłam koncentrować się na Renesmee.
Ruszyłam w stronę lasu, praktycznie się nad tym nie zastanawiając. Co robię, uświadomiłam sobie dopiero w momencie, gdy chłodna dłoń Edwarda zacisnęła się wokół mojego nadgarstka.
- Co? – niemal warknęłam, rzucając mu rozdrażnione spojrzenie. Stanie w miejscu, na dodatek tak blisko miejsca, gdzie wkrótce mieli zgromadzić wszyscy nasi bliscy – przygnębieni, zagubieni i równie bezradni, co i my – nagle zaczęło mnie przerażać.
- Dokąd idziesz? – zapytał cicho. Wzruszyłam ramionami. – Bello, jesteś pewna, że to najlepszy pomysł w obecnej sytuacji?
- Nie wiem. Może? Zresztą… Jakie to ma znaczenie? – zapytałam i faktycznie miałam to na myśli. – Sam dopiero co powiedziałeś, że jest spokojnie. Ja jestem tego dziwnie pewna, chociaż wolałabym się mylić. Powiedziałabym wręcz, że jeśli któryś z nich tam jest i nas zaatakuję, przyjmę to z radością. Mam wielką ochotę skopać komuś tyłek i naprawdę nie obchodzi mnie to, jak idiotycznie musi to brzmieć.
Edward patrzył na mnie przez kilka sekund z mieszaniną konsternacji i zadziwienia. W jego spojrzeniu było coś, czego nie rozpoznawałam, a co wydało mi się… No cóż, nowe. Wyglądało to trochę tak, jakby zobaczył mnie po raz pierwszy w życiu i dopiero teraz zaczął się zastanawiać na co tak naprawdę jestem gotowa. Szczerze powiedziawszy, sama nie miałam pojęcia, ale nie obchodziło mnie to.
- Idę z tobą – oznajmił i wydało się jasne, że w tej jednej kwestii nie miałam niczego do powiedzenia.
- Jak sobie chcesz – zgodziłam się, ale musiałam przyznać, że w pewnym stopniu mi ulżyło. To, że nie chciałam być z innymi, nie znaczyło jeszcze, że nie potrzebowałam jego.
Las wydawał się wymarły, co mogło mieć związek albo z obecnością Edwarda – zwierzęta się go bały – albo nieprzyjazną pogodową aurą oraz dogasającym pożarem niedaleko. Idąc przed siebie, uparcie wpatrywałam się w ziemię, raz po raz kopiąc kamyczki, które znajdowałam na swojej drodze. Czułam na sobie spojrzenie mojego męża, ale starałam się je ignorować, co szło mi wręcz niepokojąco dobrze. W tym miejscu niezwykle łatwo było się „wyłączyć”, co odpowiadało mi tym bardziej, że właśnie czegoś takiego potrzebowałam.
Nie byłam pewna, gdzie chcę się znaleźć, ale i Edward wydawał się nie mieć jakiegoś konkretnego celu. Szliśmy przed siebie, trzymając się za rękę, co było na swój sposób dobre. Bycie razem stanowiło teraz wszystko, czego mogłabym oczekiwać, żeby mieć przynajmniej cień szansy na to, żeby zachować zdrowe zmysły. Wciąż walczyłam o to, by zacząć logicznie myśleć – odrzucić emocje, zacząć być praktyczną – jednak to wcale nie było takie łatwe. Gdyby chodziło o mnie, przyszłoby mi z łatwością, bo świadomość zagrożenia zawsze pomagała mi w podejmowaniu decyzji (czasami naprawdę głupich), ale tutaj chodziło o moją córkę, co zdecydowanie wszystko komplikowało.
Z drugiej strony, teraz tym bardziej powinnam wiedzieć, co takiego chcę zrobić. Przecież zaledwie kilka miesięcy wcześniej, gdy pojawili się kolejno Izadora i Oliver, a wszystko po raz kolejny się skomplikowało, bez wahania ryzykowałam, mając godowe plany A, B i C – niekoniecznie dobre, ale zawsze jakieś. Wtedy przynajmniej próbowałam coś robić, zamiast załamywać ręce i niekontrolowanie szlochać, tak jak byłam gotowa robić to teraz. Czy coś właściwie zmieniło się od tamtego czasu? Bez sensu było nawet odpowiadać na to pytanie (zresztą odpowiedzi było więcej niż jedna – zaczynając na „ja”, a kończąc na „wszystko”), to jednak nie stanowiło żadnego usprawiedliwienia i byłam tego świadoma.
Co zrobiłyśmy z Izadorą, kiedy dowiedziałyśmy się, że Oliver będzie miał kłopoty? Jak głupie rzuciłyśmy się go ratować, kierując się jedynie tym, co wiedziałyśmy – a więc niczym szczególnym. Teraz sytuacja była podobna, a my doskonale wiedzieliśmy, gdzie jest Nessie, a jednak wciąż tkwiliśmy w miejscu.
Jakby to było takie łatwe, westchnęłam w duchu. Przygryzłam wnętrze policzka, ledwo powstrzymując się od tego, żeby bezradnie zacząć kręcić głową. Dobrze, wtedy można było zaryzykować, ale tym razem nie chodziło o mnie ani o nas. Volterra się zmieniła i nie było tam już świrniętego na punkcie darów Aro ze swoją paranoją; teraz rządził Kajusz i jakoś nie miałam złudzeń co do tego, czy byłby w stanie skrzywdzić dziecko, gdy tego od niego wymagała sytuacja.
Innymi słowy, byliśmy w dupie. Znając życie, sytuacja prezentowała się jeszcze gorzej, ale jak na razie nie potrafiłam sobie tego wyobrazić.
- O czym myślisz? – usłyszałam i aż wzdrygnęłam się, nagle zmuszona do tego, żeby wrócić na ziemię.
- O niczym szczególnym – odparłam wymijająco. Edward uniósł brwi, uważnie mi się przypatrując. – Dobrze: o niczym głupim – poprawiłam.
Jakoś udało mu się uśmiechnąć.
- To zabrzmiało bardziej jak ty – stwierdził i w jego głosie wyczułam ulgę.
Znów szliśmy w milczeniu, chociaż tym razem cisza nie wydawała mi się aż tak ciężka i trudna do zniesienia jak na początku. Chłodne powietrze przyjemnie koiło moje nerwy i napięte do granic możliwości ciało, przynosząc przynajmniej chwilowe ukojenie, będące zaledwie cieniem spokoju, który mogłabym poczuć, gdybym wiedziała, że Renesmee jest bezpieczna. Mimo wszystko czułam się lepiej, aczkolwiek wciąż wiele brakowało mi do tego, żeby w pełni otrząsnęła się ze stanu otępienia, w którym trwałam w przeciągu ostatnich godzin.
No cóż, może byłam przynajmniej zdolna do tego, żeby wrócić do domu i cierpliwie zmierzyć się z tym, co ustalili moi bliscy, ale ta rozmowa mogła jeszcze spokojnie poczekać. Rozczarowania również.
Edward zatrzymał się tak nagle, że z wrażenia aż potknęłam się, omal nie lądując na ziemi. W roztargnieniu postawił mnie do pionu, omal nie wyrywając mi ręki ze stawu, zbyt skoncentrowany na czujnym rozglądaniu się dookoła, żeby zwrócić na mnie uwagę. Natychmiast się spięłam, zwłaszcza, że oczy mojego męża pociemniały z niepokoju.
- Co jest? – zapytałam natychmiast, szczerze wątpiąc w to, że tak po prostu zdecyduje się odpowiedzieć.
Cóż, w takim razie postanowił mnie zaskoczyć:
- Jacob – odparł krótko. Imię przyjaciela jeszcze bardziej mnie zdezorientowało. – Wyczuł kogoś, mniej więcej kilometr od… domu. – Zawahał się na tak krótką chwilę, że gdybym była człowiekiem, nawet bym się nie zorientowała. Niczego więcej nie było mi trzeba, żeby pojąć o którym domu mówił – oraz że intruz nie jest człowiekiem. – Cholera…
Rzucił się do biegu szybciej niż mogłabym się zorientować. Natychmiast ruszyłam za nim i to nie tylko dlatego, że przez cały czas trzymał mnie za rękę, więc próba oporu mogłaby się skończyć dość nieprzyjemnie. Dawno nie widziałam Edwarda aż tak wytrąconego z równowagi, żeby na dodatek nie panował nad własną siłą i instynktami, więc zdecydowanie coś było na rzeczy.
Tylko kto i kiedy wtajemniczył we wszystko Jacoba? Nie chciałam nawet sobie wyobrażać, jaka była reakcja mojego przyjaciela, poza tym nagle zwątpiłam w to, czy będę w stanie spojrzeć mu w oczy, ale teraz nie było czasu, żeby o tym myśleć. Może byłam niesprawiedliwa, a już na pewno miałam zadatki na egoistkę, ale mimo wszystko cieszyłam się, że przez chwilową niedyspozycyjność nie byłam zmuszona do przeprowadzenia rozmowy z Jake’m. Wpojenie być może było wspaniałe i sporo ułatwiało, jeśli chodziło o sytuację i bezpieczeństwo mojej córki, ale nie trudno było zgadnąć, jak bardzo nieprzewidywalny musiał być zaniepokojony nieobecnością najważniejszej istoty w swojej egzystencji zmiennokształtny.
No tak, bo oczywiście nie mogło być łatwo, stwierdziłam z goryczą.
Szczerze powiedziawszy, nawet po urodzeniu Renesmee nie spodziewałam się od życia niczego lepszego.

Alec stał wyprostowany, opierając się o framugę drzwi. Obserwował Katherine – nową i, co najważniejsze, ludzką recepcjonistkę – siedzącą na skraju zdobionego, zwieńczonego baldachimem łoża. Nawet Kajusz musiał przyznać, że zatrudnienie wciąż oddychającej pracownicy znacznie ułatwia kwestie załatwiania spraw z ludźmi. Stwarzanie pozorów było ważne, a skoro do ich siedziby regularnie zaglądali ciepłokrwiści, lepiej było, żeby przyjmowała ich przedstawicielka ich gatunku.
Sama Katherine stanowiła idealną interpretację słowa „nijaka”. Miała pospolite rysy twarzy, długie do pasa kasztanowe włosy oraz szare, pozbawione wyrazu oczu, które – co było jak najbardziej rozsądne – najczęściej wyrażały strach. Cóż, bez wątpienia miała powody, żeby się bać i chociaż okazywanie lęku czasami bywało zgubne, zwłaszcza kiedy przeistaczał się on w kuszącą dla wampirów panikę, ale na pewno stanowiło rozsądniejszą alternatywę niż, powiedzmy, zgubna pewność siebie i bezczelność. Co więcej mógł powiedzieć o Katherine, to to, że była młoda, aczkolwiek ciężko było stwierdzić czy jest ładna czy też brzydka. To pewnie miło się okazać po ewentualnej zmianie w wampira, ale Alec znał zasady w zamku na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że zwłaszcza teraz kobietę czekała co najwyżej szybka śmierć.
- Kajusz kazał mi sprawdzić, jak ci idzie – odezwał się cichym, spokojnym głosem. Silił się na uprzejmy ton, chociaż nie był względem tej ludzkiej istoty do niczego zobowiązywanych.
- Och… - Katherine wzdrygnęła się i poderwała głowę, niespokojnie oglądając się za siebie. Nie zauważyła go, co nie było znów takie dziwne, skoro jak każdy wampir potrafił poruszać się bezszelestnie, choć kiedyś mogło ją kosztować życie. Gdyby na jego miejscu stała teraz Jane… Cóż, jego siostra nie lubiła czuć się ignorowaną, nawet przypadkiem. – Ja… Nie wiem. Chyba dobrze.
Uniósł brwi, słysząc lękliwą nutę w zdecydowanie zbyt wysokim, żeby brzmieć naturalnie, głosie kobiety. Potrzeba doświadczenia, żeby nauczyć się rozpoznawać reakcje ludzkiego ciała i odpowiednio je interpretować, ale egzystował już na tyle długo, żeby być w stanie rozpoznawać, kiedy ktoś próbował go okłamać albo przynajmniej nie miał pewności w tym, co robił i mówić. W przypadku Katherine przypominało to czytanie z otwartej księgi – głos, napięte ciało, przyśpieszone bicie serca, a nawet zapach mówiły same za siebie.
Odepchnął się od framugi po czym bez pośpiechu wszedł do komnaty. Aksamitnie czarna peleryna, którą jak zwykle miał na sobie, zaszeleściła cicho, kiedy w wampirzym tempie pokonał odległość między drzwiami, a łóżkiem. Katherine wzdrygnęła się, kiedy – przynajmniej z jej perspektywy – nagle zmaterializował się tuż przed nią, wręcz taksując ją wzrokiem.
- Czyżby? – Omiótł wzrokiem pokój, zatrzymując się na najbardziej zacienionym kącie, skąd doskonale słyszał nienaturalnie przyśpieszone bicie małego serduszka. – Może się nie znam, ale powiedziałbym, że jest trochę inaczej niż próbujesz mi wmówić.
Katherine jęknęła cicho.
- Ja… Och, ja nie… - zaczęła. Nie była włoszką, więc akcent i tak miała kiepski, w nerwach z kolei utraciła go całkowicie.
- Do diabła, przestań się jąkać. – Wampir pokręcił z niedowierzaniem głową. Korciło go, żeby pozbawić ją zmysłów i ten sposób unieruchomić, ale nie miał ochoty później mierzyć się z paniką, kiedy kobieta już dojdzie do siebie. Co więcej, wolał być w pełni dyspozycyjny, chociaż jednocześnie nie miał pewności, co takiego właściwie zamierzał zrobić. – Najlepiej wyjdź. W tej chwili.
- Ale…
- Naprawdę chcesz mnie zmusić do tego, żebym powtórzył? – zapytał zniecierpliwiony, rzucając jej jedno z najbardziej nieprzyjemnych spojrzeń na jakie było go stać. Cóż, jakby sam blask czerwonych oczu nie wystarczył, żeby przyprawić ja o zawał.
Natychmiast zerwała się na równe nogi i wybiegła, wyraźnie opuszczając komnatę z wyraźną ulgą. Alec poczekał aż zamknie za sobą drzwi, po czym odetchnął głęboko, choć wcale tego nie potrzebował. Głupie, ludzkie nawyki, stwierdził i ledwo powstrzymał gorzki uśmiech. Jeśli czegoś nauczył się przez te wszystkie lata bycia wampirem, to na pewno tego, że emocje i sentymenty są najbardziej zdradliwymi pułapkami w jakie mógłby wpaść. Na drugim miejscu znajdowały się właśnie ludzkie przyzwyczajenia, których nikt tak naprawdę nie potrafił się wyzbyć. No cóż, czasami bywały przydatne, zwłaszcza kiedy chciało się ukryć w tłumie oddychających, aczkolwiek na dłuższą metę taki stan rzeczy bywał… męczący.
Szybko odrzucił od siebie zbędne myśli, po czym przeniósł wzrok w stronę kąta, który wcześniej przykuł jego uwagę. Mimo ciemności, wyraźnie widział drobną sylwetkę, ciasno zwiniętą w kłębek. W plątaninie rąk i nóg bez trudu wypatrzył anielską wręcz twarzyczkę i parę zlęknionych, lśniących od łez czekoladowych oczu. Renesmee już nie płakała, co było dziwnie, chociaż nie tak bardzo. Łzy kiedyś się kończy, jak mniemał. Nie pamiętał takich szczegółów z ludzkiego życia, nawet jeśli bez wątpienia miał przez tych kilka lat w tym marnym ciele wiele okazji do tego, żeby płakać długo i gorzko.
Taa… Cholerne sentymenty.
Poruszył się – tym razem ostrożnie, zupełnie jakby był na polowaniu – ale dziecko i tak drgnęło niespokojnie. Miedziane loki opadły jej na twarz i teraz spoglądała na niego zza kurtyny włosów, jakby w ten sposób chciała odgrodzić się od wszystkiego, co było na świecie złe i co mogło na nią teraz czyhać. Oddychała szybko i nieco płytko, poza tym jednak w żaden sposób nie okazała strachu, co go zaskoczyło. Nigdy nie spotkał się z taką istota – dzieckiem na dodatek – które zachowywałoby się tak spokojnie, wręcz… nieruchomo. Chociaż nie wyglądała na więcej niż pięć, może sześć lat, w jej oczach widział rozsądek i nienaturalną wręcz u tak młodego stworzenia świadomość tego, co działo się wokół niej.
To na swój sposób było przerażające i niezwykłe, zupełnie jak ona sama. Co więcej, wydawała mu się krucha i niewinna, jak tylko dziecko potrafiło być. Nawet on – wiekowy wampir, a więc i morderca – musiał przyznać, że to, co robili, było po prostu złe. Dobrze, Kajusz był zły i więcej niż trochę szurnięty (nie żeby Alec zamierzał mu o tym mówić), ale chyba istniały jakieś granice, prawda?
- Nie musisz się mnie bać – powiedział cicho, ostrożnie kucając, żeby znaleźć się na wysokości wzroku dziewczynki. Zesztywniała cała, zdolna do bez ruchu prawie jak wampir, pomijając fakt, że jej ciało wciąż było w pewnym stopniu ludzkie i na człowieczy sposób niedoskonałe. – Jak długo jesteś grzeczna, tak długo nie stanie ci się krzywda.
Nie odpowiedział, chociaż Alec wiedział, że mogłaby. Wciąż wpatrywała się w niego dyskretnie, tymi swoimi lśniącymi oczami, teraz nienaturalnie rozszerzonymi, żeby uporać się z małą ilością światła. Wiedział, że go słyszała, a jednak trwała w bezruchu, zwinięta w kłębek pomiędzy ścianą, a dużą szafą na ubrania, która stała w kącie.
Westchnął i potarł skronie, jakby bolała go głowa.
- Hm… A nie jest ci tam trochę niewygodnie? – zaryzykował, próbując jakoś zmusić ją do odpowiedzi. Zmusić… do czegokolwiek. Nie żeby sądził, że we współpracy z dzieckiem poczyni jakiekolwiek większe postępy niż Katherine, ale mimo wszystko… - Nie? Jak wolisz. Powiedziałem ci już, że nie stanie ci się krzywda. Trochę się tutaj liczę, więc mogę ci to obiecać.
Cisza. Cóż, to było do przewidzenia.
Alec wywrócił oczami, po czym z gracją poderwał się na nogi. Co miał zrobić? Wytargać ją za włosy i siłą posadzić na łóżku? Nie był Jane, a dręczenie dzieci jakoś specjalnie go nie zachwycało. Jeśli chciała utrudniać sobie życie, mogła to robić.
Czuł, że go obserwowała, kiedy szybkim krokiem ruszył w stronę drzwi. Naciskał właśnie klamkę, żeby wyjść na korytarz, kiedy wyczuł za plecami jakiś ruch, a później ciche, niepewne kroczki. Obejrzał się dyskretnie, żeby przekonać się, że Renesmee jednak wyszła ze swojej kryjówki i powolnym, nieco chwiejnym krokiem, podeszła do łóżka, żeby na nim usiąść. Była ładna – w wampirzy sposób ładna, chociaż geny po matce nadały jej wiele ludzkich cech, które w jakiś pokrętny sposób sprawiały, że jej uroda była jeszcze bardziej promienna.
Renesmee rzuciła mu krótkie, ale treściwe spojrzenie. Zaraz po tym spuściła wzrok i znieruchomiała, zupełnie jak wtedy, kiedy siedziała w kącie. Mała różnica, ale jednak i wypadałoby to docenić.
Nic więcej. Przynajmniej na początek.

3 komentarze:

  1. jeju...
    rozdział cuuudny ^^ wiem, moje słowa nie za bardzo mają się do
    atmosfery w rozdziale, ale on mi się baardzo podoba :) zastanawia mnie
    kilka rzeczy... po pierwsze- kogo wyczuł w lesie Jacob. po drugie-
    intrygują mnie zamiary Aleca wobec Renesmee (bo czegoś na pewno od niej
    chce)...mam nadzieję, że nic jej nie zrobi... czekam na nn :) pozdrawiam
    i duuużo weny życzę ;***

    OdpowiedzUsuń
  2. Mmm, okej^^ muszę się przyznać, że całą uwagę skupiłam na drugiej części rozdziału :D sposób w jaki Alec obchodził się z Renesmee był dość... opiekuńczy? Dobra facet umie się zachować w stosunku do dziecka xp bardzo mi szkoda Renesmee. Ona zdecydowanie przeszła za dużo i powinna cieszyć się dzieciństwem, a nie bronić się przed wampirami ;-;
    Ach, ten Jacob zawsze wpycha nos w nie swoje sprawy. Mógłby sobie darować, ale na to nie ma co liczyć^^
    Pozdrawiam i weny do pisania :)
    Gahi ;** ♡

    OdpowiedzUsuń
  3. Witaj kochana , sorki ze dopiero komentuje choć już dawno rozdział przeczytałam kilka razy, to z pisaniem opini bylo ciezko. Bo nadal dochodzę do siebie. Ale wracająć co rozdziału to Żal mi Belli ale mam nadzieje iż ją postawisz do pionu i zacznie walczyć o swoją rodzine. Co do drugiej części zaskoczyłaś mnie Alec ma uczucia szok,A może masz w planach jak Ness dorośnie zeswatać ich i Jacoba posłać w diabli , to by bylo bardzo ciekawe :)Twoje rozdział są wspaniałe sama o tym doskonale wiesz:) CZekam na kolejne części twojej książki :) Jest poprostu wspaniała i mam nadzieje iż wydasz wszystkie swoje prace:)
    Pozdrawiam i do NN :)

    OdpowiedzUsuń



After We Fall
stories by Nessa