Dwadzieścia dziewięć.
Konsternacja
- Cii…
Będzie dobrze. Będzie…
Edward
próbował mnie pocieszać, ale nawet on musiał zdawać sobie sprawę z tego, że to
tak naprawdę nie ma sensu. Pokręciłam głową, jasno dając mu do zrozumienia,
żeby przestał; te oklepane formułki nie przynosiły ukojenia, a jedynie wzmagały
irytacje, brzmiąc niczym kłamstwo – i to o tyle okrutne, że padało z ust
ukochanej osoby.
Westchnął,
ale usłuchał, co przyjęłam z ulgą. Pozwoliłam, żeby mnie objął, nieznacznie
rozluźniając się za sprawą jego ramion, ale chyba nic nie było w stanie
sprawić, żebym autentycznie poczuła się lepiej. Gniewnym ruchem otarłam oczy,
nie chcąc pozwolić sobie na słabość, bo płacz również nie miał być w tym
momencie pomocny. Jasne, nie powinnam wstrzymywać łez, skoro faktycznie tego
potrzebowałam, że na użalanie się nad sobą mogłam sobie pozwolić później, kiedy
już definitywnie nie będzie niczego do zrobienia.
Cóż, spacer
też był dobrym pomysłem, jeśli tylko gwarantował pozostawanie w ruchu. Na
zewnątrz było ciemno i deszczowo, ale nieszczególnie mi to przeszkadzało.
Przywykłam do takiej pogody, wyjątkowo zresztą niebo, a może i cały świat
wydawały się odzwierciedlać mój ponury nastrój. Otaczające domek drzewa
chroniły nas przed zimnymi smagnięciami wiatru, które nawet końcówkę lata
czyniły chłodnym okresem. Zabawne, ale chyba nie miałabym nic przeciwko temu,
żeby nagle temperatura spadła poniżej zera, a ziemię przykrył śnieg, co jedynie
potwierdzało, że coś jest ze mną nie tak. Z drugiej strony, gdyby pogoda
faktycznie temu sprzyjała, mogłabym przed samą sobą usprawiedliwiać się, że to
z powodu chłodu drżę na całym ciele i że wcale nie czuję się tak, jakbym w
każdej chwili mogła rozpaść się na kawałeczki.
Jasper
czaił się przy tylnym wejściu do naszego domku, co nawet jakoś specjalnie mnie
nie zdziwiło. Jego blada cera i blond włosy wyróżniały się na tle panującego
półmroku, sprawiając, że wyglądał jeszcze bardziej niezwykle niż do tej pory. Z
powagą skinął nam głową, zerkając z pewną obawą szczególnie na mnie, być może słusznie
podejrzewając, że mogłabym mieć do niego żal o to, że z jego powodu byłam
zmuszona przynajmniej spróbować wierzyć w dobre intencje Marissy. Spróbowałam
się do niego uśmiechnąć, ale podejrzewałam, że wyszło mi to dość marnie, bo
prawie natychmiast odwrócił wzrok. Swoją drogą, mimo oszałamiającej urody i
tego, że wyglądał jak złotowłosy anioł, Jasper był najbardziej cichą i
małomówną osobą, jaką kiedykolwiek miałam okazję poznać, więc jego zachowanie
nie powinno mnie specjalnie niepokoić.
Zerknęłam na
Edwarda, ale jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Znałam mojego męża już na
tyle dobrze, żeby zauważyć, gdyby coś było na rzeczy, dlatego zakładałam, że
Jasper jak na razie nie dostrzegł w okolicach domku niczego szczególnego. Cóż,
nasi prześladowcy wykonali swój plan, więc teoretycznie nic już ich w tym
miejscu nie trzymało, chociaż zawsze lepiej było zachować ostrożność. Jeśli
czegoś zdążyłam się nauczyć w ostatnim czasie, to właśnie tego, że czujność
jest najważniejsza, nawet jeśli wydaje się, że wszystko jest już w porządku.
Cholera,
miałam okazję przekonać się o tym nie raz, a jednak po raz kolejny zawiodłam –
i to na dodatek w sposób, którego nie mogłam sobie wybaczyć.
- Jak
sytuacja? – zapytałam cicho, nie mogąc się powstrzymać. Byłam z siebie o tyle
dumna, że głos nawet mi nie drżał, zupełnie jakby wcale nie czuła potrzeby,
żeby zwinąć się w pozycji embrionalnej i szlochać w niebogłosy.
- Jest
spokojnie – potwierdził moje przypuszczenia Edward. Jego ramię bardziej
stanowczo owinęło się wokół mojej talii, wydając się trochę jego słowom
przeczyć, ale przecież od zawsze był nadopiekuńczy. Głupek, pomyślałam i przez ułamek sekundy naprawdę byłam bliska
tego, żeby się uśmiechnąć. – Reszta też już wraca. Emmett jest rozczarowany, bo
liczył na przynajmniej małe komplikacje… No wiesz, jak to on.
- Nie
wierzę, że wciąż brakuje mu emocji – mruknęłam pod nosem, kręcąc z
niedowierzaniem głową.
Mój wzrok
zupełnie machinalnie powędrował w stronę domu Cullenów, gdzie wciąż unosił się
ciężki, kłębiący się dym. Edward podążył za moim spojrzeniem i przez chwilę
razem patrzyliśmy się w niebo, trwając w tej przygnębiającej chwili smutku i
bólu straty. Wydawało mi się niepojęte, żeby czuć się źle z powodu jednego
miejsca i znajdujących się tam rzeczy, a jednak… Tak zresztą było łatwiej,
przynajmniej przez chwilę, póki znów nie zaczęłam koncentrować się na Renesmee.
Ruszyłam w
stronę lasu, praktycznie się nad tym nie zastanawiając. Co robię, uświadomiłam
sobie dopiero w momencie, gdy chłodna dłoń Edwarda zacisnęła się wokół mojego
nadgarstka.
- Co? –
niemal warknęłam, rzucając mu rozdrażnione spojrzenie. Stanie w miejscu, na
dodatek tak blisko miejsca, gdzie wkrótce mieli zgromadzić wszyscy nasi bliscy
– przygnębieni, zagubieni i równie bezradni, co i my – nagle zaczęło mnie
przerażać.
- Dokąd
idziesz? – zapytał cicho. Wzruszyłam ramionami. – Bello, jesteś pewna, że to
najlepszy pomysł w obecnej sytuacji?
- Nie wiem.
Może? Zresztą… Jakie to ma znaczenie? – zapytałam i faktycznie miałam to na
myśli. – Sam dopiero co powiedziałeś, że jest spokojnie. Ja jestem tego dziwnie
pewna, chociaż wolałabym się mylić. Powiedziałabym wręcz, że jeśli któryś z
nich tam jest i nas zaatakuję, przyjmę to z radością. Mam wielką ochotę skopać
komuś tyłek i naprawdę nie obchodzi mnie to, jak idiotycznie musi to brzmieć.
Edward
patrzył na mnie przez kilka sekund z mieszaniną konsternacji i zadziwienia. W
jego spojrzeniu było coś, czego nie rozpoznawałam, a co wydało mi się… No cóż,
nowe. Wyglądało to trochę tak, jakby zobaczył mnie po raz pierwszy w życiu i
dopiero teraz zaczął się zastanawiać na co tak naprawdę jestem gotowa. Szczerze
powiedziawszy, sama nie miałam pojęcia, ale nie obchodziło mnie to.
- Idę z
tobą – oznajmił i wydało się jasne, że w tej jednej kwestii nie miałam niczego
do powiedzenia.
- Jak sobie
chcesz – zgodziłam się, ale musiałam przyznać, że w pewnym stopniu mi ulżyło.
To, że nie chciałam być z innymi, nie znaczyło jeszcze, że nie potrzebowałam
jego.
Las wydawał
się wymarły, co mogło mieć związek albo z obecnością Edwarda – zwierzęta się go
bały – albo nieprzyjazną pogodową aurą oraz dogasającym pożarem niedaleko. Idąc
przed siebie, uparcie wpatrywałam się w ziemię, raz po raz kopiąc kamyczki,
które znajdowałam na swojej drodze. Czułam na sobie spojrzenie mojego męża, ale
starałam się je ignorować, co szło mi wręcz niepokojąco dobrze. W tym miejscu
niezwykle łatwo było się „wyłączyć”, co odpowiadało mi tym bardziej, że właśnie
czegoś takiego potrzebowałam.
Nie byłam
pewna, gdzie chcę się znaleźć, ale i Edward wydawał się nie mieć jakiegoś
konkretnego celu. Szliśmy przed siebie, trzymając się za rękę, co było na swój
sposób dobre. Bycie razem stanowiło teraz wszystko, czego mogłabym oczekiwać,
żeby mieć przynajmniej cień szansy na to, żeby zachować zdrowe zmysły. Wciąż
walczyłam o to, by zacząć logicznie myśleć – odrzucić emocje, zacząć być
praktyczną – jednak to wcale nie było takie łatwe. Gdyby chodziło o mnie,
przyszłoby mi z łatwością, bo świadomość zagrożenia zawsze pomagała mi w
podejmowaniu decyzji (czasami naprawdę głupich), ale tutaj chodziło o moją
córkę, co zdecydowanie wszystko komplikowało.
Z drugiej
strony, teraz tym bardziej powinnam wiedzieć, co takiego chcę zrobić. Przecież
zaledwie kilka miesięcy wcześniej, gdy pojawili się kolejno Izadora i Oliver, a
wszystko po raz kolejny się skomplikowało, bez wahania ryzykowałam, mając
godowe plany A, B i C – niekoniecznie dobre, ale zawsze jakieś. Wtedy
przynajmniej próbowałam coś robić, zamiast załamywać ręce i niekontrolowanie
szlochać, tak jak byłam gotowa robić to teraz. Czy coś właściwie zmieniło się
od tamtego czasu? Bez sensu było nawet odpowiadać na to pytanie (zresztą
odpowiedzi było więcej niż jedna – zaczynając na „ja”, a kończąc na
„wszystko”), to jednak nie stanowiło żadnego usprawiedliwienia i byłam tego
świadoma.
Co
zrobiłyśmy z Izadorą, kiedy dowiedziałyśmy się, że Oliver będzie miał kłopoty?
Jak głupie rzuciłyśmy się go ratować, kierując się jedynie tym, co wiedziałyśmy
– a więc niczym szczególnym. Teraz sytuacja była podobna, a my doskonale
wiedzieliśmy, gdzie jest Nessie, a jednak wciąż tkwiliśmy w miejscu.
Jakby to było takie łatwe, westchnęłam w
duchu. Przygryzłam wnętrze policzka, ledwo powstrzymując się od tego, żeby
bezradnie zacząć kręcić głową. Dobrze, wtedy można było zaryzykować, ale tym
razem nie chodziło o mnie ani o nas. Volterra się zmieniła i nie było tam już
świrniętego na punkcie darów Aro ze swoją paranoją; teraz rządził Kajusz i
jakoś nie miałam złudzeń co do tego, czy byłby w stanie skrzywdzić dziecko, gdy
tego od niego wymagała sytuacja.
Innymi
słowy, byliśmy w dupie. Znając życie, sytuacja prezentowała się jeszcze gorzej,
ale jak na razie nie potrafiłam sobie tego wyobrazić.
- O czym
myślisz? – usłyszałam i aż wzdrygnęłam się, nagle zmuszona do tego, żeby wrócić
na ziemię.
- O niczym
szczególnym – odparłam wymijająco. Edward uniósł brwi, uważnie mi się
przypatrując. – Dobrze: o niczym głupim – poprawiłam.
Jakoś udało
mu się uśmiechnąć.
- To
zabrzmiało bardziej jak ty – stwierdził i w jego głosie wyczułam ulgę.
Znów
szliśmy w milczeniu, chociaż tym razem cisza nie wydawała mi się aż tak ciężka
i trudna do zniesienia jak na początku. Chłodne powietrze przyjemnie koiło moje
nerwy i napięte do granic możliwości ciało, przynosząc przynajmniej chwilowe
ukojenie, będące zaledwie cieniem spokoju, który mogłabym poczuć, gdybym
wiedziała, że Renesmee jest bezpieczna. Mimo wszystko czułam się lepiej,
aczkolwiek wciąż wiele brakowało mi do tego, żeby w pełni otrząsnęła się ze
stanu otępienia, w którym trwałam w przeciągu ostatnich godzin.
No cóż,
może byłam przynajmniej zdolna do tego, żeby wrócić do domu i cierpliwie
zmierzyć się z tym, co ustalili moi bliscy, ale ta rozmowa mogła jeszcze
spokojnie poczekać. Rozczarowania również.
Edward
zatrzymał się tak nagle, że z wrażenia aż potknęłam się, omal nie lądując na
ziemi. W roztargnieniu postawił mnie do pionu, omal nie wyrywając mi ręki ze
stawu, zbyt skoncentrowany na czujnym rozglądaniu się dookoła, żeby zwrócić na
mnie uwagę. Natychmiast się spięłam, zwłaszcza, że oczy mojego męża pociemniały
z niepokoju.
- Co jest?
– zapytałam natychmiast, szczerze wątpiąc w to, że tak po prostu zdecyduje się
odpowiedzieć.
Cóż, w
takim razie postanowił mnie zaskoczyć:
- Jacob –
odparł krótko. Imię przyjaciela jeszcze bardziej mnie zdezorientowało. – Wyczuł
kogoś, mniej więcej kilometr od… domu. – Zawahał się na tak krótką chwilę, że
gdybym była człowiekiem, nawet bym się nie zorientowała. Niczego więcej nie
było mi trzeba, żeby pojąć o którym domu mówił – oraz że intruz nie jest
człowiekiem. – Cholera…
Rzucił się
do biegu szybciej niż mogłabym się zorientować. Natychmiast ruszyłam za nim i
to nie tylko dlatego, że przez cały czas trzymał mnie za rękę, więc próba oporu
mogłaby się skończyć dość nieprzyjemnie. Dawno nie widziałam Edwarda aż tak
wytrąconego z równowagi, żeby na dodatek nie panował nad własną siłą i
instynktami, więc zdecydowanie coś było na rzeczy.
Tylko kto i
kiedy wtajemniczył we wszystko Jacoba? Nie chciałam nawet sobie wyobrażać, jaka
była reakcja mojego przyjaciela, poza tym nagle zwątpiłam w to, czy będę w
stanie spojrzeć mu w oczy, ale teraz nie było czasu, żeby o tym myśleć. Może
byłam niesprawiedliwa, a już na pewno miałam zadatki na egoistkę, ale mimo
wszystko cieszyłam się, że przez chwilową niedyspozycyjność nie byłam zmuszona
do przeprowadzenia rozmowy z Jake’m. Wpojenie być może było wspaniałe i sporo
ułatwiało, jeśli chodziło o sytuację i bezpieczeństwo mojej córki, ale nie
trudno było zgadnąć, jak bardzo nieprzewidywalny musiał być zaniepokojony
nieobecnością najważniejszej istoty w swojej egzystencji zmiennokształtny.
No tak, bo oczywiście nie mogło być łatwo,
stwierdziłam z goryczą.
Szczerze
powiedziawszy, nawet po urodzeniu Renesmee nie spodziewałam się od życia
niczego lepszego.
Alec stał
wyprostowany, opierając się o framugę drzwi. Obserwował Katherine – nową i, co
najważniejsze, ludzką recepcjonistkę –
siedzącą na skraju zdobionego, zwieńczonego baldachimem łoża. Nawet Kajusz
musiał przyznać, że zatrudnienie wciąż oddychającej pracownicy znacznie ułatwia
kwestie załatwiania spraw z ludźmi. Stwarzanie pozorów było ważne, a skoro do
ich siedziby regularnie zaglądali ciepłokrwiści, lepiej było, żeby przyjmowała
ich przedstawicielka ich gatunku.
Sama
Katherine stanowiła idealną interpretację słowa „nijaka”. Miała pospolite rysy
twarzy, długie do pasa kasztanowe włosy oraz szare, pozbawione wyrazu oczu,
które – co było jak najbardziej rozsądne – najczęściej wyrażały strach. Cóż,
bez wątpienia miała powody, żeby się bać i chociaż okazywanie lęku czasami
bywało zgubne, zwłaszcza kiedy przeistaczał się on w kuszącą dla wampirów
panikę, ale na pewno stanowiło rozsądniejszą alternatywę niż, powiedzmy, zgubna
pewność siebie i bezczelność. Co więcej mógł powiedzieć o Katherine, to to, że
była młoda, aczkolwiek ciężko było stwierdzić czy jest ładna czy też brzydka.
To pewnie miło się okazać po ewentualnej zmianie w wampira, ale Alec znał
zasady w zamku na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że zwłaszcza teraz kobietę
czekała co najwyżej szybka śmierć.
- Kajusz
kazał mi sprawdzić, jak ci idzie – odezwał się cichym, spokojnym głosem. Silił się
na uprzejmy ton, chociaż nie był względem tej ludzkiej istoty do niczego zobowiązywanych.
- Och… -
Katherine wzdrygnęła się i poderwała głowę, niespokojnie oglądając się za
siebie. Nie zauważyła go, co nie było znów takie dziwne, skoro jak każdy wampir
potrafił poruszać się bezszelestnie, choć kiedyś mogło ją kosztować życie.
Gdyby na jego miejscu stała teraz Jane… Cóż, jego siostra nie lubiła czuć się ignorowaną,
nawet przypadkiem. – Ja… Nie wiem. Chyba dobrze.
Uniósł
brwi, słysząc lękliwą nutę w zdecydowanie zbyt wysokim, żeby brzmieć
naturalnie, głosie kobiety. Potrzeba doświadczenia, żeby nauczyć się rozpoznawać
reakcje ludzkiego ciała i odpowiednio je interpretować, ale egzystował już na
tyle długo, żeby być w stanie rozpoznawać, kiedy ktoś próbował go okłamać albo
przynajmniej nie miał pewności w tym, co robił i mówić. W przypadku Katherine
przypominało to czytanie z otwartej księgi – głos, napięte ciało, przyśpieszone
bicie serca, a nawet zapach mówiły same za siebie.
Odepchnął
się od framugi po czym bez pośpiechu wszedł do komnaty. Aksamitnie czarna
peleryna, którą jak zwykle miał na sobie, zaszeleściła cicho, kiedy w wampirzym
tempie pokonał odległość między drzwiami, a łóżkiem. Katherine wzdrygnęła się,
kiedy – przynajmniej z jej perspektywy – nagle zmaterializował się tuż przed
nią, wręcz taksując ją wzrokiem.
- Czyżby? –
Omiótł wzrokiem pokój, zatrzymując się na najbardziej zacienionym kącie, skąd
doskonale słyszał nienaturalnie przyśpieszone bicie małego serduszka. – Może się
nie znam, ale powiedziałbym, że jest trochę inaczej niż próbujesz mi wmówić.
Katherine
jęknęła cicho.
- Ja… Och,
ja nie… - zaczęła. Nie była włoszką, więc akcent i tak miała kiepski, w nerwach
z kolei utraciła go całkowicie.
- Do
diabła, przestań się jąkać. – Wampir pokręcił z niedowierzaniem głową. Korciło
go, żeby pozbawić ją zmysłów i ten sposób unieruchomić, ale nie miał ochoty
później mierzyć się z paniką, kiedy kobieta już dojdzie do siebie. Co więcej,
wolał być w pełni dyspozycyjny, chociaż jednocześnie nie miał pewności, co
takiego właściwie zamierzał zrobić. – Najlepiej wyjdź. W tej chwili.
- Ale…
- Naprawdę
chcesz mnie zmusić do tego, żebym powtórzył? – zapytał zniecierpliwiony,
rzucając jej jedno z najbardziej nieprzyjemnych spojrzeń na jakie było go stać.
Cóż, jakby sam blask czerwonych oczu nie wystarczył, żeby przyprawić ja o
zawał.
Natychmiast
zerwała się na równe nogi i wybiegła, wyraźnie opuszczając komnatę z wyraźną
ulgą. Alec poczekał aż zamknie za sobą drzwi, po czym odetchnął głęboko, choć
wcale tego nie potrzebował. Głupie,
ludzkie nawyki, stwierdził i ledwo powstrzymał gorzki uśmiech. Jeśli czegoś
nauczył się przez te wszystkie lata bycia wampirem, to na pewno tego, że emocje
i sentymenty są najbardziej zdradliwymi pułapkami w jakie mógłby wpaść. Na
drugim miejscu znajdowały się właśnie ludzkie przyzwyczajenia, których nikt tak
naprawdę nie potrafił się wyzbyć. No cóż, czasami bywały przydatne, zwłaszcza
kiedy chciało się ukryć w tłumie oddychających, aczkolwiek na dłuższą metę taki
stan rzeczy bywał… męczący.
Szybko
odrzucił od siebie zbędne myśli, po czym przeniósł wzrok w stronę kąta, który
wcześniej przykuł jego uwagę. Mimo ciemności, wyraźnie widział drobną sylwetkę,
ciasno zwiniętą w kłębek. W plątaninie rąk i nóg bez trudu wypatrzył anielską
wręcz twarzyczkę i parę zlęknionych, lśniących od łez czekoladowych oczu.
Renesmee już nie płakała, co było dziwnie, chociaż nie tak bardzo. Łzy kiedyś
się kończy, jak mniemał. Nie pamiętał takich szczegółów z ludzkiego życia,
nawet jeśli bez wątpienia miał przez tych kilka lat w tym marnym ciele wiele
okazji do tego, żeby płakać długo i gorzko.
Taa…
Cholerne sentymenty.
Poruszył
się – tym razem ostrożnie, zupełnie jakby był na polowaniu – ale dziecko i tak
drgnęło niespokojnie. Miedziane loki opadły jej na twarz i teraz spoglądała na
niego zza kurtyny włosów, jakby w ten sposób chciała odgrodzić się od
wszystkiego, co było na świecie złe i co mogło na nią teraz czyhać. Oddychała
szybko i nieco płytko, poza tym jednak w żaden sposób nie okazała strachu, co go
zaskoczyło. Nigdy nie spotkał się z taką istota – dzieckiem na dodatek – które zachowywałoby
się tak spokojnie, wręcz… nieruchomo. Chociaż nie wyglądała na więcej niż pięć,
może sześć lat, w jej oczach widział rozsądek i nienaturalną wręcz u tak
młodego stworzenia świadomość tego, co działo się wokół niej.
To na swój
sposób było przerażające i niezwykłe, zupełnie jak ona sama. Co więcej,
wydawała mu się krucha i niewinna, jak tylko dziecko potrafiło być. Nawet on – wiekowy
wampir, a więc i morderca – musiał przyznać, że to, co robili, było po prostu
złe. Dobrze, Kajusz był zły i więcej niż trochę szurnięty (nie żeby Alec
zamierzał mu o tym mówić), ale chyba istniały jakieś granice, prawda?
- Nie
musisz się mnie bać – powiedział cicho, ostrożnie kucając, żeby znaleźć się na
wysokości wzroku dziewczynki. Zesztywniała cała, zdolna do bez ruchu prawie jak
wampir, pomijając fakt, że jej ciało wciąż było w pewnym stopniu ludzkie i na
człowieczy sposób niedoskonałe. – Jak długo jesteś grzeczna, tak długo nie
stanie ci się krzywda.
Nie
odpowiedział, chociaż Alec wiedział, że mogłaby. Wciąż wpatrywała się w niego
dyskretnie, tymi swoimi lśniącymi oczami, teraz nienaturalnie rozszerzonymi,
żeby uporać się z małą ilością światła. Wiedział, że go słyszała, a jednak
trwała w bezruchu, zwinięta w kłębek pomiędzy ścianą, a dużą szafą na ubrania,
która stała w kącie.
Westchnął i
potarł skronie, jakby bolała go głowa.
- Hm… A nie
jest ci tam trochę niewygodnie? – zaryzykował, próbując jakoś zmusić ją do
odpowiedzi. Zmusić… do czegokolwiek. Nie żeby sądził, że we współpracy z
dzieckiem poczyni jakiekolwiek większe postępy niż Katherine, ale mimo wszystko…
- Nie? Jak wolisz. Powiedziałem ci już, że nie stanie ci się krzywda. Trochę
się tutaj liczę, więc mogę ci to obiecać.
Cisza. Cóż,
to było do przewidzenia.
Alec
wywrócił oczami, po czym z gracją poderwał się na nogi. Co miał zrobić?
Wytargać ją za włosy i siłą posadzić na łóżku? Nie był Jane, a dręczenie dzieci
jakoś specjalnie go nie zachwycało. Jeśli chciała utrudniać sobie życie, mogła
to robić.
Czuł, że go
obserwowała, kiedy szybkim krokiem ruszył w stronę drzwi. Naciskał właśnie
klamkę, żeby wyjść na korytarz, kiedy wyczuł za plecami jakiś ruch, a później
ciche, niepewne kroczki. Obejrzał się dyskretnie, żeby przekonać się, że
Renesmee jednak wyszła ze swojej kryjówki i powolnym, nieco chwiejnym krokiem,
podeszła do łóżka, żeby na nim usiąść. Była ładna – w wampirzy sposób ładna, chociaż
geny po matce nadały jej wiele ludzkich cech, które w jakiś pokrętny sposób
sprawiały, że jej uroda była jeszcze bardziej promienna.
Renesmee
rzuciła mu krótkie, ale treściwe spojrzenie. Zaraz po tym spuściła wzrok i
znieruchomiała, zupełnie jak wtedy, kiedy siedziała w kącie. Mała różnica, ale
jednak i wypadałoby to docenić.
Nic więcej.
Przynajmniej na początek.
jeju...
OdpowiedzUsuńrozdział cuuudny ^^ wiem, moje słowa nie za bardzo mają się do
atmosfery w rozdziale, ale on mi się baardzo podoba :) zastanawia mnie
kilka rzeczy... po pierwsze- kogo wyczuł w lesie Jacob. po drugie-
intrygują mnie zamiary Aleca wobec Renesmee (bo czegoś na pewno od niej
chce)...mam nadzieję, że nic jej nie zrobi... czekam na nn :) pozdrawiam
i duuużo weny życzę ;***
Mmm, okej^^ muszę się przyznać, że całą uwagę skupiłam na drugiej części rozdziału :D sposób w jaki Alec obchodził się z Renesmee był dość... opiekuńczy? Dobra facet umie się zachować w stosunku do dziecka xp bardzo mi szkoda Renesmee. Ona zdecydowanie przeszła za dużo i powinna cieszyć się dzieciństwem, a nie bronić się przed wampirami ;-;
OdpowiedzUsuńAch, ten Jacob zawsze wpycha nos w nie swoje sprawy. Mógłby sobie darować, ale na to nie ma co liczyć^^
Pozdrawiam i weny do pisania :)
Gahi ;** ♡
Witaj kochana , sorki ze dopiero komentuje choć już dawno rozdział przeczytałam kilka razy, to z pisaniem opini bylo ciezko. Bo nadal dochodzę do siebie. Ale wracająć co rozdziału to Żal mi Belli ale mam nadzieje iż ją postawisz do pionu i zacznie walczyć o swoją rodzine. Co do drugiej części zaskoczyłaś mnie Alec ma uczucia szok,A może masz w planach jak Ness dorośnie zeswatać ich i Jacoba posłać w diabli , to by bylo bardzo ciekawe :)Twoje rozdział są wspaniałe sama o tym doskonale wiesz:) CZekam na kolejne części twojej książki :) Jest poprostu wspaniała i mam nadzieje iż wydasz wszystkie swoje prace:)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i do NN :)