Zaufanie jest
podstawą wszystkiego. Choć kilka tygodni temu straciłam je niemal całkowicie to
wszystkich członków mojej rodziny, odkąd poznałam prawdę zaczęło się między
nami układać. Mówi się, że czas leczy rany, ale to nie zawsze jest prawda. Tym
razem jednak się sprawdzało się.
W większości sama im wybaczyłam. Z kolejnych
rozmów dowiedziałam się sporo o wampirach. Zrozumiałam dlaczego tak opierali
się z powiedzeniem mi o wszystkim. "Nie zdradzać się" – jedyna i
najważniejsza zasada; surowo respektowana przez Volturi (chyba, że ktoś chce
umrzeć – wtedy droga wolna). Sporo ułatwiłam dowiadując się tego sama – w końcu
ostatnią rzeczą jakiej było teraz trzeba, było to by Volturi dowiedzieli się o
mnie i jeszcze mieli pretekst do zabicia nas wszystkich. Miałam jednak niejaki
żal o to, że nawet nie próbowali mnie naprowadzić. Jacob jakoś wysilił się by
to zrobić.
Tak czy inaczej wróciliśmy do tego, co
osiągnęliśmy przed moją wizytą w La Push. Jedynie Rosalie odnosiła się do mnie
jeszcze bardziej lodowato niż wcześniej. Zupełnie nie rozumiałam dlaczego, ale
miało to chyba jakiś związek z tym, że miałam możliwość zostania matką. Było
jednak mało prawdopodobne bym skorzystała z tego daru – Carlisle i Edward
(pierwszego rozumiem, ale ta nagła troska drugiego była dla mnie zagadką) jasno
dali mi do zrozumienia, że ciąża byłaby niebezpieczna nawet dla kogoś takiego
jak ja po przemianie. Nie małym szokiem było dla mnie, że połowa rodziny byłaby
za pozbyciem się dziecka nim zdążyłoby mi zrobić krzywdę. Oczywiście przykro mi
było, że nigdy nie stworzę prawdziwej rodziny, ale uznałam, że to nie koniec
świata. Nie pragnęłam dziecka, a nawet gdyby mi się odmieniło to zawsze pozostawała
adopcja.
Znaczne gorsze było to, że urwał się mój
kontakt z Jacobem. Teraz, gdy wiedziałam już kim są Cullenowie i kim sama mam
się stać, musiałam zacząć przestrzegać postanowień paktu który przed laty
zawarli. Mimo, że bardzo chciałam się zobaczyć z moim niezwykłym przyjacielem,
głupotą byłoby ryzykować wojnę z Cullenami.
Z czasem przyzwyczaiłam się do tego kim jest
moja nowa rodzina. Łatwiej było mi z nimi przebywać, gdy zachowywali się
naturalnie – bez tajemnic i sekretów – nawet jeśli nadal doznawałam małego
szoku za każdym razem, gdy pojawiali się bezszelestnie tuż obok mnie albo
przemykali obok z taką prędkością, że widziałam jedynie zamazany kontur; Emmett
miał z tego doskonały ubaw.
Wspinałam się właśnie po schodach prowadzących
na piętro. Większości nie było – moi przyszywani bracia wybrali się na
polowanie, a Carlisle wciąż siedział w szpitalu. Jedynie Alice i Esme
rozmawiały o czymś w salonie. Nie interesowało mnie to – uciekłam zaraz, gdy z
usta chochlicy padło słowo "zakupy". Po doświadczeniach z ostatniego
wypadu nie miałam ochoty na powtórkę.
Przechodziłam obok pokoju Rosalie i Emmetta,
gdy coś przykuło moją uwagę. Zatrzymałam się gwałtownie nasłuchując. Miałam
wrażenie, że coś usłyszałam. Przytłumiony szloch.
Zawahałam
się. Byłam prawie pewna, że to Rosalie. Unikała mnie od chwili, w której
dowiedziała się kim mam się stać. Od momentu w którym niespodziewanie wyszła
usłyszawszy, że mogę mieć dziecko. Zdawało mi się, że przybiło ją jeszcze
bardziej moje oświadczenie, że z tej umiejętności nigdy nie skorzystam.
Chwilę walczyłam sama ze sobą by w końcu w
przypływie odwagi (i odrobiny głupoty) zdecydować się zapukać. Szloch
natychmiast się urwał. Zanim zdążyłam raz jeszcze przemyśleć to co zrobiłam,
drzwi otworzyły z taka gwałtownością, że niemalże krzyknęłam.
– Czego
chcesz? – powitała mnie chłodno moja przyszywana siostra. Z tym lodowatym tonem
i niechęcią wypisaną na jej pięknej twarzy, stojąc w półmroku panującym w
pokoju wyglądała niczym prawdziwy wampir. Jedynie jej oczy zdradzały to, co
zapewne chciała ukryć – były suche. Jak się dowiedz to właśnie w taki sposób
wampiry płakały. Zaskoczyło mnie to mimo tego, że dopiero co słyszałam cichy
szloch.
Rosalie popatrzyła na mnie niecierpliwie i
założyła ręce na piersi, w geście ponaglenia. Wcale nie ułatwiło mi to
sklecenia zdania czy jakiejkolwiek składnej wypowiedzi.
– Zdawało
mi się, że... – zaczęłam, ale rozmyśliłam się w połowie. – Czy wszystko w
porządku? – zapytałam w końcu.
Spojrzała na mnie wypranym ze emocji wzrokiem,
po czym skinęła głową. Nim się obejrzałam zatrzasnęła mi drzwi przed nosem.
Stałam chwilę zaskoczona tym wszystkim; wezbrał we mnie gniew. Niby z jakiej
racji wściekała się na mnie bez żadnego konkretnego powodu?
– Rosalie! –
warknęłam i bez zbędnych ceregieli weszłam do pogrążonej w mroku sypialni.
Blondynka stała przy oknie odwrócona do mnie
plecami. Zareagowała szybko; gdy tylko otworzyłam drzwi i zrobiłam pierwszy
krok, odwróciła się i w ułamku sekundy stanęła przede mną. Tym razem nie
zrobiło to na mnie wrażenia.
– Wyjdź
stąd – syknęła. Nie miałam zamiaru tego zrobić. Z doświadczenia ostatnich
tygodni wiedziałam, że jeśli chcę się czegoś dowiedzieć, muszę sama się o to
postarać.
– Wpierw
powiedz mi o co chodzi – zażądałam. – Odkąd tu jestem wściekasz się na mnie i
nie raczysz nawet wyjaśnić o co chodzi! – wybuchnęłam. Dziewczyna milczała,
więc ciągnęłam dalej. – Nienawidzisz mnie jeszcze bardziej odkąd Carlisle
powiedział, że mogę zajść w ciążę, a przecież nigdy do tego nie dojdzie, bo...
– Nie
nienawidzę cię – przerwała. – I nic nie rozumiesz – ucięła. Chwilę później znów
znalazła się przy oknie; oparła się dłońmi o parapet i beznamiętnie patrzyła w
przestrzeń za oknem. Najwyraźniej uznała, że jeżeli będzie mnie ignorować to
sobie pójdę. Przeliczyła się.
– To mi
wyjaśnił – poprosiłam.
Nigdy nie lubiłam osób, które robiły coś
związanego ze mną nie mówiąc mi ani słowa. Miałam prawo wiedzieć.
– Ale ty
jesteś uparta – Rose odwróciła się łaskawie w moim kierunku. Nie powstrzymałam
tryumfalnego uśmiechu. – To nie tak, że cię nie lubię. Ja po prostu nie mogę
pojąć dlaczego chcesz skończyć swoje życie – powiedziała, a widząc moją
zdezorientowaną minę ciągnęła dalej. – Znaczy... na początku nie pojmowałam – zreflektowała
się. – Próbowałaś poznać prawdę, a nie było pewności czy jesteś tą dziewczyną o
którą chodziło i czy właściwie te wymysły są prawdziwe. Mogło się okazać, że
możesz uniknąć bycia kimś podobnym do nas, ale ty uparcie dążyłaś do śmierci,
bo nawet jeśli to w co wierzą Volturi to bzdura, trzeba byłoby cię zabić lub
zmienić dla respektowania ich praw, a to w sumie na jedno wychodzi. Teraz już
oczywiście wiadomo, że nie masz wyboru, ale...
– Ty i tak
się złościsz – wtrąciłam nie mogąc się powstrzymać. Rosalie zaśmiała się
krótko.
-Nigdy nie
byłam kimś, komu łatwo przyznać się do błędu, Bello – ucięła krótko. – Ale
prędzej czy później bym to zrobiła, wierz mi.
Zapadła chwila ciszy. Przeanalizowałam
wszystko raz jeszcze i ostrożnie dobierając słowa odezwałam się ponownie.
– Unikasz
mnie od tej rozmowy o dziecku.
Zacisnęła usta w wąską linijkę; widocznie
sprawiłam jej ból. Przez chwilę chciałam się wycofać, ale w tym samym momencie
Rosalie zdecydowała się mi odpowiedzieć.
– Nie wiesz
z czego rezygnujesz – szepnęła. – Ja oddałabym wszystko za taki dar – powiedziała
dziwnym głosem. Nie widziałam jej twarzy, ale byłam niemal pewna, że ma suche
oczy; gdyby była człowiekiem po policzkach płynęłyby jej łzy.
– Carlisle
mówił, że to niebezpieczne – przypomniałam niepewnie. Nie przekonałam jej tym –
raczej przeciwnie.
– Nie masz
pojęcia do czego zdolna jest matka pragnąca dziecka – powiedziała. – Kiedy
usłyszałam, że możesz myślałam, że jest jakaś szansa i ty kiedyś... Ale tak
łatwo zrezygnowałaś – pokręciła głową z wyraźnym żalem, a ja wreszcie zaczęłam
rozumieć dlaczego do tej pory zachowywała się tak ozięble w stosunku do mnie.
Chciałam coś powiedzieć, ale mnie ubiegła. – Wiem, że nie wyobrażasz sobie
macierzyństwa w tym wieku. Wiedz jednak, że ja pragnęłam dziecka będąc w twoim
wieku. Jednak nigdy nie było mi to dane... – i wtedy zaczęła opowiadać. O życiu
w swojej rodzinnej miejscowości Rochester, gdzie urodziła i wychowała jako
córka tamtejszego bankiera.* Uważana za najpiękniejszą jeszcze jako człowiek,
rozpuszczana i pożądana przez większość mężczyzn. Jedynie Cullenowie
przyćmiewali jej urodę przez co wtedy się do nich zraziła.
Opowiedziała mi jak rodzice małym podstępem
zapoznali ją z synem zamożnych Kingów, Royce'em. Zaczął ją obsypywać dziesiątkami
kwiatów, wkrótce zaś ogłoszono ich zaręczyny.
I w końcu doszła do wspomnienia pewnego
wieczoru, którego to skończyło się jej ludzkie życie. Wracała wtedy od swojej
przyjaciółki Very, świeżo upieczonej mężatki i matki. Mówiła, że urzekł ją jej
synek Henry i uczucie jakim darzyli się Vera i jej mąż. A warto wspomnieć, że
żyli ubogo.
Rose wracała do domu rozmyślając nad swoim
związkiem z Roycem, a konkretniej o ślubie który miał się odbyć nazajutrz – martwiła
się o pogodę. I wtedy to się stało. Zobaczyła go w otoczeniu kolegów, na
dodatek kompletnie pijanego. Stał pod jedną z niedziałających latarni.
Przywołał ją do siebie, zaczął się przechwalać jej urodą przed znajomymi. Wtedy
jeden z nich zauważył, że jest zbytnio okryta i nie można tego dokładnie
stwierdzić. Rozebrał ją by później z "małą pomocą" swoich znajomych
zgwałcić. Odeszli śmiejąc się, a Carlisle znalazł ją w ostatniej chwili i
przemienił.
– Powiedział
mi kim się stałam. Jedyne co wtedy mnie obchodziło to to, że... Cóż, że znowu
byłam najpiękniejsza. Dopiero z czasem zrozumiałam ile straciłam. Ale zemściłam
się – syknęła z nieukrywaną satysfakcją. – Zabiłam ich wszystkich. Wpierw jego
kumpli, jednego za drugim. Domyślił kto za tym stoi, próbował się ukryć – zaśmiała
się chłodno; aż przeszły mnie ciarki. – Byłam zmuszona zabić dodatkowo dwoje
strażników zanim go dopadłam, ale i tak było warto. Ubrałam się w swoją suknię
ślubną. Oszczędzę ci szczegółów, ale możesz być pewna, że tamtej nocy Royce
krzyczał głośno i długo – zakończyła. – Tylko nie myśl o mnie źle – nie piłam
krw żadnego z nich. Nie chciałam by jakakolwiek ich część znalazła się we mnie.
Nigdy nie skosztowałam ludzkiej krwi, ale nie jestem nawet w połowie tak na nią
uodporniona jak Carlisle.
Milczałam. Nie miałam pojęcia co powinnam
powiedzieć. Rozumiałam dlaczego reagowała tak na każdą wzmiankę o dzieciach,
ale nie wiedziałam...
– Dążę do
tego – ciągnęła, jak gdyby czytając w moich myślach – że chociaż po kilku
latach znalazłam zaatakowanego przez niedźwiedzia Emmett'a, nigdy nie zaznałam
pełni szczęścia, bo nie mogłam mieć dziecka. Swoją drogą to uratowałam go
głownie dlatego, że przypominał mi Henry'ego. Nie przypuszczałam, że będziemy
parą – zakończyła. – A ty tak po prostu to odrzucasz. Przemyśl to Bello i nie
podejmuj pochopnej decyzji, bo może się okazać, że zmienisz zdanie.
Patrzyłam na nią dłuższą chwilę; po chwili
otrząsnęłam się i bez słowa wyszłam z pokoju. Rosalie nie próbowała mnie
zatrzymywać.
Jej słowa błąkały się po moim umyśle zmuszając
do przemyślenia tego wszystkiego raz jeszcze. Teraz nie byłam już pewna
niczego. Zarówno to co mówiła Rosalie, jak i to co twierdził Carlisle miało
sens.
Podstawowy problem – logika czy serce?
Podobno nie ma silniejszej więzi niż ta
pomiędzy matką a jej dzieckiem. W tej chwili nie mogłam nawet myśleć o ciąży, a
tym bardziej jakby to i co by wyszło z kogoś takiego, jak ja po przemianie.
Niewątpliwie sama ciąża byłaby niebezpieczna i bardzo prawdopodobne było, że
bym jej nie przeżyła. Nie wiedziałam czy byłabym gotowa na takie poświęcenie.
Po prostu nie wyobrażałam sobie tego.
Ale czy byłabym w stanie zabić własne dziecko,
gdyby okazało się, że noszę je pod sercem? Trudno było mi przewidzieć jaką
decyzję bym podjęła, mogłam tylko zgadywać.
Pomyślałam raz jeszcze o Rosalie i jej wielkim
pragnieniu dziecka. To właśnie dlatego mi to wszystko opowiedziała – bo
liczyła, że kiedyś zajdę w ciążę. Może nawet nie interesowało jej to, czy
przeżyję. Może nawet liczyła, że dzięki mnie dostanie to, czego tak pragnęła...
Nie zmieniało to faktu, że w pewnym sensie
miała rację. To nie był czas na podejmowanie tak ważnych decyzji.
jak sie domyslam w koncu Bella zajdzie w ciaze;)) a co z Jamesem?
OdpowiedzUsuń