niedziela, 31 marca 2013

Dziesięć

Ostatnią lekcją miał być WF. Odpowiadało mi to – miał zlecieć szybko i już a godzinę mogłam móc wyrwać się z tego miejsca. I nie chodziło tu o irytujące szepty i spojrzenia, które nadal mi towarzyszyły – to byłam w stanie znieść, a w pewnym stopniu nawet mi się podobało. Nie chodziło też o dziwne zachowanie Cullenów, całe to obserwowanie i ciche rozmowy na mój temat.
Chodziło o plik papierów bezpiecznie spoczywających w mojej torbie. Świadomość tego, ze na tych kartkach mogłam znaleźć odpowiedzi na wszystkie dręczące mnie pytania nie dawała mi spokoju. Chciałam je przeczytać natychmiast, ale podejrzewałam, że poznawszy prawdę nie byłabym w stanie usiedzieć na lekcjach, może nawet zdecydowałabym się na podejście do przyszywanego rodzeństwa i wykrzyczenie im wszystkiego w twarz, co przy tylu świadkach nie miało być dobrym posunięciem. Nie, zdecydowanie powinnam zaczekać.
Westchnęłam z żalem spoglądając na moją torbę i weszłam do szatni. Wyjęłam strój, przebrałam się i, nie mogąc się powstrzymać, sprawdziłam czy legendy znajdują się na swoim miejscu. Dopiero wtedy byłam w stanie udać się na salę, czy też raczej salkę, bo miejsce w którym się znalazłam było co najmniej pięć razy mniejsze od sal gimnastycznych w moim rodzinnym Phoenix.
Zajęcia zaczęły się jak najbardziej normalnie. Krótka rozgrzewka na początek, potem trochę biegania… No, może to niewiele dla mnie – nie takie rzeczy się robiło będąc w drużynie cheerleaderek i mając chłopaka znającego sztuki walki. W efekcie, w czasie, gdy większość padała na twarz wykonując kolejne ćwiczenia, ja najzwyczajniej w świecie się nudziłam. Musiałam jednak przyznać, że jak na tak długi czas bez trenowania i braku zajęć fizycznych byłam w doskonałej formie, co było dość dziwne. Jedynie Alice (jedyna z Cullenów, z którą miałam te zajęcia) poruszała się lekko i z gracją, bez cienia zmęczenia.
Patrząc na siostrę zaczęłam co raz bardziej się niecierpliwić. Myślami raz po raz wędrowałam do szatni, do znajdujących się w mojej torbie opowieści. A czas zdawał się stanąć. Miałam wrażenie, że rozgrzewka trwa długie godziny, a minął zaledwie kwadrans.
Jeszcze pół godziny, powtarzałam w myślach niczym mantrę. Nie pomagało nic a nic.
Dla odmiany postanowiłam skupić się na tym co robię. Mieliśmy odbijać piłkę siatkową w parach – nic trudnego, trzeba się tylko skoncentrować. Utrudniał mi to jednak fakt, że moją partnerką została Alice.
Weź się w garść, skarciłam się w duchu. Uśmiechnęłam się blado do siostry i lekko odbiłam piłkę w jej kierunku. I zaczęło się. To co wyprawiałyśmy było niesamowite. Alice, z idealną precyzją, posyłała piłkę w moją stronę; zdawało się, że robi to naprawdę delikatnie, ale w rzeczywistości jej uderzenia były silne i pewne. W nie wiadomo jaki sposób wiedziała też, gdzie powinna stanąć – odbijała nawet te z pozoru niemożliwe serwy.
Z zaskoczeniem odkryłam, że wcale nie jestem gorsza. Jakimś cudem potrafiłam wyliczyć tor lotu piłki i siłę jaką powinnam użyć do odbicia jej. Czegoś takiego jeszcze nigdy nie doświadczyłam, ale bardzo mi się to podobało.
Im dłużej grałyśmy, tym bardziej zawzięcie ze sobą rywalizowałyśmy. Ot tak, dla zabawy. Każdy kolejny serw był trudniejszy i mniej możliwy do przyjęcia od poprzedniego. I nagle BUM! Alice, chyba nieświadomie, uderzyła piłkę z całej siły. Rozległ się huk, piłka, niczym pocisk, poszybowałam w moją stronę. Pędziła niemożliwie szybko, ze świstem przecinała powietrze.
Zrobiłam to instynktownie. Po prostu chwyciłam ją w obie ręce, zatrzymała się bez większego problemu. Miałam przy tym nieodparte wrażenie, że całe zajście zajęło zaledwie kilka sekund. Jak i nie krócej. Z niedowierzaniem zdałam sobie sprawę, że mam rację; zaciekawieni uczniowie zaczęli obracać się w naszym kierunku, jak gdyby dopiero co usłyszeli odgłos uderzenia; Alice wpatrywała się we mnie z przerażeniem. A ja stałam tam nie wiedząc jak zareagować.
I wtedy rozległ się dźwięk dzwonka. Bez zastanowienia odrzuciłam piłkę na bok i najszybciej jak umiałam udałam się do szatani. Nawet się nie przebrałam. Chwyciłam ciuchy u torbę, a potem po prostu wyszłam.
Nie obchodziło mnie, że jestem w krótkim rękawku i szortach, a na dworze zaczęło padać. Chciałam jak najszybciej się stąd wydostać. Zupełnie nie rozumiałam co zdarzyło się przed chwilą. Czułam się jak w transie, robiłam coś, czego nigdy nie powinnam być w stanie. Ta prędkość, idealne ruchu… A najdziwniejsze, że nikt nic nie zauważył.
Odgarnęłam z twarzy mokre włosy które zdążyły już oblepić mi twarz. Opuszczający w pośpiechu szkołę uczniowie pędzili do swoich samochodów by schronić się przed deszczem, nikt nie zwracał na mnie uwagi. Prawie nikt.
Obróciłam się na pięcie czując nieprzyjemnie mrowienie w karku. Alice śpieszyła w moim kierunku. Zdążyła się już przebrać. Z każdym krokiem podskakiwała z zniecierpliwieniem, po jej minie poznałam, że wydarzenie sprzed kilku chwil nie było złudzeniem. Jej włosy sterczały na wszystkie strony i nawet wzmagająca się ulewa nie była w stanie nic na to poradzić.
Za nią podążała reszta mojego przyszywanego rodzeństwa. Z ich twarzy nie potrafiłam nic wyczytać, oczy także nie zdradzały żadnych emocji – maskowali się perfekcyjnie.
– I co? – warknęłam, gdy znaleźli się na tyle blisko by mnie słyszeć. – Zbagatelizujecie to? Oczywiście nic mi nie wyjaśnicie, prawda? – zapytałam. Inni pewnie już wiedzieli co stało się na WF-ie. Alice musiała im powiedzieć.
– Nie tutaj – poprosiła pośpiesznie Chochlica; nerwowo rozglądała się po parkingu. Nikt nie zwracał na nas uwagi, bynajmniej chwilowo. Wszystko zmieniłoby się, gdybym zaczęła się wydzierać, a tego byłam bliska. Na razie tylko pojedyncze osoby rzucały krótkie spojrzenia na mój skąpy jak na panującą pogodę strój.
Chciałam coś powiedzieć, ale nie miałam po temu okazji. Powód był prosty – bez ostrzeżenia lodowate palce Edwarda zacisnęły się na moim przegubie. Chłopak, dość brutalnie, zaczął ciągnąć mnie w stronę swojego Volvo. Nie pytając mnie o nic otworzył drzwiczki od strony pasażera i niemalże wepchnął mnie do środka; sam zajął miejsce za kierownicą.
Nic się obejrzałam na tylne siedzenie wgramolili się Alice i Jasper; samochód ruszył z piskiem opon. W bocznym lusterku zauważyłam Rosalie i Emmett’a, jadących za nami samochodem blondynki. Zapadła cisza. Przerwała ją dopiero Chochlica – rozmawiała przez telefon. O ile było to można nazwać rozmową.
– Carlisle? – rzuciła, gdy tylko ktoś odebrał. – Wracamy do domu. To się zaczyna.
Po tych krótkich, nie mających dla mnie sensu zdaniach, rozłączyła się. Zgłupiałam całkowicie. Chciałam natychmiast wyjąć z torby legendy i poznać prawdę, ale coś mnie powstrzymywało. Może ich obecność, może przeczucie, że nie dowiem się z nich wszystkiego – nie wiedziałam, ale postanowiłam się wstrzymać. Nie znaczyło to jednak, że mam trzymać język za zębami.
– Co się zaczyna? – zapytałam, spoglądając pi ich twarzach. Nikt nie kwapił się by mi odpowiedzieć; Edward udawał skupionego na drodze, Jasper zaczął przyglądać się umykającym za oknem drzewom. Tymczasowe wyjście z sytuacji znalazła dopiero Alice.
– Pamiętasz, że obiecałam ci wszystko wyjaśnić, gdy nadejdzie odpowiednia chwila? – zaczęła, ostrożnie dobierając słowa. Zniecierpliwiona kiwnęłam głową. – A więc wszystkiego się dowiesz. Dzisiaj – zaakcentowała ostatnie słowo. – Jednak muszą być przy tym wszyscy.
Tym sposobem odciągnęła nieco konieczność natychmiastowego wyjaśniania mi tego wszystkiego. Nie naciskałam, bo to i tak nie miało mieć sensu. Czułam i doskonale widziałam jednak, że coś w końcu zaczyna się dziać. To co stało się w szkole zapoczątkowało reakcję łańcuchową która mogła wreszcie zakończyć się odpowiedziami na wszystkie moje pytania. Byłam tego pewna jak nigdy dotąd.
W milczeniu wpatrywałam się jak auto wtacza się na nierówną drogę, prowadzącą do posiadłości Cullenów. A więc i do poznania przeze mnie prawdy. Moja złość zanikła, znacznie się rozluźniłam, a jedynym tego minusem był chłód jaki zaczęłam odczuwać. Edward zerknął na mnie i wywrócił oczami, ale łaskawie włączył ogrzewanie.
– Dzięki – wymamrotałam. Kiwnął tylko niecierpliwie głową, nawet na mnie nie spojrzał.
Jakże „szlachetny” gest mojego brata okazał się zbędny – zaparkował w garażu ledwie tylko wnętrze auta zdążyło się nagrzać. Wysiadłam i popędziłam do domu. Przywitałam się krótko z Esme i nic nie wyjaśniając poszłam prosto do swojego pokoju. Cisnęłam torbę na łóżko, a potem podeszłam do szafy szukając czegoś do przebrania. Nie zwracając uwagi na to co robię, wciągnęłam na siebie jakieś spodnie i bluzkę. Włosy rozczesałam i spięłam na czubku głowy.
Opadłam na łóżku i przyciągnąwszy do siebie torbę wyjęłam z niej tak przyciągający mnie do siebie plik papierów. Legendy Quileutów. Zaczęłam czytać, a z każda kolejną linijką moje oczy robiły się co raz większe.
Zainteresowały mnie głównie dwie historie.*
Pierwsza opowiadała o wojownikach-duchach. Ludziach z plemienia Quilaute, którzy przed laty potrafili opuszczać swoje ciała i podróżować jako dusze. Aż w końcu jeden z nich, pragnący nade wszystko władzy, wykorzystał tę umiejętność i ukradł ciało wodza; swoje własne zabił by przywódca nie miał jak powrócić. Sam udał się do wioski podszywając się pod wcześniejszego właściciela ciała które posiadł.
Korzystając z nowo nabytej władzy i autorytetu zabronił poddanym opuszczania swoich ciał w obawie, że jego poprzednik spróbuje się z nimi skontaktować
Okaleczona dusza wodza, za obopólną zgodą, wstąpiła w ciało wilka. Tak udała się do wioski, chcąc wszystko naprawić. Wybuchła panika, wilk został uznany za niebezpieczeństwo. Jednak jego oczy i zachowanie wprawiły mieszkańców w zaskoczenie.
Aż w końcu ktoś złamał zakaz opuszczania ciała. Duch prawowitego wodza skontaktował się z nim i opowiedział o wszystkim, prosząc o pomoc. Niestety oszust okazał się przebieglejszy – zabił zdrajcę, kolejny raz pozbawiając wodza możliwości powrotu.
Wódz wpadł w gniew. Powrócił do ciała wilka. Zwierzę, które nigdy nie doznało tak silnych emocji nie wytrzymało, stał się cud – zamieniło się w człowieka. W woda. Ale nowa jego postać była znacznie piękniejsza i lepiej zbudowana. Dzięki temu przepędził oszusta i już na zawsze pojął umiejętność przemieniana się z człowieka w wilka i odwrotnie. Przekazywał to swoim potomkom poprzez geny.
Ludzie-wilki.
Na myśl przychodziło mi tylko jedno określenie.
Wilkołaki.
Tym właśnie byli Quileuci? Ach, już nawet nie dziwił mi fakt, że odpowiedzi szukam w plemiennych opowiastkach. Od początku miałam przeczucie, że skończy się to w sposób irracjonalny.
Jednak… Co z Cullenami? Odpowiedzi udzieliła mi druga historia, jeszcze bardziej niesamowita i trudna do uwierzenia. Ale mnie nic już nie miało zadziwić.
Trzecia żona. Kolejny ciąg historii o zmiennokształtnych. Jednak to nie oni mnie zainteresowali. Nie oni, a raczej pradawna istota którą zawsze kojarzyłam z dennymi horrorami.
Zimna kobieta.
Zimni ludzie.
Piękni, o skórze bladej, lodowatej i twardej niczym marmur. Krwistooka, idealna. Nieśmiertelna. Na dodatek szybka, o wyostrzonych zmysłach. Skąd znałam ten opis?
Odwieczny wróg Quileutów.
Pijąca krew.
I nagle wszystko wskoczyło na swoje miejsca. Wygląd Cullenów, reakcja Alice na spotkanie Jacoba, trans Jaspera na widok kropli krwi, nasza dzisiejsza gra…
To nie chciało dość do mojej świadomości, a jednak było prawdą. Znałam dwa wrogie sobie gatunki. Wilkołaki i… wampiry.
– Bella! – usłyszałam krzyk Alice. – Chodź… Już czas.
Wstałam; byłam zupełnie otępiała. To wszystko nadal nie mieściło mi się w głowie. Ruszyłam w stronę drzwi i jakby odrętwiała, zeszłam po schodach.
W dłoniach wciąż ściskałam plik kartek.
*Na podstawie „Zaćmienia” Stephanie Meyer, rozdział 11; „Legendy” (str. 215).

1 komentarz:

  1. poki co to naprawde zaluje ze tak nie wyglada oryginal;))
    www.czarnekrolestwo.blog.pl

    OdpowiedzUsuń



After We Fall
stories by Nessa