Ostatnią lekcją miał być WF.
Odpowiadało mi to – miał zlecieć szybko i już a godzinę mogłam móc
wyrwać się z tego miejsca. I nie chodziło tu o irytujące szepty i spojrzenia,
które nadal mi towarzyszyły – to byłam w stanie znieść, a w pewnym stopniu
nawet mi się podobało. Nie chodziło też o dziwne zachowanie Cullenów, całe
to obserwowanie i ciche rozmowy na mój temat.
Chodziło o plik
papierów bezpiecznie spoczywających w mojej torbie. Świadomość tego, ze na
tych kartkach mogłam znaleźć odpowiedzi na wszystkie dręczące mnie pytania nie
dawała mi spokoju. Chciałam je przeczytać natychmiast, ale podejrzewałam, że
poznawszy prawdę nie byłabym w stanie usiedzieć na lekcjach, może nawet
zdecydowałabym się na podejście do przyszywanego rodzeństwa i wykrzyczenie
im wszystkiego w twarz, co przy tylu świadkach nie miało być dobrym
posunięciem. Nie, zdecydowanie powinnam zaczekać.
Westchnęłam
z żalem spoglądając na moją torbę i weszłam do szatni. Wyjęłam strój,
przebrałam się i, nie mogąc się powstrzymać, sprawdziłam czy legendy znajdują
się na swoim miejscu. Dopiero wtedy byłam w stanie udać się na salę, czy
też raczej salkę, bo miejsce w którym się znalazłam było co najmniej pięć
razy mniejsze od sal gimnastycznych w moim rodzinnym Phoenix.
Zajęcia zaczęły
się jak najbardziej normalnie. Krótka rozgrzewka na początek, potem trochę
biegania… No, może to niewiele dla mnie – nie takie rzeczy się robiło będąc w drużynie
cheerleaderek i mając chłopaka znającego sztuki walki. W efekcie, w czasie,
gdy większość padała na twarz wykonując kolejne ćwiczenia, ja najzwyczajniej w świecie
się nudziłam. Musiałam jednak przyznać, że jak na tak długi czas bez trenowania
i braku zajęć fizycznych byłam w doskonałej formie, co było dość
dziwne. Jedynie Alice (jedyna z Cullenów, z którą miałam te zajęcia)
poruszała się lekko i z gracją, bez cienia zmęczenia.
Patrząc na
siostrę zaczęłam co raz bardziej się niecierpliwić. Myślami raz po raz
wędrowałam do szatni, do znajdujących się w mojej torbie opowieści. A czas
zdawał się stanąć. Miałam wrażenie, że rozgrzewka trwa długie godziny, a minął
zaledwie kwadrans.
Jeszcze
pół godziny, powtarzałam w myślach niczym mantrę. Nie pomagało nic a nic.
Dla odmiany
postanowiłam skupić się na tym co robię. Mieliśmy odbijać piłkę siatkową w parach
– nic trudnego, trzeba się tylko skoncentrować. Utrudniał mi to jednak fakt, że
moją partnerką została Alice.
Weź się w garść,
skarciłam się w duchu. Uśmiechnęłam się blado do siostry i lekko
odbiłam piłkę w jej kierunku. I zaczęło się. To co wyprawiałyśmy było
niesamowite. Alice, z idealną precyzją, posyłała piłkę w moją stronę;
zdawało się, że robi to naprawdę delikatnie, ale w rzeczywistości jej
uderzenia były silne i pewne. W nie wiadomo jaki sposób wiedziała
też, gdzie powinna stanąć – odbijała nawet te z pozoru niemożliwe serwy.
Z
zaskoczeniem odkryłam, że wcale nie jestem gorsza. Jakimś cudem potrafiłam
wyliczyć tor lotu piłki i siłę jaką powinnam użyć do odbicia jej. Czegoś
takiego jeszcze nigdy nie doświadczyłam, ale bardzo mi się to podobało.
Im dłużej
grałyśmy, tym bardziej zawzięcie ze sobą rywalizowałyśmy. Ot tak, dla zabawy.
Każdy kolejny serw był trudniejszy i mniej możliwy do przyjęcia od
poprzedniego. I nagle BUM! Alice, chyba nieświadomie, uderzyła piłkę z całej
siły. Rozległ się huk, piłka, niczym pocisk, poszybowałam w moją stronę.
Pędziła niemożliwie szybko, ze świstem przecinała powietrze.
Zrobiłam to
instynktownie. Po prostu chwyciłam ją w obie ręce, zatrzymała się bez
większego problemu. Miałam przy tym nieodparte wrażenie, że całe zajście zajęło
zaledwie kilka sekund. Jak i nie krócej. Z niedowierzaniem zdałam
sobie sprawę, że mam rację; zaciekawieni uczniowie zaczęli obracać się w naszym
kierunku, jak gdyby dopiero co usłyszeli odgłos uderzenia; Alice wpatrywała się
we mnie z przerażeniem. A ja stałam tam nie wiedząc jak zareagować.
I wtedy
rozległ się dźwięk dzwonka. Bez zastanowienia odrzuciłam piłkę na bok i najszybciej
jak umiałam udałam się do szatani. Nawet się nie przebrałam. Chwyciłam ciuchy u torbę,
a potem po prostu wyszłam.
Nie
obchodziło mnie, że jestem w krótkim rękawku i szortach, a na
dworze zaczęło padać. Chciałam jak najszybciej się stąd wydostać. Zupełnie nie
rozumiałam co zdarzyło się przed chwilą. Czułam się jak w transie, robiłam
coś, czego nigdy nie powinnam być w stanie. Ta prędkość, idealne ruchu… A najdziwniejsze,
że nikt nic nie zauważył.
Odgarnęłam z twarzy
mokre włosy które zdążyły już oblepić mi twarz. Opuszczający w pośpiechu
szkołę uczniowie pędzili do swoich samochodów by schronić się przed deszczem,
nikt nie zwracał na mnie uwagi. Prawie nikt.
Obróciłam
się na pięcie czując nieprzyjemnie mrowienie w karku. Alice śpieszyła w moim
kierunku. Zdążyła się już przebrać. Z każdym krokiem podskakiwała z zniecierpliwieniem,
po jej minie poznałam, że wydarzenie sprzed kilku chwil nie było złudzeniem.
Jej włosy sterczały na wszystkie strony i nawet wzmagająca się ulewa nie
była w stanie nic na to poradzić.
Za nią
podążała reszta mojego przyszywanego rodzeństwa. Z ich twarzy nie
potrafiłam nic wyczytać, oczy także nie zdradzały żadnych emocji – maskowali
się perfekcyjnie.
– I co?
– warknęłam, gdy znaleźli się na tyle blisko by mnie słyszeć. – Zbagatelizujecie
to? Oczywiście nic mi nie wyjaśnicie, prawda? – zapytałam. Inni pewnie już
wiedzieli co stało się na WF-ie. Alice musiała im powiedzieć.
– Nie tutaj
– poprosiła pośpiesznie Chochlica; nerwowo rozglądała się po parkingu. Nikt nie
zwracał na nas uwagi, bynajmniej chwilowo. Wszystko zmieniłoby się, gdybym
zaczęła się wydzierać, a tego byłam bliska. Na razie tylko pojedyncze
osoby rzucały krótkie spojrzenia na mój skąpy jak na panującą pogodę strój.
Chciałam
coś powiedzieć, ale nie miałam po temu okazji. Powód był prosty – bez
ostrzeżenia lodowate palce Edwarda zacisnęły się na moim przegubie. Chłopak,
dość brutalnie, zaczął ciągnąć mnie w stronę swojego Volvo. Nie pytając
mnie o nic otworzył drzwiczki od strony pasażera i niemalże wepchnął
mnie do środka; sam zajął miejsce za kierownicą.
Nic się
obejrzałam na tylne siedzenie wgramolili się Alice i Jasper; samochód
ruszył z piskiem opon. W bocznym lusterku zauważyłam Rosalie i Emmett’a,
jadących za nami samochodem blondynki. Zapadła cisza. Przerwała ją dopiero Chochlica
– rozmawiała przez telefon. O ile było to można nazwać rozmową.
– Carlisle?
– rzuciła, gdy tylko ktoś odebrał. – Wracamy do domu. To się zaczyna.
Po tych
krótkich, nie mających dla mnie sensu zdaniach, rozłączyła się. Zgłupiałam
całkowicie. Chciałam natychmiast wyjąć z torby legendy i poznać
prawdę, ale coś mnie powstrzymywało. Może ich obecność, może przeczucie, że nie
dowiem się z nich wszystkiego – nie wiedziałam, ale postanowiłam się
wstrzymać. Nie znaczyło to jednak, że mam trzymać język za zębami.
– Co się
zaczyna? – zapytałam, spoglądając pi ich twarzach. Nikt nie kwapił się by mi
odpowiedzieć; Edward udawał skupionego na drodze, Jasper zaczął przyglądać się
umykającym za oknem drzewom. Tymczasowe wyjście z sytuacji znalazła
dopiero Alice.
– Pamiętasz,
że obiecałam ci wszystko wyjaśnić, gdy nadejdzie odpowiednia chwila? – zaczęła,
ostrożnie dobierając słowa. Zniecierpliwiona kiwnęłam głową. – A więc
wszystkiego się dowiesz. Dzisiaj – zaakcentowała ostatnie słowo. – Jednak muszą
być przy tym wszyscy.
Tym
sposobem odciągnęła nieco konieczność natychmiastowego wyjaśniania mi tego
wszystkiego. Nie naciskałam, bo to i tak nie miało mieć sensu. Czułam i doskonale
widziałam jednak, że coś w końcu zaczyna się dziać. To co stało się w szkole
zapoczątkowało reakcję łańcuchową która mogła wreszcie zakończyć się
odpowiedziami na wszystkie moje pytania. Byłam tego pewna jak nigdy dotąd.
W milczeniu
wpatrywałam się jak auto wtacza się na nierówną drogę, prowadzącą do
posiadłości Cullenów. A więc i do poznania przeze mnie prawdy. Moja
złość zanikła, znacznie się rozluźniłam, a jedynym tego minusem był chłód
jaki zaczęłam odczuwać. Edward zerknął na mnie i wywrócił oczami, ale
łaskawie włączył ogrzewanie.
– Dzięki – wymamrotałam.
Kiwnął tylko niecierpliwie głową, nawet na mnie nie spojrzał.
Jakże „szlachetny”
gest mojego brata okazał się zbędny – zaparkował w garażu ledwie tylko
wnętrze auta zdążyło się nagrzać. Wysiadłam i popędziłam do domu.
Przywitałam się krótko z Esme i nic nie wyjaśniając poszłam prosto do
swojego pokoju. Cisnęłam torbę na łóżko, a potem podeszłam do szafy
szukając czegoś do przebrania. Nie zwracając uwagi na to co robię, wciągnęłam
na siebie jakieś spodnie i bluzkę. Włosy rozczesałam i spięłam na
czubku głowy.
Opadłam na
łóżku i przyciągnąwszy do siebie torbę wyjęłam z niej tak
przyciągający mnie do siebie plik papierów. Legendy Quileutów. Zaczęłam czytać,
a z każda kolejną linijką moje oczy robiły się co raz większe.
Zainteresowały
mnie głównie dwie historie.*
Pierwsza
opowiadała o wojownikach-duchach. Ludziach z plemienia Quilaute,
którzy przed laty potrafili opuszczać swoje ciała i podróżować jako dusze.
Aż w końcu jeden z nich, pragnący nade wszystko władzy, wykorzystał
tę umiejętność i ukradł ciało wodza; swoje własne zabił by przywódca nie
miał jak powrócić. Sam udał się do wioski podszywając się pod wcześniejszego
właściciela ciała które posiadł.
Korzystając
z nowo nabytej władzy i autorytetu zabronił poddanym opuszczania
swoich ciał w obawie, że jego poprzednik spróbuje się z nimi
skontaktować
Okaleczona
dusza wodza, za obopólną zgodą, wstąpiła w ciało wilka. Tak udała się do
wioski, chcąc wszystko naprawić. Wybuchła panika, wilk został uznany za
niebezpieczeństwo. Jednak jego oczy i zachowanie wprawiły mieszkańców w zaskoczenie.
Aż w końcu
ktoś złamał zakaz opuszczania ciała. Duch prawowitego wodza skontaktował się z nim
i opowiedział o wszystkim, prosząc o pomoc. Niestety oszust
okazał się przebieglejszy – zabił zdrajcę, kolejny raz pozbawiając wodza
możliwości powrotu.
Wódz wpadł w gniew.
Powrócił do ciała wilka. Zwierzę, które nigdy nie doznało tak silnych emocji
nie wytrzymało, stał się cud – zamieniło się w człowieka. W woda. Ale
nowa jego postać była znacznie piękniejsza i lepiej zbudowana. Dzięki temu
przepędził oszusta i już na zawsze pojął umiejętność przemieniana się z człowieka
w wilka i odwrotnie. Przekazywał to swoim potomkom poprzez geny.
Ludzie-wilki.
Na myśl
przychodziło mi tylko jedno określenie.
Wilkołaki.
Tym właśnie
byli Quileuci? Ach, już nawet nie dziwił mi fakt, że odpowiedzi szukam w plemiennych
opowiastkach. Od początku miałam przeczucie, że skończy się to w sposób
irracjonalny.
Jednak… Co z Cullenami?
Odpowiedzi udzieliła mi druga historia, jeszcze bardziej niesamowita i trudna
do uwierzenia. Ale mnie nic już nie miało zadziwić.
Trzecia
żona. Kolejny ciąg historii o zmiennokształtnych. Jednak to nie oni mnie
zainteresowali. Nie oni, a raczej pradawna istota którą zawsze kojarzyłam z dennymi
horrorami.
Zimna
kobieta.
Zimni
ludzie.
Piękni, o skórze
bladej, lodowatej i twardej niczym marmur. Krwistooka, idealna.
Nieśmiertelna. Na dodatek szybka, o wyostrzonych zmysłach. Skąd znałam ten
opis?
Odwieczny
wróg Quileutów.
Pijąca
krew.
I nagle
wszystko wskoczyło na swoje miejsca. Wygląd Cullenów, reakcja Alice na
spotkanie Jacoba, trans Jaspera na widok kropli krwi, nasza dzisiejsza gra…
To nie
chciało dość do mojej świadomości, a jednak było prawdą. Znałam dwa wrogie
sobie gatunki. Wilkołaki i… wampiry.
– Bella! – usłyszałam
krzyk Alice. – Chodź… Już czas.
Wstałam;
byłam zupełnie otępiała. To wszystko nadal nie mieściło mi się w głowie.
Ruszyłam w stronę drzwi i jakby odrętwiała, zeszłam po schodach.
W dłoniach
wciąż ściskałam plik kartek.
*Na podstawie „Zaćmienia” Stephanie Meyer,
rozdział 11; „Legendy” (str. 215).
poki co to naprawde zaluje ze tak nie wyglada oryginal;))
OdpowiedzUsuńwww.czarnekrolestwo.blog.pl