Ostatnie kilka dni spędziłam u Jamesa
i Melindy. Uparłam się tam przeczekać okres, który dzielił mnie od
zamieszkania wraz z rodziną zastępczą. Jasne, odrobinę dziwne było to, że
wszystkie formalności zostały załatwione w zaledwie tydzień, ale nie
miałam siły ani ochoty się nad tym rozwodzić. Myślenie o tym, było jak
przyznanie się do tego, że wszystko się zmieni – że pożar naprawdę miał
miejsce, a ja zostałam praktycznie sama.
Dzięki Bogu
miałam przyjaciół. Byli niczym mój osobisty respirator, dwa anioły, które
czuwały nad tym, bym jakoś normalnie funkcjonowała i nie popadła w obłęd.
To oni dbali o to, bym codziennie ruszała się z łóżka, bym jadła i nie
wylądowała w szpitalu – ani z powodu odwodnienia, ani popadnięcia w obłęd,
co groziło mi od tamtego przykrego dnia.
– Izzy? –
Głos Melindy wyrwał mnie z zamyślenia. Usiadłam na łóżku w swoim
tymczasowym pokoju, machinalnie przenosząc wzrok na stojącą w progu
przyjaciółkę. – Możemy porozmawiać? – poprosiła mnie.
– Jasne –
zgodziłam się, wysilając się na uśmiech; mimo starań, byłam niemal pewna, że
wyszedł mi z tego jakiś grymas.
Mel
przygryzła dolną wargę, po czym z wahaniem pokonała dzielący nas dystans i przysiadła
na łóżku, tuż obok mnie. Była smutna jeszcze bardziej niż w ciągu kilku
ostatnich dni, co wywołało u mnie poczucie winy; ani James, ani jego
siostra nie powinni się zadręczać tym, co mnie przytłaczało – to była moja
tragedia
– Jutro
wyjeżdżasz, prawda? – szepnęła z wahaniem dziewczyna, wprawiając mnie w szok.
Jutro? Już
jutro? Zaczęłam gorączkowo liczyć dni, zastanawiając się, gdzie podziały się
te, które wydawało mi się, że jeszcze mam, ale nic mi się nie zgadzało.
– Tak… – wyrzuciłam
z siebie, nie chcąc, by Melinda zauważyła, jak bardzo byłam przez ostatni
czas oderwana od rzeczywistości. Już i tak wystarczając mocno cierpiała
razem ze mną.
– Obiecasz
mi coś? – zapytała; jej głos zaczął się łamać, w błękitnych oczach zaś
zabłysły łzy. Zaczęła nerwowo nawijać kosmyk czarnych włosów na palec. –
Proszę.
– Oczywiście
– zgodziłam się natychmiast, nie zastanawiając się, czy przypadkiem nie będę
tej obietnicy żałować. – Dla ciebie wszystko – dodałam przekonującym głosem,
chcąc upewnić się, że stać mnie jeszcze na okazywanie emocji.
– Będziemy w kontakcie.
Zostaniemy przyjaciółkami… – powiedziała na wydechu, jednocześnie chwytając
mnie za rękę. Uścisnęłam ją lekko, jakby chcąc dodać jej odwagi, choć jeśli
miałam być szczera, sama potrzebowałam jej zdecydowanie bardziej. – Proszę cię,
obiecaj mi to teraz, Isabel.
– Dlaczego w ogóle
pomyślałaś, że zerwę z tobą kontakt? – zapytałam z niedowierzaniem,
na chwilę wyzwalając się z przygnębienia, które odczuwałam i naprawdę
się czymś przejmując. – Obiecuję, jeśli cię to uspokoi. Taka obietnica z resztą
niewiele ode mnie wymaga, bo ja was potrzebuję. Przecież poza wami nie mam
nikogo – przypomniałam, zupełnie machinalnie obejmując przyjaciółkę.
– Masz…
Miałaś – zreflektowała się. – Miałaś Olivera.
Zacisnęłam
usta w wąską linijkę na wspomnienie mojego byłego najlepszego przyjaciela.
Melinda odwróciła wzrok, uświadamiając sobie, że to nienajlepszy moment na
wyciąganie takich wspomnień, ale nie mogła już tego cofnąć.
Postanowiłam
wziąć się w garść.
– Wiesz, że
od roku nie mam z nim żadnego kontaktu – westchnęłam, bynajmniej nie
zdradzając, że wspominając Olivera w tym momencie, cierpię jeszcze
bardziej niż wcześniej. – Odległość najwyraźniej okazała się zbyt ciężka dla
naszej przyjaźni… Choć właściwie nie mieliśmy okazji sprawdzić, czy w ogóle
dalibyśmy radę ją utrzymać – stwierdziłam
– Dlatego
chciałam żebyś obiecała – wyjaśniła mi Mel. – Bo ja nie chcę, by ten wypadek
nas od siebie oddalił.
Nie
odpowiedziałam, choć właściwie nie musiałam tego robić, bo Melinda rozumiała
mnie bez słów. Chwilę siedziałyśmy w milczeniu, po chwili jednak
dziewczyna wstała i spojrzawszy na mnie łagodnie, wyszła z pokoju.
Byłam wdzięczna za to, że tak doskonale rozpoznawała moje emocje i nastroje
– wiedziała, że w tym momencie potrzebuje samotności i chwili
wytchnienia.
Wybuch
nastąpił, kiedy tylko zamknęły się za nią drzwi. Wstrzymywane od jakiegoś czasu
łzy znalazły ujście i strumieniem popłynęły po moich policzkach.
Wybuchnęłam płaczem i żeby go stłumić, położyłam się na łóżku, wtulając
twarz w poduszkę. Cała się trzęsłam, choć prawie tego nie zauważałam. Po
prostu płakałam za tym wszystkim, co zostało utracone w przeszłości i co
miało zniknąć w najbliższej przyszłości.
Płakałam za
rodzicami. Za Oliverem. Za moim życiem w Phoenix oraz przyjaciółmi z którymi
musiałam się rozstać.
Tak wielkie
straty w tak krótkim czasie – a czułam, że to miał być dopiero
początek.
Godziny,
minuty, sekundy – tak wiele jednostek, pozwalających oszacować czas. Ja jednak
nie czułam jego upływu; dla mnie wydawał się zatrzymać tamtego dnia, kiedy
wszystko uległo zniszczeniu. Choć Melinda uświadomiła mi kiedy jest termin
mojej przeprowadzki, czułam się niczym w głupim śnie, kiedy następnego
dnia pakowałam walizki. Poruszając się jak automat, metodycznie składałam
kolejne ubrania z nadmierną starannością i zbyt wielkim skupieniem.
Odprowadzę
cię – oznajmił James, zaglądając do mojego pokoju. – Wszystko gra? – upewnił
się.
Mruknęłam
coś w odpowiedzi. Westchnął cicho, po czym z łatwością wziął moje
torby i teatralnie się skrzywił. Mimo wszystko całkiem sporo moich rzeczy
ocalało – uchowały się w domu Wingerów, ja i Melinda bowiem miałyśmy
zwyczaj wymieniania się ubraniami. Z resztą moja przyjaciółka była gotowa
ustąpić mi pół swojej garderoby, gdybym się na to zgodziła – nosiłyśmy
jednakowy rozmiar.
Wyszliśmy
przed dom – ja pierwszy raz od tygodnia. Jak zwykle blisko południa na dworze
panowała typowa dla klimatu Phoenix duchota, wszystko zaś miało tak bardzo żywe
i jaskrawe barwy, że przyzwyczajona do mroku mojej sypialni w domu
Wingerów, poczułam się naprawdę dziwne. Z wrażenia aż zakręciło mi się w głowie
– czułam się jak na innej planecie, choć przecież bardzo dobrze znałam tę
okolicę i zawsze kochałam uroki stanu Arizona. James bez słowa podszedł do
swojego samochodu i wrzuciwszy moje torby na tylnie siedzenie, otworzył
przede mną tylne drzwiczki swojego samochodu, po czym gestem zachęcił mnie,
żebym wsiadła. Spojrzałam na niego zaskoczona, byłam bowiem przekonana, że na
lotnisko pojadę taksówką – już pół godziny wcześniej pożegnałam się z Melindą,
psychicznie szykując się na zdecydowanie trudniejsze rozstanie z jej
bratem.
Mój chłopak
wyglądał na podirytowanego, co całkiem zbiło mnie z pantałyku.
– Wiesz,
skarbie, gdybyś nas choć trochę słuchała, wiedziałabyś, że chcę cię podwieźć na
lotnisko – powiedział nieco złośliwym tonem.
Spuściłam
wzrok, po czym ruszyłam w stronę auta, zamierzając zająć miejsce pasażera.
James
zastąpił mi drogę.
– Do jasnej
cholery, Isabel, co się z tobą dzieje?! – wybuchnął, zaciskając dłonie na
moich ramionach. Potrząsnął mną mocno. – Dziewczyno, zacznij żyć! Niczego już
nie zmienisz, więc zacznij w końcu zauważać, że się o ciebie
martwimy!
– Przestań
– jęknęłam; miałam zbyt mało motywacji, by odpowiedzieć mu krzykiem.
– Nie –
uciął, ale puścił mnie. – Nie możesz się załamywać. Isabel. Wiem, że brzmi to banalnie,
ale twoi rodzice z pewnością nie chcieliby, byś przez całe życie
zachowywała się jak zombie. Nawet się nie przejęłaś się tym, że masz zamieszkać
z obcymi ludźmi. Ani tym, że musimy się rozstać – przypomniał. – Pamiętasz
w ogóle jeszcze, czym zawsze chciałaś, żebyśmy się kierowali? – zapytał. –
„Mów szczerością, gardź podłością, cierp…”
– „…wytrwale”
– wyszeptałam, bo zrobił przerwę, wyraźnie oczekując reakcji z mojej
strony. – Masz rację, przepraszam – powiedziałam nieco bardziej energicznie,
starając się przypomnieć sobie, jak okazuje się uczucia.
– „Kochaj
stale” – dokończył, po czym mnie pocałował – najpierw w czoło, a później
prosto w usta.
Ten
pocałunek podziałał na mnie niczym kubeł zimnej wody. Moje serce zatrzepotało
się w piersi, bijąc zdecydowanie mocniej niż w ciągu ostatniego
tygodnia, ciepło zaś rozeszło się po całym ciele, przebijając się przez
odrętwienie, które odczuwałam. Choć na chwilę poczułam się naprawdę sobą, choć
wciąż wiele brakowało, bym całkiem wróciła do siebie; mimo wszystko
postanowiłam uczepić się tej chwili radości, czerpiąc z niej siłę, kiedy w końcu
oderwaliśmy się od siebie i razem wsiedliśmy do samochodu.
Droga na
lotnisko okazała się zaskakująco przyjemnym doświadczeniem. James był wyraźnie
zadowolony z mojego zachowania – rozmawiałam z nim, może nieco
monotonnie, ale przynajmniej okazywałam jakieś emocje; kilka razy udało mi się
nawet całkiem szczerze zaśmiać, choć czułam się z tym naprawdę dziwnie,
zupełnie jakbym robiła to pierwszy raz w życiu.
– James…
Gdzie i do kogo właściwie jadę? – zapytałam, obserwując przemykające za
oknem budynki; wiedziałam, że jesteśmy zaledwie kwadrans drogi od lotniska i zaczęłam
się denerwować, nagle przypominając sobie dokąd i po co jadę.
– Żartujesz
sobie ze mnie, Izzy? – zapytał, zerkając na mnie. – Przecież ja i Melinda
mówiliśmy ci o tym przynajmniej ze trzy razy!
– Ja… po
prostu nie słuchałam – przyznałam zawstydzona. – Powiesz mi? – poprosiłam,
starając się okazać skruchę.
– Ale masz
słuchać, ty moja wariatko – rzucił pieszczotliwie. – Zacznijmy od tego, że
jedziesz do Forks – powiedział.
– Forks? –
powtórzyłam z niedowierzaniem, kilka razy odtwarzając w myślach jego
wypowiedź, by upewnić się, że dobrze usłyszałam. – Do tego Forks? – upewniłam
się.
Nie mogłam w to
po prostu uwierzyć – Forks w stanie Waszyngton! Przecież spędzałam tam
niemal każde wakacje przed czternastym rokiem życia. Po rozwodzie moi rodzice
mieszkali osobno – mama i ja w Phoenix, tata zaś właśnie w tej
małej mieścinie.
Jak na
ironię, od kilku lat coraz częściej nas odwiedzał, jego relacje z mamą zaś
były na tyle dobrze, że zaczęłam mieć po cichu nadzieję na to, że być może
kiedyś…
Gdyby nie
to, nie byłoby go wtedy w naszym domu, nie zginąłby…
– Mów dalej
– ponagliłam, pośpiesznie odsuwając od siebie przykre myśli. – Wiesz coś o tych
ludziach?
– Trochę –
przyznał. – Cullenowie przeprowadzili się tam jakieś dwa lata temu z Alaski.
Doktor Cullen i jego żona mają w sumie już piątkę zaadoptowanych
dzieci – wyjaśnił. – Z tego co się orientuję, są w swoim wieku, sami
rodzice zaś są chyba niewiele starsi – dodał w zamyśleniu. – Hm, gdyby coś
było z nimi nie tak, zadzwoń do mnie – dodał w zamyśleniu.
– Teraz żartujesz
– wytknęłam mu. – Piękne dzięki, że próbujesz mnie nastraszyć – żachnęłam się, w końcu
przypominając trochę bardziej siebie samą.
– W połowie
– rzucił prowokacyjnie, uśmiechając się szeroko. – No, wysiadamy.
Dopiero
wtedy zdałam sobie sprawę, że dotarliśmy na miejsce. Niepewnie wysiadłam z auta,
nie dając Jamesowi okazji do zabawy w dżentelmena i otwieranie przede
mną drzwi. Wystarczyło, że uparł się nieść moje torby.
– Wiesz
gdzie mamy iść? – zapytałam z powątpieniem, obserwując jak nieco bezradnie
rozgląda się po okazałym budynku lotniska. Otaczał nas tłum śpieszących w różne
strony pasażerów i sama już zaczynałam się gubić w tych
wszechogarniającym gwarze. – Zapytać kogoś o wskazówki, czy ucierpi na tym
twoja męska duma? – zażartowałam.
– Teoretycznie
– mruknął, po czym wywrócił oczami. – Tędy – zakomenderował, zaczynając
przeciskać się przez tłum.
Ruszyłam za
nim, próbując nie zgubić go w panującym ścisku. Łatwiej byłoby, gdybyśmy
trzymali się za ręce, ale ze względu na trzymane przez chłopaka walizki, było
to niemożliwe.
Ostatecznie
udało nam się nie rozdzielić, James zaś zaprowadził mnie do jednej z małych
kawiarenek, gdzie przesiadywało kilka osób, mających nieco więcej czasu przed
swoimi odlotami.
– Chcesz
coś? – zapytał chłopak, kiedy już zajęliśmy niewielki stolik w kącie sali.
Pokręciłam przecząco głową. – Denerwujesz się? – zgadywał, próbując zrozumieć
co mnie trapi.
– To
przesłuchanie, czy co? – zirytowałam się.
Na jego
ustach pojawił się uśmiech.
– Moja
złośnica! – zawołał z czułością. Kilka osób obejrzało się w naszą
stronę. – Jak mi cię brakowało – wyznał.
Na moich
ustach kolejny raz pojawił się uśmiech. Nachyliłam się nad blatem, by móc
dosięgnąć ust Jamesa i złożyć na nich delikatny, czuły pocałunek.
Odwzajemnił go z pełną pasją, kolejny raz przyprawiając mnie o palpitacje
serca
– To jest
moja Isabel – westchnął. – Będę za tobą tęsknić – dodał już poważniej; w jego
brązowych oczach pojawił się smutek.
– Nie
wierzysz w związki na odległość? – zapytałam retorycznie. – To nie jest
pożegnanie – wyszeptałam, nagle uświadamiając sobie, że nadszedł ostateczny
moment na powiedzenie sobie pewnych rzeczy. – Odległość nic nie zmienia.
– Liczyłem,
że to powiesz – przyznał, uśmiechając się blado. – Ja naprawdę cię kocham,
Isabel, i nie wyobrażam sobie, by twoja przeprowadzka cokolwiek między
nami zmieniła – szepnął, ujmując moje dłonie.
Choć prawie
nigdy mi się to nie zdarzało, zarumieniłam się. Zaśmiał się w odpowiedzi
na moją reakcję, wyraźnie usatysfakcjonowany. Przy okazji rozluźnił atmosferę,
co pozwoliło nam zacząć zwyczajną rozmowę o błahostkach, które
zaabsorbowała nas na następne półgodziny. Prawie zapomniałam gdzie i dlaczego
jesteśmy, zupełnie jakbyśmy wybrali się na kolejną z naszych randek.
Prawie
zapomniałam.
– Patrz. – James
niespodziewanie szturchnął mnie w ramię i wskazał przed siebie. –
Pamiętaj, że cię kocham – dodał, widząc, że raptownie posmutniałam.
W naszą
stronę zmierzał blond włosy mężczyzna. Dopiero kiedy znalazł się bliżej i byłam
w stanie mu się lepiej przyjrzeć, aż zaniemówiłam wrażenia. James
wspominał, że doktor Cullen jest młody, ale jego opis był zdecydowanie zbyt
skąpy i po prostu nie przygotowałam się psychicznie, że na oko
trzydziestoletni mężczyzna będzie również nienaturalnie urodziwy.
Kilka
rzeczy zauważyłam jednocześnie: złote oczy, blada skóra, idealne rysy twarzy…
Miałam ochotę zabić Jamesa, który w tym momencie przypatrywał mi się
uważnie, próbując ocenić moją reakcję. Mogłam się założyć, że wygląd doktora
przemilczał celowo – bo najwyraźniej zdążyli się już wcześniej poznać
– Dzień
dobry – rzucił luźno mój chłopak, nie okazując przy tym najmniejszego nawet
zaskoczenia.
– Dzień
dobry – Mężczyzna lekko się do niego uśmiechnął. – Ty musisz być Isabel – zwrócił
się do mnie.
Być może
zawdzięczał to swojej pracy, ale coś w jego głosie sprawiło, że
natychmiast go polubiłam. Jednocześnie też zaczęłam się mniej denerwować, byłam
bowiem niemal całkowicie pewna, że przy tym człowieku nic złego mi się nie
stanie.
– Dzień
dobry – przywitałam się, dziękując Bogu, że mój głos nie zdradzał szoku w którym
byłam. – Tak, jestem Isabel…
– …Marie… –
dorzucił James, uśmiechając się złośliwie.
Nienawidziłam
swojego drugiego imienia i on doskonale o tym wiedział. Dobrze znałam
ten ton jego głosu – prowokował mnie, jednocześnie doskonale się przy tym
bawiąc. Rzuciłam mu krótkie spojrzenie, po czym dyskretnie pod stołem wbiłam mu
obcas w stopę; na jego nieszczęście, byłam w szpilkach.
– …Swan –
dokończyłam usatysfakcjonowana, patrząc jak mój chłopak próbuje powstrzymać
grymas bólu. – Jakby co, jestem już gotowa – dodałam, niezbyt wiedząc, jak
powinnam zacząć rozmowę.
– Dobrze –
zgodził się. – Chcesz lecieć tym samolotem, czy może trochę później? – zapytał
doktor, dając mi wybór; byłam mu za to wdzięczna, choć decyzję podjęłam już
dawno.
– Teraz – poprosiłam.
– Wolę jak najszybciej.
Skinął
głową, nie zamierzając o nic mnie wypytywać.
– Więc
chodźmy – zachęcił.
Wyszliśmy z kawiarni,
po czym skierowaliśmy się w stronę hali odlotów. James kolejny raz uparł
się nieść moje walizki – ochota do żartów przeszła mu, kiedy uświadomił sobie,
że zostało nam raptem kilka minut. Tym razem nie musiał skupiać się na
prowadzeniu mnie przez tłum; po prostu szliśmy za moim nowym opiekunem,
jednocześnie wykorzystując pozostałe chwilę na cichą rozmowę.
– Mel
znalazła masę twoich ciuchów u siebie i jak ją znam, dorzuciła
jeszcze więcej swoich – zaczął James. Zawsze, kiedy był zdenerwowany, zaczynał
pleść trzy po trzy. – Ta mała wariatka wykończy kiedyś nas oboje – stwierdził.
Dałam mu
sójkę w bok.
– Co? –
skrzywił się. – To moja siostra – rzucił, jakby to było wystarczającym
usprawiedliwieniem.
– A moja
przyjaciółka – warknęłam i zamachnęłam się na niego raz jeszcze, tym razem
jednak w porę się odsuną.
– Teraz tak
mówisz – stwierdził z przekonaniem.
Prychnęłam i już
do końca drogi udawałam obrażoną. Dopiero kiedy się zatrzymaliśmy, uświadomiłam
sobie, że było to głupie – jedynie marnowałam nasze ostatnie wspólne minuty.
Myślałam po prostu, że mamy do pokonania większy dystans.
Spojrzeliśmy
po sobie.
– No to…
cześć – zaczął nieskładnie James, chcąc jak najszybciej mieć przykry moment ta
sobą.
– Do
zobaczenia. – Sama zabrałam się do tego ciut lepiej – przecież nie żegnaliśmy
się na zawsze. Przecież już po przyjeździe zamierzałam do niego zadzwonić.
Doktor
postanowił dać nam chwilę prywatności. Zapewniając, że musi po prostu coś
załatwić przed odlotem i zaraz po mnie przyjdzie, zostawił nas samych.
Czując wdzięczność i jednocześnie większą swobodę, zarzuciłam Jamesowi
ręce na szyję.
Chłopak
natychmiast wziął mnie w ramionach, a chwilę później trzeci raz tego
dnia, nasze usta połączyły się w zdecydowanie zbyt krótkim pocałunku.
– Kocham
cię… – szepnęłam jeszcze, niechętnie wyswobadzając się z jego objęć.
Wzięłam
swoje torby, po czym spojrzawszy na niego po raz ostatni, zniknęłam w tłumie
z zamiarem poszukania doktora. Czułam, że w moim życiu otwiera się
nowy rozdział – ten pod tytułem „Phoenix” miał zostać raz na zawsze zamknięty.
Nawet nie
podejrzewałam, że pożar i utrata rodziców to dopiero początek czegoś
niezwykłego – czegoś, co raz na zawsze miało odmienić moje życie; odmienić mnie
samą.
Witam! Dziękuję za komentarz na moim blogu. Od razu ostrzegam że nie mam zamiaru spamować CI bezczelnie bloga jak to zrobiłam poprzednim razem. Przemyślałam sprawę i wpadłam cię przeprosić za moje bezczelne spamowanie. Rozumiem że nic tym nie osiągnę i to jest złe. Kłaniam się przed Tobą na kolanach i błagam o wybaczenie. Pozdrawiam. Nikogo nie zmuszam do czytania mojego bloga. Gdyby moja fascynacja zmierzchem nie umarła tak szybko jak się pojawiła, a było to dawno temu, teraz zmierzchu wręcz nie znoszę, bo nie niesie to za sobą żadnych wartości, i nie jest książką z jakiej czegoś porządnego nauczyłam (nie krytykuję Twojego bloga bo naprawdę mi się podoba, lecz książkę) gdybym nadal uważała że Edward jest słodki i kochany i chciałabym mieć takiego chłopaka (o zgrozo) i znacznie wcześniej trafiła na Twój blog, jeszcze zanim moja fascynacja książką minęła, pewnie bym go przeczytała. Mnóstwo jest blogów o tej historii (często bardzo kiepsko napisanych, ponieważ muszę się przyznać że ja też czasami czytam blogi o zmierzchu, Twój nie jest kiepski to muszę przyznać) i zastanawiam się dlaczego nikt nie pisze opowiadań i innych filmach/serialach o wampirach a jest ich cała masa, zdecydowanie lepsze niż taki puściutki zmierzch. Rozpisałam się i trochę pogubiłam w tym co piszę. Być może znajdę czas na czytanie Twojego opowiadania oraz komentowanie (oczywiście nie w formie spamu, chociaż przydałaby się taka zakładka) ale czytanie w kółko tej samej historii o dziewczynie i błyszczącym się wampirze staje się nudne i monotonne. Czas zmierzchu już dawno przeminął, a nadal jest fenomen na tego typu wampiry! :D Pozdrawiam serdecznie i jeszcze raz błagam o wybaczenie.
OdpowiedzUsuńCoś się kończy coś zaczyna....Jak to w życiu...Twój styl pisania i prowadzenie historii sprawia że ....czeka się na więcej....pojawiają się w wyobraźni różne scenariusze....Innymi słowy, dopiero 2 rozdział a opowiadanie mnie zdobyło
OdpowiedzUsuńo kurcze... mam dziwne wrazenie ze zwiazek Bell i Jamesa nie wytrwa ... a szkoda bo on wydaje sie naprawde myslec o niej powaznie;)
OdpowiedzUsuńwww.czarnekrolestwo.blog.pl
Super opowiadanie,świetnie wymyślone.To że Bells nazywa się Isabel,a nie Isabella to też je st świetne.Naprawdę. Zapraszamy na moje blogi.
OdpowiedzUsuń