wtorek, 22 stycznia 2013

Jeden

Ostatnie kilka dni spędziłam u Jamesa i Melindy. Uparłam się tam przeczekać okres, który dzielił mnie od zamieszkania wraz z rodziną zastępczą. Jasne, odrobinę dziwne było to, że wszystkie formalności zostały załatwione w zaledwie tydzień, ale nie miałam siły ani ochoty się nad tym rozwodzić. Myślenie o tym, było jak przyznanie się do tego, że wszystko się zmieni – że pożar naprawdę miał miejsce, a ja zostałam praktycznie sama.
Dzięki Bogu miałam przyjaciół. Byli niczym mój osobisty respirator, dwa anioły, które czuwały nad tym, bym jakoś normalnie funkcjonowała i nie popadła w obłęd. To oni dbali o to, bym codziennie ruszała się z łóżka, bym jadła i nie wylądowała w szpitalu – ani z powodu odwodnienia, ani popadnięcia w obłęd, co groziło mi od tamtego przykrego dnia.
– Izzy? – Głos Melindy wyrwał mnie z zamyślenia. Usiadłam na łóżku w swoim tymczasowym pokoju, machinalnie przenosząc wzrok na stojącą w progu przyjaciółkę. – Możemy porozmawiać? – poprosiła mnie.
– Jasne – zgodziłam się, wysilając się na uśmiech; mimo starań, byłam niemal pewna, że wyszedł mi z tego jakiś grymas.
Mel przygryzła dolną wargę, po czym z wahaniem pokonała dzielący nas dystans i przysiadła na łóżku, tuż obok mnie. Była smutna jeszcze bardziej niż w ciągu kilku ostatnich dni, co wywołało u mnie poczucie winy; ani James, ani jego siostra nie powinni się zadręczać tym, co mnie przytłaczało – to była moja tragedia
– Jutro wyjeżdżasz, prawda? – szepnęła z wahaniem dziewczyna, wprawiając mnie w szok.
Jutro? Już jutro? Zaczęłam gorączkowo liczyć dni, zastanawiając się, gdzie podziały się te, które wydawało mi się, że jeszcze mam, ale nic mi się nie zgadzało.
– Tak… – wyrzuciłam z siebie, nie chcąc, by Melinda zauważyła, jak bardzo byłam przez ostatni czas oderwana od rzeczywistości. Już i tak wystarczając mocno cierpiała razem ze mną.
– Obiecasz mi coś? – zapytała; jej głos zaczął się łamać, w błękitnych oczach zaś zabłysły łzy. Zaczęła nerwowo nawijać kosmyk czarnych włosów na palec. – Proszę.
– Oczywiście – zgodziłam się natychmiast, nie zastanawiając się, czy przypadkiem nie będę tej obietnicy żałować. – Dla ciebie wszystko – dodałam przekonującym głosem, chcąc upewnić się, że stać mnie jeszcze na okazywanie emocji.
– Będziemy w kontakcie. Zostaniemy przyjaciółkami… – powiedziała na wydechu, jednocześnie chwytając mnie za rękę. Uścisnęłam ją lekko, jakby chcąc dodać jej odwagi, choć jeśli miałam być szczera, sama potrzebowałam jej zdecydowanie bardziej. – Proszę cię, obiecaj mi to teraz, Isabel.
– Dlaczego w ogóle pomyślałaś, że zerwę z tobą kontakt? – zapytałam z niedowierzaniem, na chwilę wyzwalając się z przygnębienia, które odczuwałam i naprawdę się czymś przejmując. – Obiecuję, jeśli cię to uspokoi. Taka obietnica z resztą niewiele ode mnie wymaga, bo ja was potrzebuję. Przecież poza wami nie mam nikogo – przypomniałam, zupełnie machinalnie obejmując przyjaciółkę.
– Masz… Miałaś – zreflektowała się. – Miałaś Olivera.
Zacisnęłam usta w wąską linijkę na wspomnienie mojego byłego najlepszego przyjaciela. Melinda odwróciła wzrok, uświadamiając sobie, że to nienajlepszy moment na wyciąganie takich wspomnień, ale nie mogła już tego cofnąć.
Postanowiłam wziąć się w garść.
– Wiesz, że od roku nie mam z nim żadnego kontaktu – westchnęłam, bynajmniej nie zdradzając, że wspominając Olivera w tym momencie, cierpię jeszcze bardziej niż wcześniej. – Odległość najwyraźniej okazała się zbyt ciężka dla naszej przyjaźni… Choć właściwie nie mieliśmy okazji sprawdzić, czy w ogóle dalibyśmy radę ją utrzymać – stwierdziłam
– Dlatego chciałam żebyś obiecała – wyjaśniła mi Mel. – Bo ja nie chcę, by ten wypadek nas od siebie oddalił.
Nie odpowiedziałam, choć właściwie nie musiałam tego robić, bo Melinda rozumiała mnie bez słów. Chwilę siedziałyśmy w milczeniu, po chwili jednak dziewczyna wstała i spojrzawszy na mnie łagodnie, wyszła z pokoju. Byłam wdzięczna za to, że tak doskonale rozpoznawała moje emocje i nastroje – wiedziała, że w tym momencie potrzebuje samotności i chwili wytchnienia.
Wybuch nastąpił, kiedy tylko zamknęły się za nią drzwi. Wstrzymywane od jakiegoś czasu łzy znalazły ujście i strumieniem popłynęły po moich policzkach. Wybuchnęłam płaczem i żeby go stłumić, położyłam się na łóżku, wtulając twarz w poduszkę. Cała się trzęsłam, choć prawie tego nie zauważałam. Po prostu płakałam za tym wszystkim, co zostało utracone w przeszłości i co miało zniknąć w najbliższej przyszłości.
Płakałam za rodzicami. Za Oliverem. Za moim życiem w Phoenix oraz przyjaciółmi z którymi musiałam się rozstać.
Tak wielkie straty w tak krótkim czasie – a czułam, że to miał być dopiero początek.
Godziny, minuty, sekundy – tak wiele jednostek, pozwalających oszacować czas. Ja jednak nie czułam jego upływu; dla mnie wydawał się zatrzymać tamtego dnia, kiedy wszystko uległo zniszczeniu. Choć Melinda uświadomiła mi kiedy jest termin mojej przeprowadzki, czułam się niczym w głupim śnie, kiedy następnego dnia pakowałam walizki. Poruszając się jak automat, metodycznie składałam kolejne ubrania z nadmierną starannością i zbyt wielkim skupieniem.
Odprowadzę cię – oznajmił James, zaglądając do mojego pokoju. – Wszystko gra? – upewnił się.
Mruknęłam coś w odpowiedzi. Westchnął cicho, po czym z łatwością wziął moje torby i teatralnie się skrzywił. Mimo wszystko całkiem sporo moich rzeczy ocalało – uchowały się w domu Wingerów, ja i Melinda bowiem miałyśmy zwyczaj wymieniania się ubraniami. Z resztą moja przyjaciółka była gotowa ustąpić mi pół swojej garderoby, gdybym się na to zgodziła – nosiłyśmy jednakowy rozmiar.
Wyszliśmy przed dom – ja pierwszy raz od tygodnia. Jak zwykle blisko południa na dworze panowała typowa dla klimatu Phoenix duchota, wszystko zaś miało tak bardzo żywe i jaskrawe barwy, że przyzwyczajona do mroku mojej sypialni w domu Wingerów, poczułam się naprawdę dziwne. Z wrażenia aż zakręciło mi się w głowie – czułam się jak na innej planecie, choć przecież bardzo dobrze znałam tę okolicę i zawsze kochałam uroki stanu Arizona. James bez słowa podszedł do swojego samochodu i wrzuciwszy moje torby na tylnie siedzenie, otworzył przede mną tylne drzwiczki swojego samochodu, po czym gestem zachęcił mnie, żebym wsiadła. Spojrzałam na niego zaskoczona, byłam bowiem przekonana, że na lotnisko pojadę taksówką – już pół godziny wcześniej pożegnałam się z Melindą, psychicznie szykując się na zdecydowanie trudniejsze rozstanie z jej bratem.
Mój chłopak wyglądał na podirytowanego, co całkiem zbiło mnie z pantałyku.
– Wiesz, skarbie, gdybyś nas choć trochę słuchała, wiedziałabyś, że chcę cię podwieźć na lotnisko – powiedział nieco złośliwym tonem.
Spuściłam wzrok, po czym ruszyłam w stronę auta, zamierzając zająć miejsce pasażera.
James zastąpił mi drogę.
– Do jasnej cholery, Isabel, co się z tobą dzieje?! – wybuchnął, zaciskając dłonie na moich ramionach. Potrząsnął mną mocno. – Dziewczyno, zacznij żyć! Niczego już nie zmienisz, więc zacznij w końcu zauważać, że się o ciebie martwimy!
– Przestań – jęknęłam; miałam zbyt mało motywacji, by odpowiedzieć mu krzykiem.
– Nie – uciął, ale puścił mnie. – Nie możesz się załamywać. Isabel. Wiem, że brzmi to banalnie, ale twoi rodzice z pewnością nie chcieliby, byś przez całe życie zachowywała się jak zombie. Nawet się nie przejęłaś się tym, że masz zamieszkać z obcymi ludźmi. Ani tym, że musimy się rozstać – przypomniał. – Pamiętasz w ogóle jeszcze, czym zawsze chciałaś, żebyśmy się kierowali? – zapytał. – „Mów szczerością, gardź podłością, cierp…”
– „…wytrwale” – wyszeptałam, bo zrobił przerwę, wyraźnie oczekując reakcji z mojej strony. – Masz rację, przepraszam – powiedziałam nieco bardziej energicznie, starając się przypomnieć sobie, jak okazuje się uczucia.
– „Kochaj stale” – dokończył, po czym mnie pocałował – najpierw w czoło, a później prosto w usta.
Ten pocałunek podziałał na mnie niczym kubeł zimnej wody. Moje serce zatrzepotało się w piersi, bijąc zdecydowanie mocniej niż w ciągu ostatniego tygodnia, ciepło zaś rozeszło się po całym ciele, przebijając się przez odrętwienie, które odczuwałam. Choć na chwilę poczułam się naprawdę sobą, choć wciąż wiele brakowało, bym całkiem wróciła do siebie; mimo wszystko postanowiłam uczepić się tej chwili radości, czerpiąc z niej siłę, kiedy w końcu oderwaliśmy się od siebie i razem wsiedliśmy do samochodu.
Droga na lotnisko okazała się zaskakująco przyjemnym doświadczeniem. James był wyraźnie zadowolony z mojego zachowania – rozmawiałam z nim, może nieco monotonnie, ale przynajmniej okazywałam jakieś emocje; kilka razy udało mi się nawet całkiem szczerze zaśmiać, choć czułam się z tym naprawdę dziwnie, zupełnie jakbym robiła to pierwszy raz w życiu.
– James… Gdzie i do kogo właściwie jadę? – zapytałam, obserwując przemykające za oknem budynki; wiedziałam, że jesteśmy zaledwie kwadrans drogi od lotniska i zaczęłam się denerwować, nagle przypominając sobie dokąd i po co jadę.
– Żartujesz sobie ze mnie, Izzy? – zapytał, zerkając na mnie. – Przecież ja i Melinda mówiliśmy ci o tym przynajmniej ze trzy razy!
– Ja… po prostu nie słuchałam – przyznałam zawstydzona. – Powiesz mi? – poprosiłam, starając się okazać skruchę.
– Ale masz słuchać, ty moja wariatko – rzucił pieszczotliwie. – Zacznijmy od tego, że jedziesz do Forks – powiedział.
– Forks? – powtórzyłam z niedowierzaniem, kilka razy odtwarzając w myślach jego wypowiedź, by upewnić się, że dobrze usłyszałam. – Do tego Forks? – upewniłam się.
Nie mogłam w to po prostu uwierzyć – Forks w stanie Waszyngton! Przecież spędzałam tam niemal każde wakacje przed czternastym rokiem życia. Po rozwodzie moi rodzice mieszkali osobno – mama i ja w Phoenix, tata zaś właśnie w tej małej mieścinie.
Jak na ironię, od kilku lat coraz częściej nas odwiedzał, jego relacje z mamą zaś były na tyle dobrze, że zaczęłam mieć po cichu nadzieję na to, że być może kiedyś…
Gdyby nie to, nie byłoby go wtedy w naszym domu, nie zginąłby…
– Mów dalej – ponagliłam, pośpiesznie odsuwając od siebie przykre myśli. – Wiesz coś o tych ludziach?
– Trochę – przyznał. – Cullenowie przeprowadzili się tam jakieś dwa lata temu z Alaski. Doktor Cullen i jego żona mają w sumie już piątkę zaadoptowanych dzieci – wyjaśnił. – Z tego co się orientuję, są w swoim wieku, sami rodzice zaś są chyba niewiele starsi – dodał w zamyśleniu. – Hm, gdyby coś było z nimi nie tak, zadzwoń do mnie – dodał w zamyśleniu.
– Teraz żartujesz – wytknęłam mu. – Piękne dzięki, że próbujesz mnie nastraszyć – żachnęłam się, w końcu przypominając trochę bardziej siebie samą.
– W połowie – rzucił prowokacyjnie, uśmiechając się szeroko. – No, wysiadamy.
Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że dotarliśmy na miejsce. Niepewnie wysiadłam z auta, nie dając Jamesowi okazji do zabawy w dżentelmena i otwieranie przede mną drzwi. Wystarczyło, że uparł się nieść moje torby.
– Wiesz gdzie mamy iść? – zapytałam z powątpieniem, obserwując jak nieco bezradnie rozgląda się po okazałym budynku lotniska. Otaczał nas tłum śpieszących w różne strony pasażerów i sama już zaczynałam się gubić w tych wszechogarniającym gwarze. – Zapytać kogoś o wskazówki, czy ucierpi na tym twoja męska duma? – zażartowałam.
– Teoretycznie – mruknął, po czym wywrócił oczami. – Tędy – zakomenderował, zaczynając przeciskać się przez tłum.
Ruszyłam za nim, próbując nie zgubić go w panującym ścisku. Łatwiej byłoby, gdybyśmy trzymali się za ręce, ale ze względu na trzymane przez chłopaka walizki, było to niemożliwe.
Ostatecznie udało nam się nie rozdzielić, James zaś zaprowadził mnie do jednej z małych kawiarenek, gdzie przesiadywało kilka osób, mających nieco więcej czasu przed swoimi odlotami.
– Chcesz coś? – zapytał chłopak, kiedy już zajęliśmy niewielki stolik w kącie sali. Pokręciłam przecząco głową. – Denerwujesz się? – zgadywał, próbując zrozumieć co mnie trapi.
– To przesłuchanie, czy co? – zirytowałam się.
Na jego ustach pojawił się uśmiech.
– Moja złośnica! – zawołał z czułością. Kilka osób obejrzało się w naszą stronę. – Jak mi cię brakowało – wyznał.
Na moich ustach kolejny raz pojawił się uśmiech. Nachyliłam się nad blatem, by móc dosięgnąć ust Jamesa i złożyć na nich delikatny, czuły pocałunek. Odwzajemnił go z pełną pasją, kolejny raz przyprawiając mnie o palpitacje serca
– To jest moja Isabel – westchnął. – Będę za tobą tęsknić – dodał już poważniej; w jego brązowych oczach pojawił się smutek.
– Nie wierzysz w związki na odległość? – zapytałam retorycznie. – To nie jest pożegnanie – wyszeptałam, nagle uświadamiając sobie, że nadszedł ostateczny moment na powiedzenie sobie pewnych rzeczy. – Odległość nic nie zmienia.
– Liczyłem, że to powiesz – przyznał, uśmiechając się blado. – Ja naprawdę cię kocham, Isabel, i nie wyobrażam sobie, by twoja przeprowadzka cokolwiek między nami zmieniła – szepnął, ujmując moje dłonie.
Choć prawie nigdy mi się to nie zdarzało, zarumieniłam się. Zaśmiał się w odpowiedzi na moją reakcję, wyraźnie usatysfakcjonowany. Przy okazji rozluźnił atmosferę, co pozwoliło nam zacząć zwyczajną rozmowę o błahostkach, które zaabsorbowała nas na następne półgodziny. Prawie zapomniałam gdzie i dlaczego jesteśmy, zupełnie jakbyśmy wybrali się na kolejną z naszych randek.
Prawie zapomniałam.
– Patrz. – James niespodziewanie szturchnął mnie w ramię i wskazał przed siebie. – Pamiętaj, że cię kocham – dodał, widząc, że raptownie posmutniałam.
W naszą stronę zmierzał blond włosy mężczyzna. Dopiero kiedy znalazł się bliżej i byłam w stanie mu się lepiej przyjrzeć, aż zaniemówiłam wrażenia. James wspominał, że doktor Cullen jest młody, ale jego opis był zdecydowanie zbyt skąpy i po prostu nie przygotowałam się psychicznie, że na oko trzydziestoletni mężczyzna będzie również nienaturalnie urodziwy.
Kilka rzeczy zauważyłam jednocześnie: złote oczy, blada skóra, idealne rysy twarzy… Miałam ochotę zabić Jamesa, który w tym momencie przypatrywał mi się uważnie, próbując ocenić moją reakcję. Mogłam się założyć, że wygląd doktora przemilczał celowo – bo najwyraźniej zdążyli się już wcześniej poznać
– Dzień dobry – rzucił luźno mój chłopak, nie okazując przy tym najmniejszego nawet zaskoczenia.
– Dzień dobry – Mężczyzna lekko się do niego uśmiechnął. – Ty musisz być Isabel – zwrócił się do mnie.
Być może zawdzięczał to swojej pracy, ale coś w jego głosie sprawiło, że natychmiast go polubiłam. Jednocześnie też zaczęłam się mniej denerwować, byłam bowiem niemal całkowicie pewna, że przy tym człowieku nic złego mi się nie stanie.
– Dzień dobry – przywitałam się, dziękując Bogu, że mój głos nie zdradzał szoku w którym byłam. – Tak, jestem Isabel…
– …Marie… – dorzucił James, uśmiechając się złośliwie.
Nienawidziłam swojego drugiego imienia i on doskonale o tym wiedział. Dobrze znałam ten ton jego głosu – prowokował mnie, jednocześnie doskonale się przy tym bawiąc. Rzuciłam mu krótkie spojrzenie, po czym dyskretnie pod stołem wbiłam mu obcas w stopę; na jego nieszczęście, byłam w szpilkach.
– …Swan – dokończyłam usatysfakcjonowana, patrząc jak mój chłopak próbuje powstrzymać grymas bólu. – Jakby co, jestem już gotowa – dodałam, niezbyt wiedząc, jak powinnam zacząć rozmowę.
– Dobrze – zgodził się. – Chcesz lecieć tym samolotem, czy może trochę później? – zapytał doktor, dając mi wybór; byłam mu za to wdzięczna, choć decyzję podjęłam już dawno.
– Teraz – poprosiłam. – Wolę jak najszybciej.
Skinął głową, nie zamierzając o nic mnie wypytywać.
– Więc chodźmy – zachęcił.
Wyszliśmy z kawiarni, po czym skierowaliśmy się w stronę hali odlotów. James kolejny raz uparł się nieść moje walizki – ochota do żartów przeszła mu, kiedy uświadomił sobie, że zostało nam raptem kilka minut. Tym razem nie musiał skupiać się na prowadzeniu mnie przez tłum; po prostu szliśmy za moim nowym opiekunem, jednocześnie wykorzystując pozostałe chwilę na cichą rozmowę.
– Mel znalazła masę twoich ciuchów u siebie i jak ją znam, dorzuciła jeszcze więcej swoich – zaczął James. Zawsze, kiedy był zdenerwowany, zaczynał pleść trzy po trzy. – Ta mała wariatka wykończy kiedyś nas oboje – stwierdził.
Dałam mu sójkę w bok.
– Co? – skrzywił się. – To moja siostra – rzucił, jakby to było wystarczającym usprawiedliwieniem.
– A moja przyjaciółka – warknęłam i zamachnęłam się na niego raz jeszcze, tym razem jednak w porę się odsuną.
– Teraz tak mówisz – stwierdził z przekonaniem.
Prychnęłam i już do końca drogi udawałam obrażoną. Dopiero kiedy się zatrzymaliśmy, uświadomiłam sobie, że było to głupie – jedynie marnowałam nasze ostatnie wspólne minuty. Myślałam po prostu, że mamy do pokonania większy dystans.
Spojrzeliśmy po sobie.
– No to… cześć – zaczął nieskładnie James, chcąc jak najszybciej mieć przykry moment ta sobą.
– Do zobaczenia. – Sama zabrałam się do tego ciut lepiej – przecież nie żegnaliśmy się na zawsze. Przecież już po przyjeździe zamierzałam do niego zadzwonić.
Doktor postanowił dać nam chwilę prywatności. Zapewniając, że musi po prostu coś załatwić przed odlotem i zaraz po mnie przyjdzie, zostawił nas samych. Czując wdzięczność i jednocześnie większą swobodę, zarzuciłam Jamesowi ręce na szyję.
Chłopak natychmiast wziął mnie w ramionach, a chwilę później trzeci raz tego dnia, nasze usta połączyły się w zdecydowanie zbyt krótkim pocałunku.
– Kocham cię… – szepnęłam jeszcze, niechętnie wyswobadzając się z jego objęć.
Wzięłam swoje torby, po czym spojrzawszy na niego po raz ostatni, zniknęłam w tłumie z zamiarem poszukania doktora. Czułam, że w moim życiu otwiera się nowy rozdział – ten pod tytułem „Phoenix” miał zostać raz na zawsze zamknięty.
Nawet nie podejrzewałam, że pożar i utrata rodziców to dopiero początek czegoś niezwykłego – czegoś, co raz na zawsze miało odmienić moje życie; odmienić mnie samą.

4 komentarze:

  1. Witam! Dziękuję za komentarz na moim blogu. Od razu ostrzegam że nie mam zamiaru spamować CI bezczelnie bloga jak to zrobiłam poprzednim razem. Przemyślałam sprawę i wpadłam cię przeprosić za moje bezczelne spamowanie. Rozumiem że nic tym nie osiągnę i to jest złe. Kłaniam się przed Tobą na kolanach i błagam o wybaczenie. Pozdrawiam. Nikogo nie zmuszam do czytania mojego bloga. Gdyby moja fascynacja zmierzchem nie umarła tak szybko jak się pojawiła, a było to dawno temu, teraz zmierzchu wręcz nie znoszę, bo nie niesie to za sobą żadnych wartości, i nie jest książką z jakiej czegoś porządnego nauczyłam (nie krytykuję Twojego bloga bo naprawdę mi się podoba, lecz książkę) gdybym nadal uważała że Edward jest słodki i kochany i chciałabym mieć takiego chłopaka (o zgrozo) i znacznie wcześniej trafiła na Twój blog, jeszcze zanim moja fascynacja książką minęła, pewnie bym go przeczytała. Mnóstwo jest blogów o tej historii (często bardzo kiepsko napisanych, ponieważ muszę się przyznać że ja też czasami czytam blogi o zmierzchu, Twój nie jest kiepski to muszę przyznać) i zastanawiam się dlaczego nikt nie pisze opowiadań i innych filmach/serialach o wampirach a jest ich cała masa, zdecydowanie lepsze niż taki puściutki zmierzch. Rozpisałam się i trochę pogubiłam w tym co piszę. Być może znajdę czas na czytanie Twojego opowiadania oraz komentowanie (oczywiście nie w formie spamu, chociaż przydałaby się taka zakładka) ale czytanie w kółko tej samej historii o dziewczynie i błyszczącym się wampirze staje się nudne i monotonne. Czas zmierzchu już dawno przeminął, a nadal jest fenomen na tego typu wampiry! :D Pozdrawiam serdecznie i jeszcze raz błagam o wybaczenie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Coś się kończy coś zaczyna....Jak to w życiu...Twój styl pisania i prowadzenie historii sprawia że ....czeka się na więcej....pojawiają się w wyobraźni różne scenariusze....Innymi słowy, dopiero 2 rozdział a opowiadanie mnie zdobyło

    OdpowiedzUsuń
  3. o kurcze... mam dziwne wrazenie ze zwiazek Bell i Jamesa nie wytrwa ... a szkoda bo on wydaje sie naprawde myslec o niej powaznie;)
    www.czarnekrolestwo.blog.pl

    OdpowiedzUsuń
  4. Super opowiadanie,świetnie wymyślone.To że Bells nazywa się Isabel,a nie Isabella to też je st świetne.Naprawdę. Zapraszamy na moje blogi.

    OdpowiedzUsuń



After We Fall
stories by Nessa