Już od godziny siedziałam w fotelu
samolotu, znudzona wpatrując się w przestrzeń za oknem. Myślałam.
Zastanawiałam się jak to będzie. Miałam mieszkać z całkiem obcymi mi
ludźmi. Mieć piątkę rodzeństwa. A nawet nic o nich nie wiedziałam...
Czemu więc by się nie dowiedzieć.
– Ech... doktorze
– zaczęłam niepewnie.
– Mów mi Carlisle – poprawił mnie. Kiwnęłam głową, coś
przynajmniej ustaliłam.
– Carlisle...
Chodzi o to, że ja praktycznie nic nie wiem. Nic prócz tego, że jadę do
Forks – powiedziałam na wydechu. Miałam nadzieję, że zrozumie o co mi
chodzi.
– Dobrze.
Jak już chyba wiesz jestem lekarzem – zaczął, a ja przytaknęłam. – Moja
żona, Esme, obecnie nie pracuje; głównie zajmuje się domem. Dalej... może
Alice. To taki rodzinny chochlik. Optymistka, wszędzie jej pełno. Uwielbia
zakupy i myślę, że nie da jej się nie polubić – zapewnił. Uśmiechnęłam się
lekko. Och tak, po doświadczeniach z Melindą na pewno ją polubię. – Jest z Jasperem.
Może wydać ci się trochę dziwne by rodzeństwo...
– Trochę,
ale nie są spokrewnieni – zauważyłam. Nie odpowiedział tylko ciągnął dalej.
– Jasper
jest typem samotnika. Nie zrażaj się jeśli będzie trzymał się od ciebie z daleka.
Jak na razie tylko Alice potrafi w pełni do niego dotrzeć – ostrzegł mnie.
– Kolejną parą są Rosalie i Emmett. Tak, też są razem – uprzedził moje
pytanie. – Złożyło się, że oni także znaleźli miłość w taki sposób. Rose z charakteru
jest przeciwieństwem Alice. Kocha zakupy, fakt, ale jest okropnie
powierzchowna. Liczy się dla niej wygląd i najczęściej niestety tylko jej
osoba. I Emmett oczywiście. Ale nie jest taka w rzeczywistości, jest
bardzo uczuciowa, ale chce to ukryć. Co do Emmetta... to rodzinny wesołek. Jest
dość porywczy, uwielbia walczyć.
– No to
zobaczymy – mruknęłam do siebie. James uprawiał kick boxing, trochę mnie
podszkolił. Musiałam przyznać, że byłam w tym całkiem niezła. Ułatwiało mi
to też małe doświadczenie cheerleaderki.
– I na
koniec Edward. Kocha muzykę, całe dnie spędza przy fortepianie. Myślę, że
reszty sama się dowiesz – skończył. Myłam mu wdzięczna, wszystko wydało mi się
teraz bardziej realne. Czułam, że mogę być u nich szczęśliwa. – Mieszkałaś
kiedyś w Forks? – doktor wykorzystał, że zaczęłam rozmowę.
– Spędzałam
tam większość wakacji – uściśliłam.
– Bello...
mogę tak do ciebie mówić? – upewnił się.
– Może być –
szczerze spodobał si się ten skrót. Dziwiło mnie, że sama na to nie wpadłam.
Isabel – Isabella; brzmiało podobnie, prawie tak samo. Ale zawsze wszyscy
używali pełnego imienia lub skrótu – Izzy.
– Bello,
jak się czujesz? – zapytał mnie. Zrozumiałam o co mu chodzi.
Podejrzewałam, że James wspomniał o mojej małej "depresji".
– Lepiej – przyznałam.
– James jakoś postawił mnie do pionu – dodałam. Teraz cieszyłam się, że na mnie
nawrzeszczał. Choć i tak już zawsze miałam pamiętać ten dzień.
– Jesteście
sobie bliscy – to nie było pytanie.
– Jesteśmy
razem... już prawie trzy lata – przypomniałam sobie. Zbliżała się nasza
rocznica. Musiałam coś wymyślić i miałam nadzieję, że tego dnia znów się
zobaczymy. Cóż... może Alice mi z tym pomoże. O ile się zaprzyjaźnimy.
Reszta lotu
minęła mi na rozmyślaniu. Carlisle nie naciskał, nie przymuszał mnie do
rozmowy. Czułam, że będzie dla mnie wspaniałym ojcem.
Trochę
dziwnie było mi nic nie mówić. Zawsze byłam wygadana, potrafiłam to wszystkiego
dorzucić swoje trzy grosze i łatwo nawiązywałam znajomości. Nauczyciele na
lekcjach żartowali, ze jestem przewodniczącą "kącika wzajemnej
adoracji". A teraz? Tym bardziej rozumiałam niepokój Jamesa.
Postanowiłam, że postaram się znów być sobą.
– Przeprowadziliście
się tu niedawno, prawda? – rzuciłam.
– Jakieś
dwa lata temu – potwierdził doktor.
– Tak mi
się zdawało. Znam prawie wszystkich w Forks – powiedziałam. Rozmowa nawet
się kleiła.
– Dlaczego
przestałaś przyjeżdżać do Forks? – zapytał.
– Nieco to
skomplikowane – przyznałam. Historia mianem
ironii losu, dodałam w myślach.
– Nie
musisz odpowiadać – przerwał mi szybko.
– Ale chcę –
odpowiedź prawdziwej Isabel Marie Swan, a nie podróbki którą byłam przez
ostatnich kilka dni. – Moi rodzice rozstali się zanim jeszcze się urodziłam.
Mama nie potrafiła znieść życia w Forks, wyprowadziła się. Ale tata
został. Wychowała mnie sama, Charliego widywałam jednak dość często. Wakacje,
święta, ferie... przyjeżdżałam do niego kiedy tylko się dało. Jednak parę lat
temu coś się zmieniło – to tata zaczął przyjeżdżać do nas. Ich kontakty zaczęły
się polepszać – uśmiechnęłam się kwaśno. – Niedawno podsłuchałam
przypadkiem –
podkreśliłam ostatnie słowo – ich rozmowę. Chcieli do siebie wrócić. Nie
zdążyli. ironia losu i tyle.
– To musi
być dla ciebie trudne – powiedział łagodnie Carlisle. Nie odpowiedziałam nic;
tak było. Powoli jednak zaczynałam oswajać się z tą myślą. – Gdybyś
potrzebowała, zawsze możesz przyjść do mnie lub Esme – zapewnił mnie. Pokiwałam
głową. Znałam jedynie Carlisle'a, krótko na dodatek, ale byłam pewna, że ta
rodzina będzie mi bliska.
Na miejsce
dotarliśmy koło południa. Od rozmowy z Carlisle'em czas zaczął mi płynąc
okropnie szybko. Nim się obejrzałam, znajdowałam się już w czarnym
mercedesie doktora. Spoglądałam w okno, starając się rozpoznać znajomą
trasę.
– Już
prawie jesteśmy – odezwał się nagle Carlisle. W tym samym momencie mi
tabliczka z nazwą miasteczka.
– To dobrze
– mruknęłam szczerze. Wkrótce znaleźliśmy się w samym centrum Forks.
Rozpoznałam znajome drogi i budynki – prawie nic się nie zmieniło od mojej
ostatniej wizyty.
Po jakimś
czasie trafiliśmy na obrzeża. Trochę mnie to zdziwiło – słabo znałam tę
okolicę.
– Nasz dom
znajduje się bardziej na uboczu – wyjaśnił mi Carlisle, widząc moją nieco
zagubioną minę. Jak się potem okazało to "trochę" było sporym
niedociągnięciem. Samochód bowiem skręcił w jakąś mało widoczną leśną
drogę, co raz bardziej zagłębiając się w las. Zastanawiało mnie kto
chciałby mieszkać na takim odludziu. To było dość nietypowe.
Zaabsorbowana
myślami nie zauważyłam, że auto zwalnia; otrząsnęłam się dopiero, gdy silnik
całkiem zgasł. Szybko wysiadłam na zewnątrz, a to co zobaczyłam wprawiło
mnie w zachwyt, całkowicie zabierając głos.
Pomiędzy
drzewami, gdzieś pośrodku lasu stał olbrzymi, biały dom. Ba! Dom to mało – to
była rezydencja. Olbrzymia i przestronna, otoczona drzewami była jak
wyjęta z bajki. Niesamowite było to, że prawie nie posiadała żadnych ścian
zewnętrznych – wszystkie, a przynajmniej większość, zastąpione były
szklanymi szybami.
– Podoba ci
się? – pytanie Carlisle'a wyrwało mnie z tego dziwnego stanu.
– Jest...
niesamowity – udało mi się wykrztusić. Doktor popchnął mnie zachęcająco w stronę
budynku. Ruszyłam przed siebie zapominając o wszystkim. Skądś dotarł do
mnie szum wody. Podejrzewałam, że gdzieś za domem musi przepływać rzeka.
Lekko
otępiała wspięłam się po schodach na werandę. Carlisle prawie natychmiast
znalazł się obok mnie. Wprawnym ruchem otworzył drzwi wejściowe i wprowadził
mnie do środka.
Wnętrze
rezydencji wprawiało w taki sam zachwyt jak elewacja. Weszliśmy do jasnego
i przestronnego przedsionka. Prowadził on do salonu i kuchni, gdzieś
po prawej dostrzegłam schody prowadzące na kolejne piętro. Wszystko utrzymane
było w kolorach bieli i beżu; idealnie ze sobą harmonizowały.
Sprawiało to, że wszystko zdawało się większe i przestronniejsze.
Niespodziewanie
moje obserwacje zostały przerwane, w dość nietypowy sposób. Coś, albo
raczej ktoś z uroczym chichotem rzuciło mi się na szyję, niemal zwalając z nóg.
Spostrzegłam jednak, że była to drobna, radosna dziewczyna. Natychmiast
skojarzyłam sobie jej imię z opisem Carlisle'a. Pasował idealnie.
– Witaj w domu
Bello – zaświergotała Alice. Jej głos był niczym dzwoneczki, śliczny i pełen
radości. Domyśliłam się, że jest niepoprawną optymistką; mimo, że jej nie
znałam, byłam gotowa pokochać ją jak siostrę, którą od teraz miała dla mnie
być.
– Alice,
udusisz ją – upomniał ją Carlisle. Dziewczyna tylko zaśmiała się radośnie i puściła
mnie. Dopiero teraz miałam okazję dokładniej się jej przyjrzeć.
Była drobna
i z pozoru krucha. Miała twarz elfa, małego chochlika. Złocistymi,
błyszczącymi oczyma wpatrywała się we mnie, a jej nastroszone, czarne
włosy sterczały we wszystkie strony.
– Jasper – powiedziała
melodyjnie, odwracając się w stronę schodów. Spojrzałam w tamtym
kierunku i ujrzałam cztery nieznane mi osoby. Alice popędziła w ich
kierunku krokiem pełnym gracji, wyglądała jakby tańczyła. – Jasper – powtórzyła,
chwytając za rękę blondwłosego chłopaka. Wyciągnęła go do przodu.
Blondyn był
tak idealny jak jego partnerka. Podobnie jak Alice miał złote oczy, dostrzegłam
w nich jednak smutek i niepewność. Nie rozumiałam tego.
– Cześć – postanowiłam
odezwać się pierwsza. Chłopak tylko nieznacznie skinął mi głową. Nie podszedł
do mnie; nerwowo ściskał dłoń uśmiechającej się wciąż Alice. Wyglądał na
zagubionego, jak gdyby nie wiedział co właściwie tu robi.
Przeniosłam
wzrok na resztę zgromadzonej rodziny. Dostrzegłam kobietę o długich,
kasztanowych włosach i złocistych tęczówkach. Wpatrywała się we mnie z ciepłym
uśmiechem na twarzy. To musiała być Esme.
Tuż obok
niej stała blondwłosa piękność, Rosalie. Uroda dziewczyny wprawiała w zachwyt,
porcelanowa cera i idealna cera zdawały się być wręcz nierealne. Jedyne co
nie pasowało do jej wyglądu to oczy – bił z nich chłód i niechęć,
czułam jednak, że wbrew wszystkiemu to ciepła i troskliwa osoba. Obejmował
ją doskonale zbudowany chłopak. Wyglądem przypominał niedźwiedzia, na pierwszy
rzut oka wzbudzał strach. Teraz jednak uśmiechał się do mnie figlarnie, jego
oczy błyszczały.
– No co tak
stoisz? Przywitaj się z braciszkiem – zażartował, puścił ukochaną i pewnym
krokiem podszedł do mnie. Bezceremonialnie wziął mnie w swoje niedźwiedzie
objęcia, rozładowując atmosferę.
– Tak...
cześć Emmett – rzuciłam pewniej. W jego objęciach czułam się mała.
– Och...
dziewczynka zna imię starszego brata, jak miło – udał wzruszonego. Puścił mnie i trochę
się odsunął.
– Nie
przeginaj na wstępie – ostrzegłam rozbawiona.
– Tak, daj
dziewczynie ochłonąć – skarciła syna Esme i powoli do mnie podeszła. – Witaj
Bello – powiedziała ciepłym głosem i trochę niepewnie mnie uściskała. – Pewnie
jesteś zmęczona, Alice pokarze ci pokój – chochlik uśmiechnął się do mnie, jak
gdyby na potwierdzenie swoich słów.
– Dzięki – odwzajemniłam
jej uśmiech. Nie spodziewałam się tak ciepłego przyjęcia.
Alice w radosnych
pląsach podeszła do mnie i chwyciła za ramię. Już miałyśmy ruszyć w stronę
schodów, gdy otworzyły się drzwi wejściowe.
niby wszystko ok ale jedna rzecz mnie zrazila. otoz... to jak Carlise opisywal swoje przybrane dzieci.. tak . bez emocji... sztywno wrecz... kazdy ojciec zawsze podkresla zalety potomstwa... a tu wyszla taka bardziej kwestia narratora. poza tym super;)
OdpowiedzUsuńwww.czarnekrolestwo.blog.pl