wtorek, 22 stycznia 2013

Dwa

Już od godziny siedziałam w fotelu samolotu, znudzona wpatrując się w przestrzeń za oknem. Myślałam. Zastanawiałam się jak to będzie. Miałam mieszkać z całkiem obcymi mi ludźmi. Mieć piątkę rodzeństwa. A nawet nic o nich nie wiedziałam... Czemu więc by się nie dowiedzieć.
– Ech... doktorze – zaczęłam niepewnie.
– Mów mi Carlisle – poprawił mnie. Kiwnęłam głową, coś przynajmniej ustaliłam.
– Carlisle... Chodzi o to, że ja praktycznie nic nie wiem. Nic prócz tego, że jadę do Forks – powiedziałam na wydechu. Miałam nadzieję, że zrozumie o co mi chodzi.
– Dobrze. Jak już chyba wiesz jestem lekarzem – zaczął, a ja przytaknęłam. – Moja żona, Esme, obecnie nie pracuje; głównie zajmuje się domem. Dalej... może Alice. To taki rodzinny chochlik. Optymistka, wszędzie jej pełno. Uwielbia zakupy i myślę, że nie da jej się nie polubić – zapewnił. Uśmiechnęłam się lekko. Och tak, po doświadczeniach z Melindą na pewno ją polubię. – Jest z Jasperem. Może wydać ci się trochę dziwne by rodzeństwo...
– Trochę, ale nie są spokrewnieni – zauważyłam. Nie odpowiedział tylko ciągnął dalej.
– Jasper jest typem samotnika. Nie zrażaj się jeśli będzie trzymał się od ciebie z daleka. Jak na razie tylko Alice potrafi w pełni do niego dotrzeć – ostrzegł mnie. – Kolejną parą są Rosalie i Emmett. Tak, też są razem – uprzedził moje pytanie. – Złożyło się, że oni także znaleźli miłość w taki sposób. Rose z charakteru jest przeciwieństwem Alice. Kocha zakupy, fakt, ale jest okropnie powierzchowna. Liczy się dla niej wygląd i najczęściej niestety tylko jej osoba. I Emmett oczywiście. Ale nie jest taka w rzeczywistości, jest bardzo uczuciowa, ale chce to ukryć. Co do Emmetta... to rodzinny wesołek. Jest dość porywczy, uwielbia walczyć.
– No to zobaczymy – mruknęłam do siebie. James uprawiał kick boxing, trochę mnie podszkolił. Musiałam przyznać, że byłam w tym całkiem niezła. Ułatwiało mi to też małe doświadczenie cheerleaderki.
– I na koniec Edward. Kocha muzykę, całe dnie spędza przy fortepianie. Myślę, że reszty sama się dowiesz – skończył. Myłam mu wdzięczna, wszystko wydało mi się teraz bardziej realne. Czułam, że mogę być u nich szczęśliwa. – Mieszkałaś kiedyś w Forks? – doktor wykorzystał, że zaczęłam rozmowę.
– Spędzałam tam większość wakacji – uściśliłam.
– Bello... mogę tak do ciebie mówić? – upewnił się.
– Może być – szczerze spodobał si się ten skrót. Dziwiło mnie, że sama na to nie wpadłam. Isabel – Isabella; brzmiało podobnie, prawie tak samo. Ale zawsze wszyscy używali pełnego imienia lub skrótu – Izzy.
– Bello, jak się czujesz? – zapytał mnie. Zrozumiałam o co mu chodzi. Podejrzewałam, że James wspomniał o mojej małej "depresji".
– Lepiej – przyznałam. – James jakoś postawił mnie do pionu – dodałam. Teraz cieszyłam się, że na mnie nawrzeszczał. Choć i tak już zawsze miałam pamiętać ten dzień.
– Jesteście sobie bliscy – to nie było pytanie.
– Jesteśmy razem... już prawie trzy lata – przypomniałam sobie. Zbliżała się nasza rocznica. Musiałam coś wymyślić i miałam nadzieję, że tego dnia znów się zobaczymy. Cóż... może Alice mi z tym pomoże. O ile się zaprzyjaźnimy.
Reszta lotu minęła mi na rozmyślaniu. Carlisle nie naciskał, nie przymuszał mnie do rozmowy. Czułam, że będzie dla mnie wspaniałym ojcem.
Trochę dziwnie było mi nic nie mówić. Zawsze byłam wygadana, potrafiłam to wszystkiego dorzucić swoje trzy grosze i łatwo nawiązywałam znajomości. Nauczyciele na lekcjach żartowali, ze jestem przewodniczącą "kącika wzajemnej adoracji". A teraz? Tym bardziej rozumiałam niepokój Jamesa. Postanowiłam, że postaram się znów być sobą.
– Przeprowadziliście się tu niedawno, prawda? – rzuciłam.
– Jakieś dwa lata temu – potwierdził doktor.
– Tak mi się zdawało. Znam prawie wszystkich w Forks – powiedziałam. Rozmowa nawet się kleiła.
– Dlaczego przestałaś przyjeżdżać do Forks? – zapytał.
– Nieco to skomplikowane – przyznałam. Historia mianem ironii losu, dodałam w myślach.
– Nie musisz odpowiadać – przerwał mi szybko.
– Ale chcę – odpowiedź prawdziwej Isabel Marie Swan, a nie podróbki którą byłam przez ostatnich kilka dni. – Moi rodzice rozstali się zanim jeszcze się urodziłam. Mama nie potrafiła znieść życia w Forks, wyprowadziła się. Ale tata został. Wychowała mnie sama, Charliego widywałam jednak dość często. Wakacje, święta, ferie... przyjeżdżałam do niego kiedy tylko się dało. Jednak parę lat temu coś się zmieniło – to tata zaczął przyjeżdżać do nas. Ich kontakty zaczęły się polepszać – uśmiechnęłam się kwaśno. – Niedawno podsłuchałam
przypadkiem – podkreśliłam ostatnie słowo – ich rozmowę. Chcieli do siebie wrócić. Nie zdążyli. ironia losu i tyle.
– To musi być dla ciebie trudne – powiedział łagodnie Carlisle. Nie odpowiedziałam nic; tak było. Powoli jednak zaczynałam oswajać się z tą myślą. – Gdybyś potrzebowała, zawsze możesz przyjść do mnie lub Esme – zapewnił mnie. Pokiwałam głową. Znałam jedynie Carlisle'a, krótko na dodatek, ale byłam pewna, że ta rodzina będzie mi bliska.
Na miejsce dotarliśmy koło południa. Od rozmowy z Carlisle'em czas zaczął mi płynąc okropnie szybko. Nim się obejrzałam, znajdowałam się już w czarnym mercedesie doktora. Spoglądałam w okno, starając się rozpoznać znajomą trasę.
– Już prawie jesteśmy – odezwał się nagle Carlisle. W tym samym momencie mi tabliczka z nazwą miasteczka.
– To dobrze – mruknęłam szczerze. Wkrótce znaleźliśmy się w samym centrum Forks. Rozpoznałam znajome drogi i budynki – prawie nic się nie zmieniło od mojej ostatniej wizyty.
Po jakimś czasie trafiliśmy na obrzeża. Trochę mnie to zdziwiło – słabo znałam tę okolicę.
– Nasz dom znajduje się bardziej na uboczu – wyjaśnił mi Carlisle, widząc moją nieco zagubioną minę. Jak się potem okazało to "trochę" było sporym niedociągnięciem. Samochód bowiem skręcił w jakąś mało widoczną leśną drogę, co raz bardziej zagłębiając się w las. Zastanawiało mnie kto chciałby mieszkać na takim odludziu. To było dość nietypowe.
Zaabsorbowana myślami nie zauważyłam, że auto zwalnia; otrząsnęłam się dopiero, gdy silnik całkiem zgasł. Szybko wysiadłam na zewnątrz, a to co zobaczyłam wprawiło mnie w zachwyt, całkowicie zabierając głos.
Pomiędzy drzewami, gdzieś pośrodku lasu stał olbrzymi, biały dom. Ba! Dom to mało – to była rezydencja. Olbrzymia i przestronna, otoczona drzewami była jak wyjęta z bajki. Niesamowite było to, że prawie nie posiadała żadnych ścian zewnętrznych – wszystkie, a przynajmniej większość, zastąpione były szklanymi szybami.
– Podoba ci się? – pytanie Carlisle'a wyrwało mnie z tego dziwnego stanu.
– Jest... niesamowity – udało mi się wykrztusić. Doktor popchnął mnie zachęcająco w stronę budynku. Ruszyłam przed siebie zapominając o wszystkim. Skądś dotarł do mnie szum wody. Podejrzewałam, że gdzieś za domem musi przepływać rzeka.
Lekko otępiała wspięłam się po schodach na werandę. Carlisle prawie natychmiast znalazł się obok mnie. Wprawnym ruchem otworzył drzwi wejściowe i wprowadził mnie do środka.
Wnętrze rezydencji wprawiało w taki sam zachwyt jak elewacja. Weszliśmy do jasnego i przestronnego przedsionka. Prowadził on do salonu i kuchni, gdzieś po prawej dostrzegłam schody prowadzące na kolejne piętro. Wszystko utrzymane było w kolorach bieli i beżu; idealnie ze sobą harmonizowały. Sprawiało to, że wszystko zdawało się większe i przestronniejsze.
Niespodziewanie moje obserwacje zostały przerwane, w dość nietypowy sposób. Coś, albo raczej ktoś z uroczym chichotem rzuciło mi się na szyję, niemal zwalając z nóg. Spostrzegłam jednak, że była to drobna, radosna dziewczyna. Natychmiast skojarzyłam sobie jej imię z opisem Carlisle'a. Pasował idealnie.
– Witaj w domu Bello – zaświergotała Alice. Jej głos był niczym dzwoneczki, śliczny i pełen radości. Domyśliłam się, że jest niepoprawną optymistką; mimo, że jej nie znałam, byłam gotowa pokochać ją jak siostrę, którą od teraz miała dla mnie być.
– Alice, udusisz ją – upomniał ją Carlisle. Dziewczyna tylko zaśmiała się radośnie i puściła mnie. Dopiero teraz miałam okazję dokładniej się jej przyjrzeć.
Była drobna i z pozoru krucha. Miała twarz elfa, małego chochlika. Złocistymi, błyszczącymi oczyma wpatrywała się we mnie, a jej nastroszone, czarne włosy sterczały we wszystkie strony.
– Jasper – powiedziała melodyjnie, odwracając się w stronę schodów. Spojrzałam w tamtym kierunku i ujrzałam cztery nieznane mi osoby. Alice popędziła w ich kierunku krokiem pełnym gracji, wyglądała jakby tańczyła. – Jasper – powtórzyła, chwytając za rękę blondwłosego chłopaka. Wyciągnęła go do przodu.
Blondyn był tak idealny jak jego partnerka. Podobnie jak Alice miał złote oczy, dostrzegłam w nich jednak smutek i niepewność. Nie rozumiałam tego.
– Cześć – postanowiłam odezwać się pierwsza. Chłopak tylko nieznacznie skinął mi głową. Nie podszedł do mnie; nerwowo ściskał dłoń uśmiechającej się wciąż Alice. Wyglądał na zagubionego, jak gdyby nie wiedział co właściwie tu robi.
Przeniosłam wzrok na resztę zgromadzonej rodziny. Dostrzegłam kobietę o długich, kasztanowych włosach i złocistych tęczówkach. Wpatrywała się we mnie z ciepłym uśmiechem na twarzy. To musiała być Esme.
Tuż obok niej stała blondwłosa piękność, Rosalie. Uroda dziewczyny wprawiała w zachwyt, porcelanowa cera i idealna cera zdawały się być wręcz nierealne. Jedyne co nie pasowało do jej wyglądu to oczy – bił z nich chłód i niechęć, czułam jednak, że wbrew wszystkiemu to ciepła i troskliwa osoba. Obejmował ją doskonale zbudowany chłopak. Wyglądem przypominał niedźwiedzia, na pierwszy rzut oka wzbudzał strach. Teraz jednak uśmiechał się do mnie figlarnie, jego oczy błyszczały.
– No co tak stoisz? Przywitaj się z braciszkiem – zażartował, puścił ukochaną i pewnym krokiem podszedł do mnie. Bezceremonialnie wziął mnie w swoje niedźwiedzie objęcia, rozładowując atmosferę.
– Tak... cześć Emmett – rzuciłam pewniej. W jego objęciach czułam się mała.
– Och... dziewczynka zna imię starszego brata, jak miło – udał wzruszonego. Puścił mnie i trochę się odsunął.
– Nie przeginaj na wstępie – ostrzegłam rozbawiona.
– Tak, daj dziewczynie ochłonąć – skarciła syna Esme i powoli do mnie podeszła. – Witaj Bello – powiedziała ciepłym głosem i trochę niepewnie mnie uściskała. – Pewnie jesteś zmęczona, Alice pokarze ci pokój – chochlik uśmiechnął się do mnie, jak gdyby na potwierdzenie swoich słów.
– Dzięki – odwzajemniłam jej uśmiech. Nie spodziewałam się tak ciepłego przyjęcia.
Alice w radosnych pląsach podeszła do mnie i chwyciła za ramię. Już miałyśmy ruszyć w stronę schodów, gdy otworzyły się drzwi wejściowe.

1 komentarz:

  1. niby wszystko ok ale jedna rzecz mnie zrazila. otoz... to jak Carlise opisywal swoje przybrane dzieci.. tak . bez emocji... sztywno wrecz... kazdy ojciec zawsze podkresla zalety potomstwa... a tu wyszla taka bardziej kwestia narratora. poza tym super;)
    www.czarnekrolestwo.blog.pl

    OdpowiedzUsuń



After We Fall
stories by Nessa