Dwadzieścia osiem.
Spadanie
Siedziałam
na kanapie ustawionej w niewielkim saloniku w domu moim i Edwarda. Przez cały
czas trzęsłam się jak liść osiki, chociaż naprawdę próbowałam nad sobą
zapanować, przynajmniej częściowo. Miałam wrażenie, że wszystko wokół mnie
dzieje się w zwolnionym tempie, chociaż zdawałam sobie sprawę z tego, że to
nieprawda. W rzeczywistości działo się aż nazbyt wiele, tylko to ja nie byłam w
stanie nad tym zapanować. Mój umęczony umysł ostatecznie zdecydował się
kapitulować, starając się wytłumić emocje i stworzyć przynajmniej iluzję
spokoju, ale to nie była prawda i boleśnie zdawałam sobie z tego sprawę. Ten
ochronny stan otępienia był dobry, przynajmniej tymczasowo, ale obawiałam się,
że wkrótce otoczka spokoju zniknie, a we mnie ponownie uderzą wydarzenia
ostatnich godzin – i to z siłą rozpędzonego pociągu.
W domku
panował względny spokój, ale ja i tak czułam się osaczona. Słyszałam ciche,
rytmiczne stukanie deszczu w parapet i okna, ale nawet to nie przynosiło mi
ukojenia. Przyłapałam się na tym, że zastanawiam się nad tym, żeby wyjść z
domku i pozwolić, żeby strumień zimnej wody ochłodził moje rozpalone, drżące
ciało. Może nie było to najlepszym pomysłem, bo w ten sposób mogłabym co
najwyżej zmarznąć, ale nie obchodziło mnie to. Liczyłam na to, że jeśli
skoncentruje się na fizycznych doznaniach, w końcu zapanuję nad plątaniną
myśli, emocji i wspomnień, ale obawiałam się, że to wyłącznie pobożne życzenie.
Z wampirzą pamięcią to wcale nie było takie łatwe, poza tym jakaś cząstka mnie
zdawała sobie sprawę z tego, że pozwalając sobie na podobne działanie,
zachowałabym się jak tchórz. No dobrze, w tym jedynym wypadku pewnie mogłaby
pozwolić sobie na to. Schowanie dumy do kieszeni przyszłoby mi zaskakująco
łatwo, a przynajmniej takie miałam wrażenie. Tak naprawdę było mi wszystko jedno, a jeśli musiałabym
coś poświęcić, żeby zyskać spokój, zrobiłabym to bez wahania.
Słyszałam
szmery rozmów, równie ciche i monotonne jak padający deszcz. Mocniej objęłam
się ramionami, zrozpaczona i na swój sposób poirytowana. Nienawidziłam
momentów, w których stawałam się całkiem bezużyteczna, ale sama już nie
wiedziałam, co takiego powinnam zrobić. Chciałam działać, ale miałam związane
ręce i ta świadomość doprowadzała mnie do szaleństwa. Jeszcze gorsze było to,
że dobrze wiedziałam, iż w takim stanie nie przydam się nikomu, że nic nie
zdziałam… Mogłam co najwyżej siedzieć na tej kanapie, wpatrując się w niewielki
kominek, zajmujący centralną część pomieszczenia. Palenisko było zimne i
wygaszone, ale to mi nie przeszkadzało, bo jak na jeden dzień, miałam
serdecznie dość płomieni – i to w jakiejkolwiek postaci. Kiedy zamykałam oczy,
pod powiekami wciąż miałam widok palącego się domu, a gdzieś na krawędziach
mojej świadomości krążyły mi wspomnienia tego, co spotkało mnie, kiedy jeszcze
mieszkałam w Phoenix. Najwyraźniej płomienie w którymś momencie zostały mi
pisane, a pożary miały mnie prześladować, niszcząc wszystkie miejsca, gdzie
kiedykolwiek czułam się bezpieczna. Było to na swój sposób zabawne, bo to były
tylko rzeczy – dom, który nawet nie należał do mnie, bo moje miejsce było w
mieszkanku moim i mojego męża – ale kiedy tylko wspominałam, jak w jednej
chwili wszystko zniknęło…
Wręcz
niewyobrażalne wydawało mi się to, że pewne rzeczy mogły wydarzyć się tak po
prostu. Wystarczyło kilka godzin, żeby wszystko się zmieniło, przynajmniej z
mojej perspektywy, bo tak naprawdę świat nie zmienił się ani trochę, wciąż
rządząc się tymi samymi prawami, co jeszcze jakiś czas temu. Wręcz bolesna była
świadomość tego, że nic się nie zmieniło. Słońce wciąż wstawało na wschodzie,
dzień przechodził w noc i odwrotnie, planety nadal krążyły wokół słońca…
Nieznośna normalność, której byłam świadoma bardziej niż kiedykolwiek. Nie
rozumiałam, jak to możliwe, że nikt poza mną i moimi bliskimi nie odczuł tego,
co właśnie się wydarzyło, ale tak naprawdę to nie miało żadnego znaczenia.
Przyroda przecież składała się na kolejne zachodzące po sobie zmiany, a patrząc
na to z tej perspektywy, wszystkie ostatnie zdarzenia były jednymi z nich. Ta
świadomość miała w sobie coś bolesnego – to, że tak naprawdę pewne sprawy miały
znaczenie dla mnie, ewentualnie dla moich bliskich.
Myślałam o
tym wszystkim, w żałosny sposób starając się uciec przed wspomnieniami,
zwłaszcza tymi związanymi z Renesmee. Niedobrze mi się robiło, kiedy w ogóle
bałam pod uwagę możliwość zastanawiania się nad tym, czy moja córka jest
bezpieczna. Czułam się tak, jakbym stała na krawędzi urwiska, chwiejąc się i w
każdej chwili mogąc przechylić się do przodu zbyt mocno i po prostu spaść.
Szczerze powiedziawszy, chyba właśnie tego chciałam – zapaść się w pustkę,
pozwolić wszechogarniającej rozpaczy przejąć nad sobą kontrolę. Nie byłam
pewna, co takiego by mi to dało, ale nie chciałam się nad tym zastanawiać. Pragnęłam
dać upust wszystkim skumulowanym w moim wnętrzu emocjom, w nadziei, że
przyniesie mi to przynajmniej częściową ulgę, jednak wszystko wskazywało na to,
że nie mam na co liczyć. Szlag, czyżby istniał jakiś limit, który nieświadomie przekroczyłam?
Nie miałam pojęcia, ale tak czy inaczej, z jakiegoś powodu nie byłam w stanie
uronić nawet łzy. Chciałam płakać, krzyczeć i w jakikolwiek inny sposób okazać
swój ból, obojętna na to, czy ktoś na mnie patrzy, ale nawet taka forma
ukojenia nie była mi dana. Po prostu siedziałam, zimna jak lód i tak obojętna,
że nawet samą siebie niepokoiłam. Zabawne, bo nigdy nie nazwałabym się królową
śniegu, ale teraz tak właśnie się czułam – i było mi z tym jeszcze gorzej,
jakby to w ogóle mogło być możliwe. Jak można było czuć tak wiele na razi i nie
zwariować, a wręcz dusić w sobie te wszystkie emocje, zupełnie jakby nie miało się
serca?
- Nic jej
nie będzie. Oni nie chcą jej zabić – powiedziała nam Marissa, kiedy już udało
jej się dojść do głosu. Wciąż ciskałam się przed naszym powrotem do domu, ale
przynajmniej słowa Jaspera wpłynęły na mnie wystarczająco, żebym poczuła się
zaintrygowana. Pozwalałam jej mówić, chociaż wszystko we mnie rwało się do
tego, żeby urwać jej głowę, a potem rozczłonkować ciało, podpalić szczątki i
odtańczyć taniec radości wokół powstałego w ten sposób ogniska. – Nie przyszłam
po to, żeby was zdradzić. Na Boga, uwierzcie mi! Kajusz wysłał mnie z nimi, bo
wiedział, że jestem związana z Santiego i Mary. Już od jakiegoś czasu wahałam
się nad tym, czy nie powinnam odejść i on musiał to wyczuć. Podejrzewam, że ta
misja była niczym test mojej lojalności. Kazał nam obserwować, zbierać informacje,
a potem… - Urwała, ale to było oczywiste. Zrobić to, co zostało zrobione…
Odebrać mi Renesmee. – Ale ja nie chciałam. Nie mogłam tego zrobić. Dlatego do
was przyszłam! Próbowałam was ostrzec, ale wszystko poszło nie tak. Wszystko…
Nie
chciałam jej słuchać i to nie dlatego, że jej nie wierzyłam. Najgorsza była
świadomość tego, jak bardzo szczere były jej słowa. Kiedy tego słuchałam, już
nie potrafiłam jej nienawidzić, co odebrało mi część sił. Do tej pory karmiłam
się strachem, nienawiścią i gniewem, ale kiedy słuchałam Marissy… No cóż, część
tych emocji zniknęła, a mnie dopadło wszechogarniające zmęczenie, będące
następstwem adrenaliny, która stopniowo znikała z mojego krwiobiegu. Czułam się
zagubiona, słaba i pokonana, a teraz na dodatek straciłam całą motywację, która
nakazywała mi dalej walczyć. Chciałam znaleźć w wyjaśnieniach Marissy
cokolwiek, co mogłabym podważyć, ale okazało się, że nie jestem do tego zdolna.
Czułam, że ona jest z nami szczera i to stopniowo mnie niszczyło, co jedynie
potwierdzało, że jestem żałosna.
Na Boga,
Marissa miała rację w jednym – wszystko szło nie tak. Pragnęłam pocieszyć się przynajmniej
tym, że to jednak częściowo jej wina, bo zjawiając się u nas przyśpieszyła
decyzję Volturi, ale nawet mimo goryczy zdawałam sobie sprawę z tego, że to
okrutne. Czasami zdarzało mi się zachowywać jak suka, ale to było ponad moje
siły. Nie potrafiłam być… No cóż, taką. Miałam wyrzuty sumienia i irytowało
mnie to, co jedynie pogarszało mój stan psychiczny. Rozpadałam się, zapadałam i
nic nie byłam w stanie na to poradzić. Trwałam w zawieszaniu, wciąż będąc czymś
więcej niż trup, ale zdecydowanie mniej niż zdolna do działania istota. Nie
powinnam była do tego dopuścić – musiałam być silna – ale z jakiegoś powodu
czułam, że nie potrafię i ta świadomość niszczyła mnie od środka. Nie potrafiłam
znaleźć rozwiązania, chociaż coś podpowiadało mi, że powinnam je znać albo że
wręcz mam je tuż przed nosem, dosłownie na wyciągnięcie ręki. Gdybym się
postarała, dostrzegłabym je, ale ja oczywiści byłam zbyt słaba, żeby się na to
zdobyć. W zasadzie sama już nie byłam pewna, co takiego jestem w stanie zrobić.
Nie miałam
pojęcia, gdzie teraz jest Marissa, ale nie miałam co liczyć na to, że odeszła.
Chociaż wszyscy przenieśli się do naszego domku i teoretycznie miałam najwięcej
do powiedzenia w kwestii tego, kogo życzę sobie widzieć w środku, nawet ja nie
byłam w stanie wampirzycy wyrzucić. Nawet gdybym chciała wierzyć w to, że jest
jakkolwiek winna, to przecież wiedziałam, że to nie ma sensu. Gdyby była
przeciwko nam, nie walczyłaby ze swoimi – nie zaatakowaliby jej ani w efekcie
nie zostawili. Co więcej, nie uratowałaby Jaspera, co podobno zrobiła, jeśli
wierzyć wyjaśnieniom przybranego brata Edwarda. Z tego co mówił, zaryzykowała,
rzucając się na jednego z wampirów, który starał się zajść go od tyłu, co
mogłoby się skończyć źle, zwłaszcza gdyby udało mu się Jaspera unieruchomić.
Może i blondyn był najlepszym z nas, jeśli chodziło o walkę wręcz, ale nawet on
nie był niepokonany, błąd zaś mógł kosztować go naprawdę wiele.
Dobrze, w
takim wypadku mieliśmy wobec Marissy dług, ale o tym również starałam się nie
myśleć. Wolałabym, żeby wampirzyca po prostu opuściła nas w pokoju i zajęła się
sobą, ale ona najwyraźniej zamierzała wesprzeć nas w ewentualnych działaniach
przeciwko Volturi, chociaż tak naprawdę żadne z nas nie miało konkretnego planu
działania. Odkąd wróciliśmy do domku, jedynymi sensownymi krokami wydawał się
patrol okolicy, nawet jeśli mnie wydawało się to stratą czasu. Mieli Renesmee –
i wszyscy byli gdzieś daleko, poza naszym zasięgiem. Nie czułam z tego powodu
ulgi, chociaż pewne trudniej byłoby, gdyby wciąż ktoś nas obserwował. Poza tym
nie mieliśmy sensownego planu, chociaż Carlisle od kilku godzin wisiał na
telefonie, usiłując skontaktować się z częścią swoich przyjaciół, pewnie tymi,
którzy pojawili się na ślubie moim i Edwarda. Nie miałam pojęcia, czego
powinniśmy w związku z tym spodziewać i pewnie doktor sam nie miał pojęcia, co
takiego chce osiągnąć, ale wszyscy potrzebowaliśmy przynajmniej iluzji tego, że
możemy coś zdziałać, więc nie zamierzałam protestować.
Z drugiej
strony, w ten sposób jedynie bardziej byłam świadoma tego, jak bardzo jestem
bezużyteczna. Zamrugałam i wzdrygnęłam się, uświadamiając sobie, że w którymś
momencie ktoś zarzucił mi na ramiona kolorowy koc, który zwykle wisiał na
oparciu jednego z foteli. Teraz materiał zsunął się, ale nawet nie zwróciłam na
to uwagi. Było mi zimno, poza tym teraz drżałam jak w febrze, ale to nie miało
żadnego związku z temperaturą i nawet najcieplejsze ubrania nie mogły mi pomóc.
Lodowaty ziąb przenikał mnie od wewnątrz, swoje źródło mając gdzieś w moim
wnętrzu, a ja nie byłam w stanie zrobić niczego, żeby jakkolwiek nad tym
nieprzyjemnym uczuciem zapanować. Chyba nawet nie chciałam, co pewnie miało być
jakąś formą kary za to, że mogłam zachowywać się w tak beznadziejny sposób, ale
nawet nie próbowałam o tym myśleć, przejęta dziesiątkami innych rzeczy.
Zerwałam
się z miejsca, ściągając na siebie spojrzenia milczących Esme i Rosalie. Obie
wampirzyce stały w różnych miejscach salonu, całkowicie nieruchome, niczym
marmurowe rzeźby. Na moment ożyły, ale wciąż było w nich coś nadnaturalnego i
na swój sposób sztucznego. Nie potrafiłam tego opisać, ale we wszystkich nas
brakowało życia, chociaż to ja czułam się jak żywy trup – i to nie miało
żadnego związku z tym, że w połowie byłam wampirzycą. Teraz już nie tyle stałam
na krawędzi, a wręcz spadałam, czując jak powoli ogarnia mnie szaleństwo.
Miałam wrażenie, że jeśli natychmiast czegoś nie zrobię, po prostu mi odbije,
jakby już teraz coś ze mną nie było nie tak.
Ale nie
mogłam zrobić niczego.
Esme i
Rosalie wciąż mnie obserwowały, ale nawet nie próbowały się odzywać,
podświadomie wyczuwając, że zbliżanie się do mnie nie jest najlepszym pomysłem.
Zabawne, bo nie sądziłam, że mogłabym w kimkolwiek wzbudzać strach, zwłaszcza w
członkach własnej rodziny. Nie czułam się z tego powodu dumna, jednak nie potrafiłam
nic na to poradzić, bo to wymagałoby zapanowania nad sobą samą, a na to zdecydowanie
nie miałam energii. Bez słowa ruszyłam w stronę wyjścia, pragnąć uciec przed
tymi na wpół współczującymi, na wpół zaniepokojonymi spojrzeniami. W zasadzie
wolałabym uciec przed samą sobą, ale to było niemożliwe, więc musiałam
zadowolić się tym, co miałam.
Nie miałam
pojęcia, gdzie znajdują się pozostali. Wyczuwałam jedynie Carlisle’a, który
znajdował się gdzieś na tyłach domu i teraz cicho wyjaśniał coś komuś, mówiąc
na tyle szybko, że musiałabym się wysilić, żeby cokolwiek zrozumieć. Nawet nie
próbowałam skupiać się na słowach, tylko od razu skierowałam się w stronę
schodów, w nadziei, że na piętrze będę mogła liczyć na przynajmniej chwilę
samotności. Co prawda nie planowałam zaszycia się w sypialni, rzucenia na łóżko
i spędzenia tam kolejnych godzin, ale kiedy metodycznie pokonywałam kolejne stopnie,
nie mogłam takiej możliwości wykluczyć. Kiedy tylko dotarłam na szczyt schodów,
przystanęłam i rozejrzałam się dookoła, machinalnie zatrzymując wzrok na
drzwiczkach pokoiku Renesmee. Natychmiast skierowałam się w przeciwnym
kierunku, walcząc z kolejną mieszanką sprzecznych emocji, które wystawiły na
próbę mój ledwo kontrolowany, sztuczny spokój. Sama już nie wiedziałam czego
naprawdę chcę, a więc co powinnam zrobić, żeby to dostać. Zdawałam sobie sprawę
z tego, że takie myślenie pozbawione jest logiki, ale nie obchodziło mnie to, a
przynajmniej próbowałam przekonać samą siebie, że tak właśnie jest.
No cóż,
może trochę naciągałam fakty. Najbardziej bolała mnie ta bezradność i to nie
tyle z powodu tej pustki w głowie, co innego rodzaju straty, którą aż nazbyt
dobrze wyczuwałam. Mój dar – przeczucia, które dopiero zaczynałam okrywać i
uczyć się ich interpretować – milczał akurat teraz, kiedy był mi najbardziej
potrzebny. No daje, myślałam
gniewnie, kierując się w stronę sypialni. Żadnych
cudownych objawień? Zero cudownych objawień, nawet tych związanych z gorączką i
osłabieniem? No proszę, a taką mam ochotę poczuć się jeszcze gorzej,
zadrwiłam i omal nie roześmiałam się histerycznie, co chyba byłoby jeszcze
gorsze niż sam gniew czy ciągłe milczenie. Mówienie do siebie, nawet w myślach,
zdecydowanie nie świadczyło o mnie dobrze, chociaż nie sądziłam, że może być ze
mną jeszcze gorzej – w końcu byłam pół-wampirem, a już samo to stanowiło
całkiem spore odstępstwo od tego, co można byłoby określić mianem normy.
Poczułam
niepokój, ale to raczej nie miało związku z jakimiś nadnaturalnymi znakami,
których mogłabym oczekiwać. Mój dar wciąż wydawał się nieaktywny, a ja starałam
się nie przyjmować do wiadomości żadnego z ewentualnych wyjaśnień takiego stanu
rzeczy. Niestety, najprostszą analogią wydawało mi się to, że skoro
bezpośrednio łączył mnie z Renesmee, ta cisza mogła znaczyć tylko jedno, ale
nie potrafiłam nawet dokończyć tej myśli. Nie, ona musiała żyć – musiała,
chociaż niezbyt podobało mi się istnienie pragnienia, żeby w cokolwiek Marissie
uwierzyć. Niemniej gdybym w ogóle pozwoliła sobie na chociaż chwilowe
podejrzenie, że Nessie stała się jakakolwiek krzywda, wtedy całkiem utraciłabym
coś ważnego, czego tak bardzo potrzebowałam, nawet jeśli do tej pory nie byłam
tego świadoma. Trzymałam się zmysłów jedynie dzięki wierze w to, że jeszcze nic
nie jest stracone, nawet jeśli nie miałam zielonego pojęcia, co powinnam zrobić
teraz. Co więcej, w tym wypadku pragnęłam zgodzić się z powiedzeniem, że „brak
wiadomości, to dobra wiadomość”. Może to było naiwne, ale czyż nie
wiedziałabym, gdyby małej stała się jakakolwiek krzywda albo – co gorsze –
gdyby… była martwa?
Nie
chciałam tego wiedzieć. Och, tak bardzo nie chciałam…
Strach
dosłownie mnie paraliżował, utrudniając oddychanie i podejmowanie racjonalnych
decyzji. Czułam się jak lunatyczka, która bezmyślnie stawia kolejne kroki, idąc
w nieznane i nie zastanawiając się nad tym, gdzie tak naprawdę chce dotrzeć.
Uczucie nie było przyjemne, ale nie obchodziło mnie to. Bałam się, tak bardzo
się bałam i to nie tego, że po raz kolejny mogły czekać nas kłopoty.
Najbardziej przerażało mnie to, że nagle jednak doznam przeczucia, chociaż
jednocześnie w jakimś stopniu tego pragnęłam. Chciałam zrozumieć, co takiego
powinnam robić, jakie kroki podjąć… A najbardziej chciałam zyskać przynajmniej
pewność tego, że Renesmee jest cała. Może nie bezpieczna, ale przynajmniej…
żywa.
Z tym, że
podobnie jak i dobra wiadomość, równie dobrze mogła pojawić się taka, której
nigdy wolałabym nie doznać. Nieświadomość była potworna, ale pewnych rzeczy nie
chciałam wiedzieć. Czułam się rozdarta, poza tym spadałam – wciąż spadałam,
spadałam bez końca, bezradna i pozbawiona jakiejkolwiek kontroli nad sytuacją. Mieszanka
sprzecznych emocji, zwłaszcza tych negatywnych, powoli mnie pochłaniała, a ja
na to pozwalałam, absolutnie niezdolna do tego, żeby w jakikolwiek sposób się
bronić. Duchem byłam gdzieś indziej, moje ciało zaś było jedynie zbędnym
obciążeniem; skorupą, która na swój sposób była mi posłuszna, chociaż ja już
nie chciałam mieć z nią żadnego związku. Czułam, że coś we mnie umiera i chociaż
ta cząstka wciąż kurczowo trzymała się tej dawnej mnie, a więc i życia, miałam
wrażenie, że ta równowaga jest bardzo krucha i że w każdej chwili może zostać
naruszona.
A może już
została.
- Isabel? –
usłyszałam i zamrugałam pośpiesznie, w końcu koncentrując się na drzwiach
przede mną i tym, że w którymś momencie położyłam dłoń na klamce.
Spadałam,
ale już nie tak szybko. Głos Edwarda miał w sobie coś kojącego, chociaż
niewystarczająco, żebym poczuła się lepiej. Ale przynajmniej mógł próbować mnie
uratować – czułam się tak, jakby nagle mnie pochwycił i teraz ciągnął w górę,
starając się uratować przed czyhającą na mnie ciemnością. Cała zesztywniała i
oszołomiona, powoli odwróciłam się w jego stronę, instynktownie decydując się
spojrzeć w te jego złociste tęczówki. Teraz były pociemniałe z powodu smutku,
strachu i gniewu, ale wciąż było w nich coś ze starego Edwarda; tego, którego
tak bardzo kochałam. Poczułam się trochę pewniej, chociaż wciąż czułam, ze niewiele
brakuje, żebym ponownie straciła ten jakże kruchy grunt pod nogami.
Staliśmy
tak, patrząc na siebie przez kilka sekund. Chociaż dzieliło nas zaledwie kilka
metrów, ja czułam się tak, jakby między nami były całe kilometry – ogromna przepaść,
której nie potrafiłam pokonać. Na ułamek sekundy zapomniałam o Renesmee i
ciągłym bólu, skoncentrowana wyłącznie na tym, jak bardzo chciałabym znaleźć
się w jego ramionach.
- Nie wiem,
co powinnam zrobić – wyznałam cichym, wypranym z emocji głosem. Nie
rozpoznawałam własnego głosu. – Nie wiem…
- Cii… - W
spojrzeniu Edwarda było tyle bólu, tak wielka bezradność… Cierpiał podobnie jak
i ja, a teraz na domiar złego martwił się również tym, jak powinien pomóc mnie.
– Coś wymyślimy, kochanie. Coś… - Pokręcił głową, nie wiedząc jak powinien
dokończyć zdanie, żeby nie zabrzmiało jak kłamstwo.
Znów
zapadło milczenie, a ja poczułam się tak, jakby przepaść między nami się
powiększała. Tęsknota nagle okazała się równie bolesna, niemal materialna.
Owijała się wokół mnie, łącząc się z już i tak potwornym bólem, który powoli
wyniszczał mnie od środka. Chciałam krzyczeć, ale to była tylko moja
wyobraźnia, a ja nie byłam zdolna nawet do tego.
Ta przepaść…
Och, chciałam ją pokonać. Tak bardzo…
Nie jestem
pewna, które z nas zdecydowało się jako pierwsze. Nagle po prostu zrobiłam krok
w jego stronę, a potem kolejny i jeszcze jeden – i to tylko po to, żeby w
przypływie desperacji dosłownie na niego skoczyć. Jego ramiona owinęły się
wokół mnie, a ja poczułam się tak, jakbym nareszcie znalazła się na stabilnym
gruncie, przynajmniej na ten jeden moment. Edward przygarnął mnie do siebie, a
ja wtuliłam się w niego, roztrzęsiona i tak bardzo stęskniona.
- Chodź…
Chodź, przejdziemy się – powiedział cicho, trzymając mnie tak kurczowo, jakby
sądził, że za moment zniknę.
Coś
ścisnęło mnie w gardle, więc jedynie skinęłam głową i pozwoliłam mu się
poprowadzić. Kiedy ruszyliśmy się z miejsca, okazało się, że jednak jestem w
stanie płakać.
rozdział cuuudny !! *.* w końcu
OdpowiedzUsuńznalazłam czas, aby go przeczytać :) jak ci już wspominałam, nie wiem, w
co ręce włożyć... nauka, konkursy (ach, ta niezawodna pani z
niemieckiego), cały weekend zawalony- trzeba było odpisać notatki z dni,
kiedy zamiast w szkole byłam na wyjeździe, na który wysłała mnie z
resztą szkoła... ale czas znalazłam i rozdział przeczytałam, nawet się
zrymowało, co nie?) od zawsze uwielbiałam, uwielbiam i uwielbiać będę
to, jak opisujesz uczucia bohaterów, w tym wypadku Belli... zamiast na
dialogach skupiasz się na emocjach, co ja lubię :) czasami uczuciami
można wyrazić zdecydowanie więcej niż dialogami... a ty robisz to
świetnie, w końcu piszesz już tyle czasu (ja przy tobie to jestem
amatorka, naprawdę). cały czas czekam na moment, kiedy wszystko się
wyjaśni i Renesmee wróci do rodziny. a jak to już to nastąpi to i tak
będzie się dalej coś działo... w końcu u ciebie zawsze się coś dzieje ;)
czekam na następny :) dużo weny ci życzę :D
pozdrawiam i przesyłam buziaki ;***
lilka24
No, rozdział praktycznie bez dialogów, jestem z ciebie dumna - do tej pory byłam pewna, że tylko ja tak umiem :D
OdpowiedzUsuń