Dwadzieścia siedem.
Cios
Widok
szalejących płomieni miał w sobie coś przygnębiającego. Spoglądając na
zasuwający niebo dym oraz powoli pochłaniany przez ogień budynek, który przez
tak długi okres czasu mimo wszystko traktowałam jako swój dom, czułam zarazem
ogromny żal jak i pustkę. Oczywiście, to był tylko dom i w głębi duszy zdawałam
sobie z tego sprawę, ale i tak… Poza tym to mimo wszystko było łatwiejsze od
próby mierzenia się z czymś innym i chyba koncentrując się na innym, mniej
przygnębiającym fakcie, starałam się uciec od tego, co miało największe
znaczenie.
Czułam, że
drżę, ale jakoś to do mnie nie dochodziło. Powoli traciłam kontrolę nad swoim
ciałem, mając wrażenie, że w rzeczywistości moje kończyny – cała ja – już nie
należę do siebie. Myślami byłam gdzieś daleko albo nie było mnie wcale, obraz
zaś stopniowo zaczynał rozmazywać mi się przed oczami. Nie, nie płakałam,
niezdolna nawet do tego. To, co było mi dane niczym dar, w tamtym momencie było
gdzieś poza moim zasięgiem, niezdolne do tego, żeby przynieść ukojenie, którego
tak bardzo potrzebowałam.
Jak mogłabym
czuć się jakkolwiek dobrze, skoro…
- Bella! –
usłyszałam gdzieś z oddali znajomy głos, ale chociaż jakaś cząstka mnie poczuła
się lepiej, potrzebowałam dłuższej chwili, żeby zrozumieć, kto właśnie zbliżał
się do mnie i do Esme.
Edward
pojawił się zalewie kilka sekund później, ale nawet nie zwróciłam na niego
uwagi. Co prawda bez trudu zmusiłam się do tego, żeby w końcu oderwać wzrok od
domu i popatrzeć na swojego męża, poza tym jednak nie poczułam nic. Widok swego
rodzaju ulgi, kiedy wampir dostrzegł, że jestem sama, wręcz doprowadzał mnie do
szaleństwa, będąc na swój sposób informacją o tym, że nareszcie wszystko jest
dobrze – z tym, że nie było, chociaż jak na razie jedynie ja zdawałam się być
tego świadoma.
Kiedy mój
mąż spróbował do mnie podejść, poczułam się tak, jakby poraził mnie prąd. W
przypływie sprzecznych emocji, zwłaszcza goryczy, odskoczyłam jak poparzona, a
z mojego gardła wyrwało się przeciągłe, ostrzegawcze warknięcie. Natychmiast
odskoczyłam do tyłu, uciekając z zasięgu rąk Edwarda i starając się stłumić
wyrzuty sumienia, które nagle poczułam, widząc oszołomienie i ból w jego
złocistych tęczówkach. Ta część mnie, która odpowiadała za zdrowy rozsądek i te
pozytywne emocje, zapragnęła momentalnie się opanować, rzucić mu w ramiona i
zrobić coś, żeby jakoś mu swoje zachowanie wynagrodzić, ale skutecznie ją
stłumiłam. Czułam się coraz bardziej bliska tego, że rozpaść się na
mikroskopijne kawałeczki, dlatego zamierzałam zrobić wszystko, byleby się przed
taką możliwością obronić.
- Isabel –
powiedział łagodnie Edward, patrząc na mnie tak, jakby widział mnie po raz
pierwszy w życiu. Jego złociste tęczówki pociemniały ze zmartwienia, kiedy
rzucił Esme pytające spojrzenie. Lekko marszczył brwi, próbując z myśli
przybranej matki wyczytać coś, co pomogłoby mu zrozumieć moje zachowanie, ale wampirzyca
najwyraźniej miała w głowie zbyt wielki mentlik, żeby mu się to udało. –
Kochanie, już dobrze. To tylko ja – ciągnął niemal błagalnie, ale przynajmniej
nie próbował się do mnie zbliżać. Jednocześnie mi ulżyło, co i poczułam się źle
z tym, że zdecydował się trzymać ode mnie z daleka. Sama już nie byłam pewna,
czego tak naprawdę chcę i to było najgorsze – zwłaszcza, że jakby nie patrzeć,
naprawdę go potrzebowałam. – Już dobrze…
- Przestań!
– przerwałam mu, nie mogąc dłużej słuchać tych kojących zapewnień. Nie
wiedział, co takiego mówił. Nie wiedział nic! – Przestań, proszę… Nic nie jest
w porządku. Nic! – wykrzyczałam, chwytając się za głowę i mając wielką ochotę
zacząć wyć z frustracji.
Ochronna
otoczka, która chroniła mój umysł od momentu wyjścia z domu, a zwłaszcza po
tym, co wydarzyło się na piętrze, nagle zniknęła, a we mnie z całą siłą
uderzyła świadomość wszystkiego, co miało miejsce w ciągu zaledwie
kilkudziesięciu minut. Pojawienie się Marissy było niczym punkt kulminacyjny;
wampirzyca była zapalnikiem, który zapoczątkował coś o czym wiedzieliśmy, że
nadejdzie, chociaż żadne z nas tak naprawdę nie podejrzewało, co miało się
wydarzyć. Nie potrafiłam się w tym odnaleźć, a tym bardziej zrozumieć. Nie
byłam i nie miałam być przygotowana na kolejne problemy, na dodatek wszystko
działo się tak szybko…
Dysząc
ciężko, jakbym właśnie przebiegła maraton, musiałam oprzeć się plecami o
najbliższe drzewo. Nie ufałam swoim zwiotczałym mięśniom, a tym bardziej sobie
samej, nagle zresztą poczułam się bardzo zmęczona, wręcz chora. Ostatecznie się
poddając, wplotłam obie dłonie we włosy i bezwładnie osunęłam się po
chropowatej powierzchni pnia, siadając na ziemi. Palce zacisnęłam na kosmykach
włosów tak mocno, że byłam bliska tego, żeby je wyrwać, ale nawet ból nie
przynosił mi tego, czego mogłabym oczekiwać. Szczerze powiedziawszy, sama już
nie miałam pojęcia, co takiego pragnęłam poczuć, to zresztą nie nadchodziło.
Czułam się
pusta i oszołomiona. Poza tym i poczuciem beznadziejności, nie było już we mnie
niczego.
- Isabel…
Edward był
coraz bardziej bezradny i zaniepokojony moim stanem. Kiedy spojrzałam mu w
oczy, dostrzegłam w nich swoje własne odbicie – załamanej, skulonej i drżącej.
Spojrzałam na niego krótko, tylko po to, żeby prawie natychmiast uciec wzrokiem
gdzieś w bok. Czułam się tak, jakbym się rozpadała, a niemożność pozwolenia
sobie na łzy zaczynała pogarszać frustrację, którą odczuwałam. Wiedziałam, że
wyglądam jak przysłowiowe siódme nieszczęście i pragnęłam jakoś Edwardowi
wszystko wytłumaczyć, ale nie było mnie na to stać.
Wampir
drgnął, po czym obejrzał się za siebie, na moment pozwalając sobie na
rozluźnienie mięśni. Usłyszałam, że woła Carlisle’a, co uświadomiło mi, że
reszta faktycznie jest gdzieś w pobliżu, szybko się do nas zbliżając. To doktor
pojawił się jako pierwszy, wyraźnie poruszony, chociaż i odrobinę uspokojony
tym, że nas widział – zwłaszcza Esme. Dopiero kiedy znalazł się blisko swojej
wytrąconej z równowagi żony, skoncentrował się na przybranym synu, a w efekcie
i na mnie.
- Jesteście
cali? – upewnił się, chociaż to raczej było pytanie retoryczne, bo to widać
było jak na dłoni. Pomijając fakt, że wampiry ciężko było zranić, a ja
dorobiłam się kilku zadrapań i siniaków, fizycznie wszystko było w porządku.
Tylko fizycznie. – Co się stało? – dodał, dostrzegając wyraz twarzy Edwarda i
to, jak tamten patrzył w moją stronę.
- Nie wiem –
przyznał miedzianowłosy – ale coraz bardziej się martwię. Odkąd przyszedłem… -
Nie dokończył, w zamian wzruszając ramionami, niezdolny do opisania mojego
zachowania.
Wyczułam
ruch, kiedy tym razem Carlisle spróbował zbliżyć się do mnie. Moja reakcja była
absolutnie automatyczna, pozbawiona udziału umysłu, jakby to ktoś inny a nie ja
panował nad moim ciałem. Zerwałam się tak szybko, że zaskoczyłam nawet samą
siebie, po czym odskoczyłam na bezpieczną odległość, przybierając pozycję
obronną na lekko ugiętych nogach. Znów warknęłam, tym razem swój gniew kierując
w stronę doktora, chociaż ani on, ani tym bardziej Edward nie zrobili niczego,
co mogłoby mi zagrażać.
Przez twarz
Carlisle’a przemknął cień, ale poza tym starał się zachować spokój. Wiedziałam,
że wszystkich ich niepokoję, ale co mogłam poradzić na to, że czułam się w tak
okropny sposób? Oni nic nie rozumieli – nic! – a ja nie potrafiłam tego znosić,
dodatkowo zbyt wytrącona z równowagi, żeby cokolwiek wyjaśniać.
Wszystko szło
nie tak. Po raz kolejny szczęście przelewało mi się między palcami, a ja nie byłam
w stanie zrobić niczego, żeby je zatrzymać. To zaczynało być ponad moje siły,
zwłaszcza, że tym razem los wydawał mi się aż nadto okrutny i posunął się aż
zbyt daleko. Chociaż pozornie w żaden sposób się nie zmieniłam, a wręcz z
każdym kolejnym problemem stawałam się silniejsza, tym razem uderzono w tę
cząstkę mnie, która była najsłabsza i najbardziej wrażliwa.
Byłam
matką. Przyzwyczajona do tej roli czy nie, to już było w tym momencie najmniej
ważne.
- Isabel,
wszystko jest w porządku – odezwał się Carlisle, ostrożnie dobierając słowa. Na
moment urwał, bo cała zesztywniałam, kolejny raz zmuszona walczyć z dziecinnym
odruchem, który nakazywał mi zakryć uszy dłońmi i zacząć krzyczeć. – Bello…
- Tylko mi
nie mów, że wszystko jest w porządku – przerwałam mu. Nie rozpoznawałam swojego
głosu, tak bardzo wydawał mi się… Nawet nie potrafiłam tego opisać. Martwy? To
chyba było najlepsze słowo, przynajmniej na tę chwilę. – Nic nie rozumiecie. Wy
naprawdę nic…
Chciałam
dodać coś jeszcze, może nawet w końcu mając możliwość do tego, żeby się
przełamać i wszystko im wygarnąć, ale wtedy czułam, że ktoś się do nas zbliża.
Chwilę później w zasięgu wzroku pojawili się Emmett i Jasper, obaj mocno
poruszeni. Brunet mocno zaciskał dłonie w pięści, wręcz rwąc się do walki,
jakby to, co stało się chwilę wcześniej, było niewystarczające. Jeśli chodziło
o drugiego brata Edwarda, był co najwyżej zdenerwowany, ale – jak na byłego
wojskowego przystało – idealnie panował nad emocjami.
- Uciekli –
oznajmił z rozdrażnieniem Emmett, odpowiadając na niezadane przez nikogo
pytanie. Chociaż podejrzewałam, że tak będzie, to jedno słowo było niczym nóż
prosto w serce – i do na dodatek taki z poszarpanym brzegiem, który ktoś dla
lepszego efektu przekręcił. – Tchórze, zwiewali tak, że aż się za nimi kurzyło.
- Upatrzyli
sobie jedną z polan, tutaj niedaleko – wtrącił Jasper. Mrużył oczy, wyraźnie
skoncentrowany na próbach zapanowania nad emocjami i nerwową atmosferą, ale
mnie jego dar nie był w stanie objąć. – Czekał tam na nich helikopter.
Wypuściłam
powietrze ze świstem, czując się tak, jakby nagle uszło ze mnie całe
powietrze. Byłam niczym sflaczały balon,
chociaż jakimś cudem wciąż pewnie trzymałam się na nogach. Chociaż to nie
powinno mieć miejsca, zdenerwowanie i ta zimna furia, która powoli wyniszczała
mnie od środka, dodatkowo zdawała się wyostrzać wszystkie moje wampirze zmysły,
przez co byłam jeszcze bardziej świadoma wszystkiego, co działo się wokół mnie.
Co więcej, teraz na dodatek uświadomiłam sobie, że wszyscy tracimy czas, chociaż
jednocześnie nie miałam pojęcia, co takiego powinniśmy w obecnej sytuacji
zrobić, skoro nasi przeciwnicy byli już gdzieś daleko, poza naszym zasięgiem.
W krótkim
czasie, podczas którego czułam się tak, jakbym śniła koszmar na jawie,
dołączyli do nas pozostali. Rosalie i Alice nie miały lepszych informacji od
swoich mężów, jeśli zaś chodziło o Santiego, Mary czy moją siostrę, woleli nie
odzywać się wcale. Jako ostatni pojawił się Oliver, ale nawet na niego nie
spojrzałam, niegotowa na widok kolejnego rozczarowującego wyrazu twarzy. Czułam
się coraz bardziej osaczona i zrezygnowana, chociaż jednocześnie odczuwałam
swego rodzaju wdzięczność, że nikomu nic się nie stało.
-
Najważniejsze jest to, że wszyscy jesteśmy cali – odezwał się Carlisle, jakby czytając
mi w myślach. Rzuciłam mu nieodgadnione, puste spojrzenie, które paradoksalnie
musiało wyrażać wszystko, bo doktor nagle się zawahał. W jego oczach
dostrzegłam nagłe zrozumienie, kiedy połączył w całość moje zachowanie, nagłą
ucieczkę Volturi i pojął fałszywość własnych słów. – O Boże… - wyrwało mu się i
to była najbardziej sensowna rzecz, jaką usłyszałam w ostatnim czasie.
- Co? –
Edward był coraz bardziej zdenerwowany. Jego wzrok niespokojnie krążył to w
stronę Carlisle’a, to moją.
Minęło
kilka kolejnych sekund, zanim uporządkował sobie wszystko i w końcu zrozumiał.
W jednej chwili cały zesztywniał, a potem z jego ust padła wiązanka słów, które
nawet mnie wprawiły w osłupienie. Wręcz czułam jego poczucie winy, jakby nie
potrafił wybaczyć sobie tego, że nie zorientował się wcześniej, chociaż ja w
rzeczywistości nie miałam mu tego za złe. Czasami lepiej było nie wiedzieć.
Ja chyba
mimo wszystko wolałabym jeszcze przez kilka minut nie wiedzieć, nawet jeśli
fałszywe poczucie stabilizacji i bezpieczeństwa wydawało się czymś okropnym.
- Nie ma
jej – powiedziałam cicho, zastanawiając się jednocześnie, jakim cudem udało mi
się na to zdobyć. W zasadzie nie byłam pewna, czy te słowa powinny być
ustawione w takiej właśnie kolejności, zresztą wypowiedzenie ich nagłos było
niczym swego rodzaju przypieczętowanie tego, co już się wydarzyło. – Widziałam ich.
Jeden z nich powiedział, że już jest po wszystkim. Było, skoro do niej dotarli…
Więcej nie
byłam w stanie powiedzieć, nie wspominając o użyciu imienia Renesmee, ale to
wystarczyło. Szok i niedowierzanie na otaczających mnie twarzach miał w sobie
coś przygnębiającego, ale w jakiś pokrętny sposób poczułam się lepiej, nawet
jeśli powinnam się tego brzydzić. Przynajmniej już nie widziałam tej ulgi, nie
słyszałam kłamliwych zapewnień o tym, że wszystko jest w porządku…
Nie było.
Nie miało
prawa być.
- Och,
Isabel… - zaczęła drżącym głosem Esme, spoglądając na mnie w niemal błagalny sposób,
ale ja tylko pokręciłam głową, dając jej do zrozumienia, że ma zamilknąć. To
nie była jej wina, ja zresztą nie chciałam tego słuchać.
W tamtej
chwili poczułam, że dalsze stanie w miejscu jest ponad moje siły. Oddychając
spazmatycznie, mocno zacisnęłam dłonie w pięści, aż wbiłam sobie paznokcie
głęboko w skórę. Jasper nerwowo drgnął, kiedy pojawiły się pierwsze kropelki
krwi, ale nie zwróciłam na niego uwagi, bynajmniej nie czując się zagrożona.
Chyba nawet wolałabym, żeby się na mnie rzucić, bo może wtedy mogłabym
skoncentrować się na czymkolwiek innym, nie mającym żadnego związku z tym, co
właśnie odczuwałam.
Wszystko we
mnie zaczęło rwać się do biegu – do tego, żeby przynajmniej na kilka sekund
uciec od tych bezradnych, współczujących spojrzeń – ale nie miałam okazji po
temu, żeby gdziekolwiek się ruszyć.
Bo właśnie
wtedy ją zobaczyłam.
Marissa
stała dobrych piętnaście metrów dalej, skryta pomiędzy drzewami. Jasne włosy
miała w nieładzie, podobnie zresztą jak ubranie, ale nawet w takim wydaniu,
mocno przytrzymując się pnia najbliższego jej dębu, prezentowała się niczym
modelka. Rubinowe oczy utkwiła w nas, przerażone i równie puste, co i moje
własne, ale na mnie nie zrobiło to żadnego wrażenia. Nawet gdyby jakimś cudem prezentowała
widok nędzy i rozpaczy, nic nie byłoby w stanie powstrzymać obrzydzenia i
wszechogarniającego gniewu, który momentalnie poczułam.
Rzuciłam
się w jej stronę, jeszcze zanim zastanowiłam się nad tym, co robię. Zderzenie z
wampirzycą przypominało trochę uderzenie z rozpędu w solidną, kamienną ścianę.
Aż sapnęłam, odczuwając efekty zderzenia we wszystkich kościach i mięśniach, to
jednak nie zdołało mnie opamiętać. Natychmiast wyciągnęłam obie ręce, próbując
zacisnąć palce na smukłej szyi dziewczyny, nawet jeśli wiedziałam, że próba
uduszenia wampira jest jedną z najbardziej idiotycznych, jakiej mogłam się
podjąć.
- To ty! –
wrzasnęłam w furii. Miałam ochotę krzyczeć, płakać i wszystko na raz, ale nie
byłam w stanie. – To wszystko twoja wina! Słyszysz? Twoja! – zawyłam,
zaciskając obie dłonie w pięści i próbując ją uderzyć, ale Marissa odskoczyła w
popłochu, starając się trzymać poza zasięgiem moich rąk.
- Isabel…
Aż się we
mnie zagotowało, kiedy usłyszałam swoje imię w jej ustach.
- Zamknij
się! – Znów skoczyłam w jej stronę niczym rozjuszona kotka. Od dźwięku własnych
wrzasków zaczynała boleć mnie głowa, ale nie dbałam o to. Nie obchodziło mnie
również to, że gdyby zechciała, Marissa mogłaby jednym szybkim ruchem
pogruchotać mi kości albo skręcić kark. – Nic już więcej nie mów, bo nie ręczę
za siebie!
Po raz
wtóry spróbowałam skoczyć w jej stronę, ale nie miałam po temu okazji. Czyjeś
dłonie nagle zacisnęły się na moich nadgarstkach, wykręcając mi obie ręce do
tyłu. Jęknęłam i szarpnęłam się, ale zyskałam jedynie tyle, że zabolało jeszcze
mocniej. Zanim się obejrzałam, mój przeciwnik pociągnął mnie do tyłu, odsuwając
od Marissy i nie zważając na moje głośne protesty, warczenie i przekleństwa.
Kiedy w
szale zmusiłam się do tego, żeby wykręcić głowę i obejrzeć się za siebie, byłam
coraz bardziej zdenerwowana. Widok Emmett’a rozjuszył mnie jeszcze bardziej,
zwłaszcza, że momentalnie poczułam się tak, jakby ktoś mnie zdradził.
- Siostra,
przestań – mruknął mi wampir do ucha. Westchnął i wywrócił oczami, bo
spróbowałam go kopnąć. – Isabel…
- Puść
mnie, Emmett! – Byłam coraz bardziej zdeterminowana i skora do walki. Aż
zagotowało się we mnie, kiedy dla pewności wampir objął mnie jedną ręką w
talii, tak, że nagle znalazłam się kilka centymetrów nad ziemią. – Ja ją
zabiję! Przysięgam, że ją zabiję!
Usłyszałam
kolejne teatralne westchnienie męża Rosalie, co rozjuszyło mnie jeszcze
bardziej. Warczałam, kopałam i wyrywałam się, przez co z boku musiałam wyglądać
jak obłąkana, ale nie obchodziło mnie to. Czułam się tak zagniewana, że
wszystko wokół – rośliny, rzeczy, wampiry – wydawało się jeszcze bardziej
wyostrzyć, dodatkowo otoczone czerwoną mgiełką. Intensywność tych doświadczeń
jedynie wyprowadzała mnie z równowagi, jakbym nie była wystarczająco zdenerwowana
i rządna mordu.
Wyczułam
poruszenie, kiedy Carlisle i Jasper zmaterializowali się na tyle blisko, że
mogłam ich zobaczyć. Nieco odpuściłam sobie walkę z Emmett’em, chociaż dalej
nie miałam pojęcia, dlaczego wampir tak po prostu zwrócił się przeciwko mnie.
- Bello,
przestań – poprosił mnie łagodnym tonem głosu doktor. – Przynajmniej spróbujmy
z Marissą porozmawiać – zaproponował, a ja roześmiałam się histerycznie,
zastanawiając się nad ewentualna puentą tego dowcipu.
- Isabel,
proszę – wtrąciła się natychmiast Marissa. Zrobiła krok do przodu, ale zrezygnowała,
kiedy na nią warknęłam. – Przyszłam porozmawiać…
- Już
rozmawiałaś! – wytknęłam jej. – Właśnie dzięki twoim rozmowom moja córka może
być teraz martwa!
Blondynka
skuliła się, jakbym co najmniej spróbowała ją spoliczkować. Niestety, jak na
razie niemiałam takiej możliwości, zresztą nie zadowoliłabym się czymś tak
błahym.
- Nie
zabiją jej! Nie po to przyszli, żeby zrobić jej krzywdę! – zapewniła natychmiast
Marissa, spoglądając na mnie niemal błagalnie. Chociaż była ostatnią osobą,
której bym zaufała, chciałam wierzyć, że mówiła prawdę. – Pozwól mi wytłumaczyć…
- Nie!
Marissa westchnęła,
spuszczając wzrok. Wyglądała na zmęczoną, jeśli to w ogóle było w przypadku
wampira możliwe. Znużenie psychiczne sprawiało, że wyglądała na znacznie
starszą, chociaż wciąż pozostawała nieznośnie wręcz piękna. Chociaż wciąż
rozeźlona, powoli zaczynałam się uspokajać, mając dość tego, że toczę
bezsensowną walkę ze znacznie silniejszym ode mnie i niejednego w pełni wampira
Emmett’em.
Nie
zamierzałam dać jej dojść do głosu, nie wspominając o tym, że mogłaby odejść
wolno, gdyby tylko tego zapragnęła. W ogóle dziwiłam się, że była na tyle
głupia, żeby pokazać nam się na oczy, ale najbardziej dręczyło mnie to, że to
mnie Emmett trzymał, zanim skoncentrować się na obezwładnieniu jasnowłosej
wampirzycy. W ogóle cała ta sprawa nie
dawała mi spokoju.
- Co się
stało, suko? – warknęłam, nie zastanawiając się nad słowami. Chciałam ją
zranić, ale chociaż słowa miały potężną moc, to dla mnie wciąż pozostawało zbyt
mało. – Twoi przyjaciele o tobie zapomnieli? – zadrwiłam, nie mogąc się
powstrzymać.
- To nie są
moi przyjaciele – zaoponowała natychmiast Marissa. – Ja nie… To nie tak! To
wszystko nie tak!
Miałam
ochotę zacząć ją przedrzeźniać, ale powstrzymałam się, dochodząc do wniosku, że
ciągnięcie dyskusji jest pozbawione sensu. Aż drżąc od nadmiaru emocji,
zwróciłam się do Emmett’a:
- Ostatni
raz proszę cię, żebyś mnie puścił – powiedziałam zaskakująco chłodnym,
opanowanym głosem. – Proszę, Emmett. Nie chcę zrobić czegoś, czego oboje
będziemy żałować – zagroziłam i w tamtym momencie poczułam, że faktycznie
byłabym do tego zdolna; telekineza nigdy nie była moją mocną stroną, ale gdybym
się postarała…
Jasper
znikąd pojawił się tuż przede mną i Emmett’em. Podszedł bliżej,
bezceremonialnie zaciskając obie dłonie na moich ramionach, co zaskoczyło mnie
tym bardziej, że partner Alice do tej pory niczym ognia unikał jakiegokolwiek
fizycznego kontaktu, zwłaszcza ze mną. Jego oczy błyszczały, zaś poważny wyraz
twarzy miał w sobie coś, co spowodowało, że momentalnie zamilkłam i
skoncentrowałam na nim wzrok.
- Daj jej
przynajmniej się wytłumaczyć, Isabel. – To nie była prośba, a wręcz rozkaz.
Natychmiast zapragnęłam zaprotestować, ale Jasper jeszcze nie skończył: -
Cokolwiek sądzisz, Marissa jest po naszej stronie. Po prawdzie, to gdyby nie
ona, nie jestem pewna, czy jeszcze bym z tobą rozmawiał. Czy taki argument
jakkolwiek cię przekonuje?
jejku,
OdpowiedzUsuńrozdział jest po prostu genialnu *.* aż brak mi słów, naprawdę... z
każdym rozdziałem jestem coraz bardziej pewna, że masz ogrooomny talent
pisarski, a to, co tworzysz jest po prostu genialne i niepowtarzalne :)
ja osobiście zazdroszczę ci takiego talentu. prawdopodobnie nigdy nie
będę w stanie napisać coś tak... cudownego i wciągającego. z każdym
rozdziałem intrygujesz mnie coraz bardziej, przez co z niecierpliwością
czekam na kolejny. choć moim zdaniem kończenie w takim momencie powinno
być zabronione, ot co! ale w twoim wypadku aż się chce czekać na
następny rozdział :)) bardzo interesuje mnie to, co ma na swoją obronę
Marissa, a konkretniej, co miała na myśli mówiąc, że jest po stronie
Cullenów. a uczucia Belli opisałaś jedym słowem fenomenalnie :D już
czekam z niecierpliwością na następny rozdział <3 całuski i do
napisania ;*** ps. przepraszam za trochę nieogarnięty komentarz, ale piszę go z komórki
Wow !
OdpowiedzUsuńNaprawde masz talent ♥
~Ruda
http://innabella.bloog.pl/
Zapraszam na mojego bloga krytyka mile widziana
Rozdział jest świetny! Podoba mi się Twój styl pisania! Opisujesz wydarzenia w sposób wciągający i ciężko będzie mi czekać na następną notkę :)
OdpowiedzUsuńA, czyli o tutaj nie skomentowałam -.- ani na Cieniach, ale tam najpierw muszę przeczytać rozdział :o
OdpowiedzUsuńSzczerze mówiąc (pisząc? O.o) to nie wiem co powinnam tutaj napisać. Jestem zdenerwowana, bo nie mam pojęcia co planujesz, i martwię się o Renesmee. Wiemy, że są w to zamieszani Volturi, więc coś jest na rzeczy. I tu wchodzi w grę nowa postać - Marissa. Dziewczyna będzie się długo tłumaczyć z tego co zaplanowała razem z nimi. Hm, trochę dziwne, ze tak nagle i ją zaczęli atakować, ale może ona przybyła z nimi tylko dlatego, aby ostrzec Cullen'ów. Cóż nie udało się jej 6.9
Nie dziwię się, że Isabel tak się zdenerwowała - ja na jej miejscu chyba wydrapałabym dziewczynie oczy, a potem wsadziła do gardła. I żadne ostrzeżenia, by mnie nie powstrzymywały! Należy się jej, a co!
Rozdział był świetny, a ja niecierpliwie czekam na następny. *-*
Pozdrawiam,
Gabrysia ♥