Dwadzieścia pięć.
Niepokój
Sytuacja
zaczynała być coraz bardziej niepokojąca, chociaż paradoksalnie wciąż nie
działo się nic, co mogłoby nas zaniepokoić. Chociaż czekaliśmy, żaden wampir
nie pojawił się w okolicy, ani tym bardziej nie dążył do spotkania z nami.
Teoretycznie powinno nas to uspokoić, bo Cullenowie niejednokrotnie byli
nachodzeni przez zaciekawione ich obecnością i stylem życia wampiry, ale ja
czułam, że tutaj chodzi o coś więcej niż ciekawskich nomadów.
Jacob wciąż
regularnie patrolował teren, kosztem czasu, który mógłby spędzić z Renesmee.
Byłam mu za to wdzięczna, zwłaszcza, że wszystko wskazywało na to, iż coś
zdecydowanie jest na rzeczy. Coraz częściej sami wyczuwaliśmy w okolicy domu
obce tropy, a kiedy okazało się, że ktoś
kręcił się również wokół domku mojego i Edwarda, naprawdę zaczęłam się martwić.
Chciałam wiedzieć, co się dzieje, z każdym kolejnym dniem coraz bardziej
podenerwowana obecnością kogoś, kogo nie znaliśmy i kogo intencji nie byliśmy w
stanie określić. Oczywiste, że gdyby chodziło o zwyczajne wampiry, już dawno
podjęłyby decyzję o tym, żeby się z nami spotkać albo po prostu odpuścić, a
skoro tego nie robiły, coś musiało być na rzeczy. Może to były zaczątki
paranoi, ale czułam się osaczona i obserwowana, najbardziej zaś irytowało mnie
to, że prócz urywających się po kilkudziesięciu metrach śladów, żadnemu z nas
nie udawało się natrafić na żaden konkretny trop, który doprowadziłby nas do
intruzów – bo bez wątpienia mieliśmy do czynienia z przynajmniej trójką różnych
wampirów.
Widziałam,
że Cullenowie starają się robić wszystko, żeby przekonać samych siebie, że nie
mają powodów do zmartwień, ale po kolejnych pięciu dniach napotykania śladów
obcych, otwarcie trzeba było przyznać, że powinniśmy się martwić. Teraz Edward
praktycznie nie odstępował mnie i Renesmee na krok, co jak najbardziej mi
odpowiadało. Nie chodziło już o to, że nie czułam się pewnie, ale martwiłam się
o Nessie, dlatego obecność męża miała dla mnie ogromne znaczenie. Coraz więcej
czasu spędzaliśmy w domu z pozostałymi członkami rodziny, aż w którymś momencie
po prostu zaczęliśmy zostawać na noc, wykręcając się tym, że Renesmee była
zmęczona i nie chcieliśmy, żeby się obudziła, skoro już zdarzyło jej się
przysnąć na kanapie. Esme i przybrane siostry Edwarda oczywiście były takim
stanem rzeczy zachwycone, bo opieka nad moją małą córeczką chociaż na moment
pozwalała im zapomnieć o niepokoju, który odczuwały, kiedy ich mężom zdarzało
się zniknąć na dłuższą chwilę. Jako że już dzień po wizycie Jacoba przycisnęłam
Olivera, wiedziałam, że wraz z Emmett’em i Jasperem dla pewności przeczesują
las, nie do końca ufając zmiennokształtnemu, skoro w grę wchodziło
bezpieczeństwo ich partnerek.
Coraz częściej
miałam serdecznie dość tego, że nie mam pojęcia, co takiego dzieje się wokół
mnie. Nieświadomość doprowadzała mnie do szaleństwa, a brak pożytku nie tylko z
wampirzych zdolności, ale również darów, miał w sobie coś przygnębiającego.
Alice starała się kontrolować przyszłość, koncentrując się na tym, co miało nas
spotkać, ale jej wizje były zamazane albo nie było ich wcale, co jak nic
musiało mieć związek z obecnością moja, Izadory i Renesmee. Był również Jacob,
przez którego obrazy ostatecznie w ogóle przestały się pojawiać, doprowadzając
siostrę Edwarda do szału. Dawno nie widziałam chochlicy tak podenerwowanej, ale
nie byłam specjalnie zdziwiona; wiedziałam w końcu, że bez swoich wizji
dziewczyna czuła się niczym ślepiec bez laski, sama zresztą powoli zaczynałam
podzielać jej zdenerwowanie. To wręcz nieprawdopodobne, ale w którymś momencie
przywykłam do przeczuć, które regularnie dawały mi znać o tym, czego mogłaby
potrzebować Renesmee. Wierzyłam w to, że będę wiedzieć, gdyby coś nam groziło,
bo wtedy również Nessie byłaby w niebezpieczeństwie, ale kiedy zdarzało mi się
usiąść i zacząć się koncentrować na własnym wnętrzu (o tak, brzmi idiotyczne i
tak właśnie powiedziałam Dorze, kiedy mi to zasugerowała), nie doświadczałam
niczego prócz przyprawiającego o mdłości niepokoju. To uczucie miało w sobie
coś przeszywającego i szczerze go nienawidziłam, zwłaszcza, że ciężki mi było
stwierdzić czy to sensowna odpowiedź mojej intuicji, czy może przewrażliwienie
zaczynało dawać mi się we znaki.
Ostatnie
nadzieje pokładaliśmy właśnie w Izadorze, które zwykle wiedziała wszystko o
wszystkim i wszystkich. Jej dar – znacznie rozbudowany od mojego i nie tak
ograniczony jak wizje Alice – był swego rodzaju radarem, który do tej pory
zawsze ostrzegał dziewczynę przed niebezpieczeństwem. Jak na razie Dora
milczała, zwykle lakonicznie odpowiadając, że „coś wkrótce się wydarzy”. W jej
słowach również było coś, co sprawiało, że czułam się zaniepokojona, zwłaszcza,
że dziewczyna nie była w stanie precyzyjnie określić, co takiego miała na
myśli. Po prostu czuła i przekazywała nam to, co wiedziała, przynajmniej w
miarę możliwości i tego, jak własne odczucia interpretowała.
Najgorsze w
tym wszystkim było to, że nie do końca jej wierzyłam. Słuchając słów Izadory,
miałam wrażenie, że siostra za każdym razem pomija coś istotnego, ale nie
miałam odwagi, żeby spróbować zarzucić jej jakiekolwiek kłamstwa. Przecież Dora
nie zrobiłaby niczego przeciwko nam, a jeśli miała jakiś sekret… Cóż, musiała
mieć jakiś powód, prawda?
Prawda. A
przynajmniej chciałam w to wierzyć.
Wieczór na
Alasce zawsze zapadał wszystko, dlatego nie byłam zdziwiona widokiem pomarańczowo-różowego
nieba za oknem dawnego pokoju Edwarda. Chociaż moja sypialnia również pozostała
nienaruszona, zdecydowanie preferowałam stonowane kolory, zwłaszcza czerń,
które dominowały w pokoju mojego męża. Świadoma tego, że Renesmee jest na dole,
w towarzystwie Alice i Rosalie, które zadręczały moją córeczkę kolejną sesją
zdjęciową, mającą poszerzyć już i tak okazały album dokumentujący błyskawiczny
wzrost Nessie, bez wyrzutów sumienia mogłam pozwolić sobie na chwilę spokoju.
Edward gdzieś zniknął i podejrzewałam, że został wciągnięty przez swoich braci
do przeszukiwania lasu. Zdecydowanie musiałam z nim na ten temat porozmawiać,
kiedy tylko się pojawi; oczywiście nie dlatego, że miałam coś przeciwko,
chociaż trochę martwiłam się jego nieobecnością, ale z prostej przyczyny, jaką
było to, że mógł mieć przede mną jakąkolwiek tajemnicę. Cholera, nie byłam
dzieckiem. Już urosły mi piersi, a na świecie było nasze dziecko, więc mógł się
zorientować, że świat dorosłych nie jest mi obcy. Rozumiałam jego niepokój i
nadopiekuńczość, ale to chyba jeszcze nie znaczyło, że miał zachowywać się względem
mnie tak, jakbym była bezbronna wobec ewentualnego niebezpieczeństwa.
Siedząc na
czarnej, aksamitnej kanapie, która zastępowała w pokoju łóżko, w milczeniu
wpatrywałam się w przeźroczystą, zastępującą zewnętrzną ścianę szybę. Miałam
idealny widok na pogrążony w ciszy las, stopniowo zapadający się w nadchodzącym
mroku. W tym, co widziałam, było jednocześnie coś pięknego, jak i
niepokojącego, co sprawiło, że momentalnie pomyślałam o wampirach. One również
były piękne. A przy tym piekielnie niebezpieczne. Sama również taka byłam, a
przynajmniej tak mi się wydawało, bo kwestia picia krwi i tego całego
zamieszania z nieśmiertelnością nadal wydawała mi się abstrakcyjna, nawet jeśli
przywykłam na tyle, żeby traktować to jako coś normalnego – jak moją
codzienność.
Moje myśli
mimowolnie powędrowały do przyczyny ciągłego zmartwienia, a konkretnie
obecności kogoś, kto pozostawał dla nas niewiadomą. Zdawałam sobie sprawę z
tego, że to nie jest najlepszy pomysł, bo w ten sposób jedynie niepotrzebnie
się zadręczam, ale co mogłam poradzić na to, że ta kwestia wciąż nie dawała mi
spokoju. Miałam cichą nadzieję, że nagle doznam jakiegoś olśnienia, ale
jednocześnie wiedziałam, że to trochę jak czekanie na cud – bezcelowe, nużące i
prowadzące do paranoi. W którymś momencie zaczęłam sobie nawet wyobrażać, że
coś rusza się pomiędzy drzewami albo że w mroku lasu dostrzegam parę krwistych,
wpatrzonych we mnie oczu. Oczywiście kiedy tylko się wzdrygnęłam i mrugając
pośpiesznie podeszłam bliżej, nie zobaczyłam niczego, ale i tak momentalnie
zrobiło mi się zimno. Stojąc przed oknem, byłam jeszcze bardziej świadoma
chłodu bijącego od szyby, kiedy zaś przyłożyłam do niej dłoń, obserwując swoje
rozsunięte palce, uczucie niepokoju przybrało na sile. Samotność zdecydowanie
mi nie służyła, nagle też pomyślałam, że jeśli za moment z tego pokoju nie
wyjdę, oszaleję.
Wypadłam z
sypialni tak szybko, jakby ktoś mnie gonił. W pośpiechu nawet nie obejrzałam
się, żeby raz jeszcze spojrzeć na pogrążony w ciszy las, chociaż coś we mnie
rwało się do tego, żeby to zrobić. W korytarzu omal nie wpadłam na Izadorę,
która – mogłabym przysiąc – pojawiła się znikąd. Ledwo powstrzymując się od
zrobienia z siebie idiotki, gdybym zaczęła krzyczeć, zastygłam w bezruchu,
pytająco spoglądając na dziewczynę. Izadora stała w cieniu, opierając się o
ścianę i w zamyśleniu wpatrując się w jakiś punkt na ścianie pomiędzy drzwiami
sypialni Edwarda, a pokoju, który zajmowałam ja, zanim przenieśliśmy się do
własnego mieszkania.
- Ech…
Izadora? – zagadnęłam, mimowolnie zerkając w stronę miejsca, w które wpatrywała
się moja siostra. Niestety, prócz gładkiej ściany, wyłożonej drewnianym panelem,
nie zobaczyłam niczego. – Wszystko gra?
Dziewczyna zamrugała
i skupiła na mnie wzrok. Od jakiegoś czasu preferowała czarne, długie do pasa
loki, które podskakiwały za każdym razem, kiedy się poruszała. W kontraście z
nienaturalnie bladym odcieniem skóry oraz zielonymi, kocimi oczami, wyglądała
naprawdę niepokojąco, ale tym razem przechodziła samą siebie.
-
Oczywiście, Isabel – zapewniła mnie. Lekko uniosłam brwi, bo bardzo rzadko ktoś
używał mojego pełnego imienia. Jedynym wyjątkiem był Santiego, który na dodatek
preferował nazywanie mnie „Isabellą”, nie mogąc ścierpieć tego, że Mary
zdecydowała się na krótszą i mniej staroświecką wersję. – Bella… Czy ty
wierzysz w przeznaczenie? – zapytała mnie ni stąd, ni z owąd. Najwyraźniej
zamierzała udowodnić mi, że nagroda za najdziwniejsze zachowanie roku jak najbardziej
należy się jej.
- Słucham? –
Spojrzałam na nią tak, jakby postradała zmysły. Oczywiście, to była Izadora, ale
przecież istniały jakieś granice, a przynajmniej tak mi się wydawało. –
Dlaczego mnie o to pytasz?
- Odpowiedz
mi – poprosiła z naciskiem. Jej zielone oczy zalśniły błagalnie, wręcz na mnie
naciskając i prosząc o to, żebym jej uległa.
Westchnęłam,
po czym sama również oparłam się o ścianę, żeby ukryć drżenie mięśni. Nie
wiedziałam dlaczego, ale Izadora wzbudzała we mnie sprzeczne emocje, których
nie rozumiałam, a które starałam się przed siostrą ukryć. Chyba gorszy był
jedynie moment, kiedy pojawiła się w moim pokoju w środku nocy, zachowując się
jak obłąkana albo raczej jakby pogrążona była w jakimś dziwnym transie.
O tak, Izadora
zdecydowanie miała niezwykły talent do wytrącania mnie z równowagi.
- To zależy
o co mnie pytasz, Izadoro – przyznałam, ostrożnie dobierając słowa. Dziewczyna skinęła
naglącą głową, wyraźnie zniecierpliwiona. – Jeszcze rok temu powiedziałabym, że
to bzdura, bo każdy z nas jest kowalem własnego losu. Teraz nie jestem tego
taka pewna.
W zasadzie
powiedziałam jej prawdę, chociaż moja opinia była trochę bardziej złożona.
Wierzyłam w przeznaczenie, równie mocno jak i w wolną wolę, właściwie nie
widząc między nimi już żadnej różnicy. W końcu to przeznaczenie stawiało nas w
najróżniejszych, czasami przekraczających nasze zdolności pojmowania
sytuacjach, jednak to od nas zależało, jak się zachowamy. Przeznaczenie, los,
wolna wola – dla mnie wszystko to sprowadzało się do jednego, a mianowicie
życia.
- No tak… -
Izadora lekko przekrzywiła głowę. – A co z przyszłością? Wizję Alice się
zmieniają, ale nasze przeczucia nie, prawda? Powiedz mi, siostrzyczko, czy
uważasz, że niektóre rzeczy po prostu powinny się wydarzyć, a my powinniśmy
pozwolić toczyć się wydarzeniom, nie ingerując w nie? – zapytała, a ja
odniosłam wrażenie, że na odpowiedzi na to pytanie zależy jej jeszcze bardziej
niż na wcześniejszym, dotyczącym przeznaczenia.
- Szczerze
powiedziawszy, zaczynasz mnie trochę przerażać – przyznałam, siląc się na lekki
ton, by zabrzmiało to jak żart, ale w moim głosi nie było słychać nawet nuty
rozbawienia.
Przez twarz
Izadory przeszedł ledwo zauważalny cień. Dziewczyna szybko potrząsnęła głową,
jakby chcąc pozbyć się jakiej nieprzyjemnej myśli. Już w następnej sekundzie
wyraz jej twarzy wrócił do normy, a ona uśmiechnęła się niepewnie, ja jednak w
pamięci wciąż miałam puste spojrzenie, którym obdarzyła ścianę za mną.
-
Przepraszam – zreflektowała się. Wzruszyła ramionami, po czym bez pośpiechu
ruszyła w stronę schodów. – Zapomnij. Tak jakoś mnie tknęło…
- Izadora,
zaczekaj – zaoponowałam. Dziewczyna wzdrygnęła się, kiedy bezceremonialnie zmaterializowałam
się tuż za nią, chwytając ją za ramię. Co prawda nie wyrwała się, ale nie
wyglądała na zachwyconą tym, że teraz to ja zamierzałam na nią naciskać. – Czy coś
wiesz? Proszę, powiedz mi, bo czuję, że coś jest na rzeczy.
- Nie wiem
niczego więcej ponad to, czego sama jesteś świadoma – odparła z naciskiem, ale
nie uwierzyłam jej.
- Dora… -
westchnęłam, ale po minie siostry poznałam, że dla niej temat jest zamknięty i
wolałaby do niego nie wracać.
Cholera, co
ja miałam o tym myśleć? Chciałam wierzyć, że to po prostu kolejne dziwactwo tej
mojej kochanej wariatki, ale – niestety – nie potrafiłam ot tak zgłupieć.
Oszukiwanie samej siebie nigdy nie było moją mocną stroną, a udawanie, że Izadora
zachowuje się w naturalny i normalny sposób, było ponad moje siły.
Przez kilka
sekund milczałam, uważnie wpatrując się w Dorę, w nadziei, że dziewczyna jednak
pęknie i coś mi wyjaśni. Niestety, to raczej właśnie Izadora miała przewagę w
niewerbalnej walce na spojrzenia, którą toczyłyśmy, chociaż ostatecznie nie
wygrała jej żadna z nas.
- Za jakieś
dziesięć sekund w salonie pojawi się Carlisle – odezwała się Izadora nagle
decydując się zmienić temat. – Co więcej, nie będzie sam – dodała, nie dając mi
okazji na to, żebym o cokolwiek zapytała.
Spojrzałam
na nią pytająco, ale ona już wyswobodziła ramię z mojego uścisku. Pozwoliłam
jej na to i razem zeszłyśmy po schodach, chcąc jak najszybciej znaleźć się w
salonie. Wciąż miałam mieszane uczucia względem tego, co dopiero wydarzyło się
między nami, ale szybko przestałam o tym myśleć, bo w istocie doszedł do mnie
spokojny głos doktora, który starał się coś wytłumaczyć Esme, Rosalie i Alice.
W powietrzu wyczułam słodki zapach obcego wampira, dlatego przyśpieszyłam,
chcąc jak najszybciej upewnić się, że Renesmee jest bezpieczna. Bezceremonialnie
wyminęłam Izadorę, przypadkowo popychając ją na poręcz, po czym błyskawicznie
zbiegłam po schodach, pokonując po kilka stopni na raz. Wszystkie spojrzenia
momentalnie spoczęły na mnie, ale nie dbałam o to, przynajmniej do momentu, w
którym nieco zaspana, zdezorientowana Renesmee bezpiecznie nie znalazła się w
moich ramionach.
Nessie
zadarła główkę, żeby móc na mnie spojrzeć pytająco. Jej paluszki musnęły mój policzek,
a mnie przed oczami stanął obraz mojej własnej twarzy. Renesmee była
zaniepokojona tym, jaka byłam blada i jak lśniły moje oczy. Zdawała się pytać
mnie o to, czy wszystko jest w porządku, jednocześnie zaskakując swoją
spostrzegawczością. Szybko ucałowałam ją w czoło, chcąc w ten sposób ją
uspokoić i przekazać jej, że wszystko jest w absolutnym porządku i bynajmniej
nie ma powodów do tego, żeby się martwić.
Mocno tuląc
do siebie Renesmee, uniosłam głowę, żeby spojrzeć na stojącą u boku Carlisle’a
drobną postać. Nie byłam pewna, czego powinnam się spodziewać, ale widok na oko
dwudziestopięcioletniej wampirzycy mnie zaskoczył. Zacisnęłam usta, widząc
lśniące szkarłatem tęczówki kobiety, jednak to nie oczy przykuwały największą
uwagę. Musiałam przyznać, że nieśmiertelna była olśniewająco piękno i to nawet
jak na wampirzycę. Chyba nawet Rosalie powinna poczuć się zagrożona, bo
wampirzyca, którą przyprowadził Carlisle, zdecydowanie mogłaby z nią
konkurować.
Wampirzyca
była drobna i smukła, niemal o głowę niższa od doktora. Przypominała trochę
morską falę i tak właśnie pachniała – jak morska bryza, nadciągająca prosto znad
oceanu. Dopasowane jeansy i czarny top dodatkowo podkreślały szczupłość jej
sylwetki. Miała dłonie nogi, perfekcyjne kształty i nieskażoną, mlecznobiałą
cerę. W zasadzie cała była doskonała, zupełnie jak porcelanowa laleczka. Miała
łagodne rysy twarzy, krwiste usta i duże oczy, otoczone wachlarzem gęstych
rzęs, którymi można by obdarzyć przynajmniej dwie inne kobiety. Długie do pasa,
złociste włosy, spływały kaskadami aż do samego pasa, a nawet niżej. Kołysały
się lekko, kiedy kobieta poruszyła się niespokojnie, najwyraźniej czując się
nieswojo pod moim przenikliwym spojrzeniem. Teoretycznie powinnam uznać to jako
znak, żeby nad sobą zapanować, ale jakoś nie miałam nic przeciwko temu, że
wampirzyca czuła się przeze mnie nieswojo.
Dziewczyna
zawahała się i lekko przekrzywiła głowę.
- Ty jesteś
Isabel, prawda? – odezwała się melodyjnym głosem. Mówiła z pewnością siebie,
która bynajmniej nie obejmowała jej oczu. Chociaż krwiste tęczówki nie
zdradzały niczego, widziałam w nich swego rodzaju wahanie. – Dobry Boże, więc
jednak – odetchnęła, zachowując się tak, jakby była moją dobra znajomą, która
wpadła na chwilę, żeby sprawdzić, czy wszystko u mnie dobrze. – A gdzie…? –
Rozejrzała się po pokoju, najprawdopodobniej szukając Izadory.
Do diabła,
zdecydowanie nie miałam pojęcia, co tutaj się dzieje. Mocnie objęłam Renesmee,
ledwo panując nad siłą i jedynie gdzieś na krawędzi świadomości mając, żeby
przypadkiem nie zrobić małej krzywdy. Nessie wierciła się trochę niespokojnie w
moich ramionach, wyczuwając moje zdenerwowanie. Jęknęła cichutko, więc
poluzowałam uścisk, ale nic nie było w stanie zmusić mnie do tego, żebym komuś
ją oddała, nawet jeśli w ten sposób miałabym więcej swobody.
- Kto to
jest? – zapytałam ostrzej niż zamierzałam, rzucając wampirzycy nieufne
spojrzenie. – Nie mam pojęcia kim jesteś – przyznałam. – Chociaż ty
najwyraźniej znasz mnie doskonale.
- Bello… -
upomniał mnie Carlisle, ale jedynie pokręciłam głową. Czy naprawdę dziwiło go
to, że nie ufałam obcym?
Blondynka
nie wydawała się przejęta. Co najwyżej speszona, ale to równie dobrze mogło być
jedynie wrażeniem, wywołanym przez zdenerwowanie, które odczuwałam. Kobieta
westchnęła cicho, po czym zaplotła obie ręce za plecami. Zrobiła niepewny krok
do przodu, ale zatrzymała się, kiedy spojrzałam na nią ostrzegawczo. Lepiej dla
niej było, żeby nie próbowała się zbliżać, nawet jeśli Carlisle darzył ją
zaufaniem. Ja nie darzyłam, nawet jeśli kobieta w istocie nie zrobiła niczego,
co mogłoby mnie zaniepokoić.
Otworzyłam
usta, chcąc raz jeszcze spróbować wymóc na niej konieczność przedstawienia się,
ale w rzeczywistości wszystko we mnie aż rwało się do tego, żebym kazała jej
wynosić się do diabła. Wiedziałam, że w ten sposób raczej nie okażę się
mistrzynią gościnności i że być może popełnię duży błąd, ale nie dbałam o to. Miałam
dość osób, które mnie znały, chociaż ja widziałam je pierwszy raz na oczy, a
nieznajoma wyjątkowo nie przypadła mi do gustu.
Nie powiedziałam
niczego, bo wtedy wampirzyca spojrzała w stronę schodów, a na jej ustach
pojawił się blady uśmiech. W pierwszym odruchu pomyślałam, że zobaczyła
Izadorę, ale jeszcze zanim się obejrzałam, uświadomiłam sobie, że jednak się pomyliłam.
Po
pierwsze, wyczułam dwa znajome zapachy, bez wątpienia należące do Santiego i
Mary. Dwójka wampirów pośpiesznie zbiegła ze schodów, chwilę później
materializując się w salonie i niespokojnie rozglądając się dookoła, żeby
ocenić sytuację. Kiedy ich spojrzenia spoczęły na nieznajomej wydarzyła się
druga rzecz, która całkiem wytrąciła mnie z równowagi.
Na twarzy
mojej matki pojawił się uśmiech, który odwzajemniła blondynka. Nie miałam
najmniejszych wątpliwości co do tego, że cała trójka się znała i chociaż
teoretycznie powinno mnie to uspokoić, byłam zbyt zdezorientowana, żeby
skoncentrować się na odczuwaniu ulgi. Miałam złe przeczucia względem kobiety,
chociaż sądząc po zachowaniu Mary, która z entuzjazmem ruszyła w stronę
wampirzycy, moje podejrzenia były pozbawione jakiegokolwiek sensu.
- Marissa –
powiedziała, zarzucając obie ręce na szyi wampirzycy. – Kochana moja, co ty
tutaj robisz?
Marissa
zawahała się. Już samo to wystarczyło, żebym poczuła się jeszcze bardziej
zaniepokojona, a okazało się, ze to dopiero początek.
rozdział cudny! ^^ jest po prostu świetny :) chciałabym umieć pisać tak, jak ty. Ciekawe, kim jest ta Marissa i co robi u Cullenów? już czekam na nn :D buziaki i do nn :* dużo weny ci życzę ;***
OdpowiedzUsuńKochana mimo iż jestem chora i nie mam kompa a na tel nie lubie pisac, to się dziś poświęcam. Zaskakujący rozdział. Nie mam bladego pojęcia co planujesz choć czasami na coś mądrego wpadne to ty i tak mi całą logikę prawdopodobnych dalszych wydarzeń idą do kosza.
OdpowiedzUsuńJak ja bym chciała chociaż mieć małą część twojego talentu pisarskiego. Dobra koniec - wracając do rozdziału :
Rozdział bardzo, bardzo fajny wręcz cudowny !!Nic dodać nic ująć :D Co to za Marissa i co sie dzieje z Izydorą????
Czekam na kolejny i BŁAGAM dodaj go szybko! :D
Pozdrawiam gorąco :**Niech wena będzie z TOBĄ!